11/2016

Być w prawdzie

„W pracy nad rolą tak długo męczę się ze słowami, dopóki nie znajdę w nich osobistego sensu. Dopóki nie uda mi się wypełnić roli sobą, uważam robotę za nieskończoną” – mówi Dorota Kolak, tegoroczna laureatka Nagrody im. Aleksandra Zelwerowicza, w rozmowie z Barbarą Świąder-Puchowską.

Obrazek ilustrujący tekst Być w prawdzie

fot. archiwum Teatru Wybrzeże

BARBARA ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Powiedziała Pani niedawno: „Chcę zagrać Ryszarda III”. Ma Pani na koncie wiele ról z kanonu wielkich postaci kobiecych – za chwilę zagra Pani Raniewską. Czy ta deklaracja to anons do reżyserów, informacja, że po ćwierćwieczu od Hamleta z Teresą Budzisz-Krzyżanowską czas na wielką, męską, szekspirowską rolę w kobiecym wydaniu?

DOROTA KOLAK Mam takie poczucie, jakkolwiek to zabrzmi, że w sensie zawodowym zbliżam się do jakiegoś kresu. I zadaję sobie pytanie: co dalej? Czy jest coś jeszcze, co bym mogła przeskoczyć? Ryszard III to nie jest pomysł ostatniego roku. On chodzi za mną z paru powodów, a głównym jest chyba to, że zawsze ciekawiła mnie ciemna strona człowieka. A to jest jedna z ról, które tę ciemną stronę eksplorują. Mam wrażenie, że tzw. zło jest poza płcią, więc taki eksperyment wydaje mi się możliwy i prawdopodobny. Poprzez swoją cielesność, deformację, Ryszard jest właśnie poza płcią. Jego cielesna inność może się artykułować właśnie poprzez kobiecość, więc nie jest to pomysł kompletnie księżycowy. Oczywiście, mogę przychodzić do teatru, zagrać jakąś babcię czy ciocię… ale chyba już nie chcę. Jest we mnie dość energii i mam jeszcze ochotę na wyzwania.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Mam wrażenie, że teatr jest obecny w Pani życiu od zawsze – artystyczna krakowska rodzina, niezrealizowana w przedszkolu rola Kopciuszka, wczesne doświadczenia widza, który z emocji dostaje temperatury…

KOLAK To było podczas spektaklu Chata wuja Toma w Teatrze Bagatela, gdzie mój tata był kierownikiem technicznym, zanim rozpoczął pracę w Starym Teatrze. Niezapomniane wrażenia. Środowisko, w jakim wyrastałam, moja rodzina, spotkania z różnymi ciekawymi ludźmi powodowały, że jako dziecko miałam rozbudzoną wyobraźnię. Jako małe dziewczynki bawiłyśmy się z moją siostrą, która też została aktorką, w upinanie kostiumów na sobie nawzajem albo robiłyśmy z pudła tekturowego telewizor i w nim występowałyśmy. Sądzę, że był we mnie zawsze pewien rodzaj nadwrażliwości, choć byłam poukładanym, bardzo grzecznym dzieckiem. Ta wyobraźnia, która huczała w głowie, potrzebowała jakiegoś ujścia. Pierwsze moje ważne przedstawienie to był Niebieski ptak Maeterlincka w Teatrze Bagatela. Grałam w nim Dziewczynkę-Wróżkę. Miałam dwanaście lat. Chyba wtedy uznałam, że teatr to jest świat, do którego chcę należeć. Kosztowało mnie to mnóstwo katorżniczej pracy nad głoską „r”, której nie wymawiałam. Ale wiedziałam, że muszę to zrobić, jeśli chcę być aktorką.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Od ponad trzydziestu lat mieszka Pani na Wybrzeżu. Ma Pani nadal w sobie tę dziewczynę z krakowskiego rynku?

KOLAK Czy nadal czuję się krakuską? (cisza) W Krakowie zatrzymałam moją młodość. W Krakowie płaczę nad czasem, który przemija. Tam są miejsca, w których żyją moje wspomnienia… Ale wtedy musiałam stamtąd uciec. Wiem to na pewno, bo w jakimkolwiek z krakowskich teatrów bym się nie znalazła, to z całą pewnością byłby tam mój pedagog ze szkoły aktorskiej. A ja byłam tzw. dobrą uczennicą i prawdopodobnie bym nią została, bo cały czas uważałam, żeby nikogo nie zawieść. Długo z tym walczyłam. Jakoś intuicyjnie czułam, że wyjazd dobrze mi zrobi. To był też rodzaj buntu, szukania dla siebie wolności. Właściwie nie przeżyłam takiego klasycznego buntu młodzieńczego, więc go sobie przerabiałam w teatrze.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA W teatrze potrzebna jest i przestrzeń wolności, i dyscyplina. Chętnie podporządkowuje się Pani wizji reżysera?

KOLAK Ja generalnie lubię dyscyplinę. Jest mi potrzebna struktura. Leonardo da Vinci powiedział, że dyscyplina jest matką wolności. Od jakiegoś czasu to jest moje credo. Sama siebie pytałam, jak to jest, że ja z jednej strony lubię żelazną dyscyplinę, a z drugiej potrzebuję wolności. W teatrze Krzysztofa Nazara tak było – na przykład jego Pokojówki to było jedno z przedstawień, w których czułam się absolutnie wolna mimo żelaznej dyscypliny. Wyobrażam sobie dyscyplinę jako rodzaj konstrukcji, takiej klatki, na której można się wić w różnych kierunkach i paradoksalnie – zaznawać wolności.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Krzysztof Nazar nie był łatwy we współpracy, był bardzo surowy, wymagający. Pani mu asystowała przy realizacji dwóch spektakli. Jak się Pani w tej relacji odnalazła?

KOLAK Kiedy poprosił mnie o to przy Pokojówkach i przy spektaklu Marat-Sade, miałam poczucie, że nie mogę mu odmówić, że moim obowiązkiem jest zorganizowanie pracy temu artyście. On pracował bez wytchnienia. Spalał tony papierosów, pijał hektolitry kawy. On tym żył. Z jednej strony bałam się go, z drugiej strony on mnie ciekawił. To zdecydowanie była wielka osobowość. Przyglądanie się mu było fascynujące. On nie przyjmował do wiadomości, że kogoś nie ma, że ktoś jest chory, czy ktoś nie może. Ustawienie tych dużych scen zbiorowych w Maracie, wprowadzanie zastępstw – to była praca, która mnie wiele nauczyła, ale wiązała się także z ogromnym stresem. On był rzeczywiście autokratą – jako artysta, ale także jako szef artystyczny Teatru Wybrzeże. Jego osobowość i styl sprawowania władzy były dla mnie zaskakujące, ale czasem frustrujące. My byliśmy wtedy teatrem, który bardzo dużo próbował, a mało grał. Było w tym coś laboratoryjnego, co potem przyniosło z pewnością efekty, bo staliśmy się zespołem niesamowicie rozgimnastykowanym, roztrenowanym. Krzysztof Babicki odwrotnie – dawał dużo wolności, prowadził na luźnej smyczy, a u Nazara ta smycz była krótka. Najpierw porządna, silna konstrukcja, a potem tzw. twórczość własna.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Po studiach, podczas dwóch sezonów w Kaliszu, gdzie zdążyła Pani zagrać aż osiem ról, dobijała się Pani kilkukrotnie, wraz z mężem Igorem Michalskim, do Teatru Wybrzeże. Przyjął Panią w końcu teść, ówczesny dyrektor naczelny, Stanisław Michalski. To nie było wygodne położenie dla aktorki. Czy miała Pani poczucie, że w związku z tym musi zasłużyć na role?

KOLAK Miałam poczucie, że muszę zasłużyć na wszystko – że muszę w dwójnasób pracować i w dwójnasób zachowywać się bezkonfliktowo. Wiedziałam, że nie mogę pozwolić sobie na jakieś ekscesy czy szaleństwa, że muszę wyrobić tysiąc procent normy, żeby być w tym zespole. Znaleźć w nim swoje miejsce.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Dyrektorem artystycznym był wtedy Krzysztof Babicki, a na scenie wspaniałe aktorki – Halina Winiarska, Halina Słojewska, Joanna Bogacka…

KOLAK Oglądałam je z wielkim podziwem. Krzysiek Babicki w tym czasie miał bardzo dobry okres jako reżyser, zbierał dużo nagród, a jego wpływ na kształt artystyczny teatru był ogromny, nie tylko za sprawą jego realizacji. Nasz teatr był dzięki temu znaczącą sceną na mapie Polski. Angażował wtedy wielu młodych ludzi, ja w tej grupie też przyszłam. Dostawaliśmy ważne, duże role – Jarek Tyrański, Krzysztof Matuszewski, Ewa Kasprzyk, ja…, a chwilę później także Mirek Baka.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Szybko zagrała Pani główną rolę w Antygonie Marka Okopińskiego, potem w Opętanych w reżyserii Tadeusza Minca, chyba pierwszego ważnego dla Pani reżysera na Wybrzeżu…

KOLAK Antygona to było spotkanie z legendą gdańskiej sceny, a Tadeusz Minc to jest reżyser, który po raz pierwszy rozmawiał ze mną o cielesności, kobiecości i erotyce na scenie.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Pierwszy warsztat z cielesności? Wywołał w Pani opór?

KOLAK Raczej zdziwienie. Minc rozmawiał ze mną o ciemnej stronie kobiecości. Do tej pory te moje kobiety były „kobiece” w ich liryzmie, a on mówił o tej mrocznej stronie, o nieobliczalności, która dopełnia całość kobiety. Kobieta namiętna, nieokiełznana, pragnąca… Do tej pory słowo „namiętność” było mi obce. Ja go nie umiałam nasycić. A on uświadomił mi, że to trzeba budować, począwszy od spojrzenia, trzymania głowy, ramion i bioder, aż do tembru głosu. To było komplementarne, całościowe. Bardzo ważne doświadczenie. Zaczęłam wtedy rozumieć, że nie wystarczy być sobą w danej roli, tylko trzeba postarać się poszukać gdzieś głęboko czegoś innego, nieuświadomionego, przekroczyć siebie, gdzieś tam pogrzebać, zobaczyć, jak to zafunkcjonuje.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Z drugim istotnym reżyserem, czyli wspomnianym Krzysztofem Babickim, spotykała się Pani na scenie wielokrotnie…

KOLAK Z Krzysiem po raz pierwszy spotkałam się przy Kordianie. Grałam Wiolettę i Czarownicę jednocześnie. Potem był Troilus i Kressyda. To był spektakl o tyle dla mnie ważny, że zagrałam w nim pierwszy raz rolę „szalonej”. Potem ten pierwiastek szaleństwa zaczął mi bardzo odpowiadać, zaczęłam się nim trochę opiekować i w sobie go pielęgnować. Kiedy opuszczałam szkołę, pani profesor Anna Polony powiedziała coś takiego: „Zagraj to, co ci każe reżyser i szukaj czegoś kompletnie przeciwnego”. Im bardziej scena jest zaskakująca, tym jest ciekawsza. Człowiek jest przecież nieprzewidywalny. Zadziwia mnie czasem niekonsekwencja, złożoność ludzkiej natury. Często więc w takich wyspokojonych rolach lubię umieszczać pierwiastek szaleństwa. Kassandra to była moja pierwsza nawiedzona rola. Grałam wtedy z prawdziwym wężem, co dodawało dreszczyku emocji.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Pani lubi się bać, ryzykować na scenie?

KOLAK Lubię nieprzewidywalność, kiedy partner jest nieco – nie mówię, że całkowicie – nieobliczalny, skory do improwizacji. Lubię rzeczy, które mnie zaskakują. Kiedy trafiam na partnera, z którym mogę sobie posurfować, to jest naprawdę fajnie.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Między innymi w Pannie Julii, także w reżyserii Babickiego, spotkała się Pani z wieloletnim partnerem scenicznym, Jackiem Mikołajczakiem. Chętnie was obsadzano w duetach, podobnie jak Mirosława Bakę z Ewą Kasprzyk. Decydował reżyserski nawyk czy chemia między wami?

KOLAK To był rodzaj chemii. Jako osobowości, jako ludzie byliśmy sobą zaciekawieni. Anna Polony to zauważyła w Poskromieniu złośnicy: „Dobrze was obsadziłam, bo wy jesteście siebie ciekawi”. Dziś sama mówię moim studentom: „Jednym z najważniejszych uczuć, jakie ma wam towarzyszyć na scenie, jest zadziwienie”. Jacek należy do aktorów niepokornych, w takim anarchistycznym sposobie grania, który ja bardzo lubię. Wtedy ciekawie się spotkały jego anarchia i moja dyscyplina. On mnie bardzo często wkurzał na scenie, i ja go też. To napięcie i element niepewności powodowały, że działała chemia. I tym reżyserzy się zaopiekowali.

A Pannę Julię ja cały czas noszę ze sobą. Takie role mogłabym policzyć na palcach jednej ręki. W niej się zsumowały ważne dla mnie elementy konstrukcji roli – odrobina szaleństwa, ten rodzaj nieprzewidywalnej kobiecości, namiętności, erotyzmu, pragnienia, ale także klęski i poniżenia. Ta postać potem czasem pobrzmiewa w moich rolach – paradoksalnie umieściłam ją na przykład w Irenie w filmie Jestem twój. Pannę Julię graliśmy w bardzo kameralnej, intymnej przestrzeni. Miałam poczucie, że widz oddycha ze mną każdą emocją, że niemal nas podgląda…

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Kolejna ważna rola u Babickiego – Maria Lebiadkina w Biesach – to postać zbudowana ze słabości, ale wyposażyła ją Pani też w rodzaj podskórnego buntu, nerwu. Nawet w tej całkowitej słabości i biedzie bohaterki…

KOLAK To był pierwiastek buntu przeciwko „losowi”. Na egzemplarzu scenariusza wypisywałam sobie wszystkie przymiotniki i określenia dotyczące bohaterki, które wynotowałam z powieści – całe słupki słów, z których ta postać bardzo szybko mi się ulepiła. Zrozumiałam, że ona jest rozpięta między skrajnie różnymi biegunami – z jednej strony jest erotycznie rozedrgana, a z drugiej kryje się w niej dziewczynka, skrzywdzone dziecko. Że potrafi być okrutna i bezwzględna, a jednocześnie bezbronna jak zwierzątko. Że jest w niej szaleństwo i racjonalizm. To była też rola silnie zdeterminowana przez fizyczność: skręcone, kalekie ciało bohaterki narzuciło sposób mówienia na krótkiej frazie wydechowej.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Z kolei wspaniała i trudna rola w Matce Witkacego to jedno z istotnych spotkań z Grzegorzem Wiśniewskim, kolejnym reżyserem, z którym pracuje Pani regularnie na scenie Wybrzeża. Czy tej postaci szukała Pani także poprzez ciało? Mówiła Pani kiedyś, że przychodziła przed spektaklami wcześniej do teatru, żeby się w tej roli fizycznie „rozlać”, „dociążyć ciało”…

KOLAK Wydawało mi się, że zwykle tę rolę grają starsze aktorki, że to dla mnie za wcześnie, więc byłam nią zaskoczona. To był moment, kiedy zaczęłam dostrzegać, że się starzeję. Że moje ciało się starzeje, a twarz… „matczynieje”. Pamiętam bardzo dobrze Ewę Lassek grającą Matkę w spektaklu Jerzego Jarockiego…, więc przez chwilę wpadłam w panikę. Bardzo długo szukaliśmy z Grześkiem odpowiedzi na pytanie, kim jest moja bohaterka, o czym ja mam mówić, mając tyle lat, ile mam. I wtedy uświadomiłam sobie, że to jest tekst o początku starzenia się. O utracie atrakcyjności, kobiecości, o niespełnieniu na wielu płaszczyznach życiowych. Niespełniona matka, żona, kochanka, artystka. Klęska wyboru drogi życiowej i bezbrzeżna samotność. To była jedna z tych postaci, w których zaczął się wykluwać bunt: „Jeszcze nie! Jeszcze nie teraz! Jeszcze spróbuję coś wydrapać!”. Janinie Węgorzewskiej to się niestety nie udaje. W moim odczuciu oślepnięcie jest karą za jej bunt, jak w teatrze antycznym: „Zostałam oślepiona, żeby zrozumieć”. I to jest przestrzeń tego dramatu…

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Wśród postaci matek, które Pani zagrała w teatrze i filmie, była też rola w Zwyczajnych szaleństwach Petra Zelenki w reżyserii Krzysztofa Rekowskiego, zrealizowanych niemal w tym samym czasie, co spektakl Wiśniewskiego…

KOLAK Niespełnienia tej matki są inne, ale równie dotkliwe. To było dla mnie ważne doświadczenie ze względu na gatunek sztuki. To jest porządna, inteligentna komedia. Nie pamiętam innej takiej sytuacji, kiedy czytając przy stoliku, cały zespół tak serdecznie się śmiał. Jest coś niezwykle uwalniającego, kiedy na końcu dramatu pada takie zdanie: „Wszyscy jesteśmy popieprzeni”. Tak, wszyscy jesteśmy poszarpani, nienormalni. To było przedstawienie katartyczne, po ludzku uwalniające, dlatego widzowie tak je kochali.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Z kolei w Słodkim ptaku młodości, znowu w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego, kobiecość była skrajnie upokorzona. Musiała Pani przekroczyć w tej roli trudne bariery fizyczne i emocjonalne – co było trudniejsze?

KOLAK Zdecydowanie te emocjonalne. Będąc człowiekiem, jakim jestem – z normalnym życiem zawodowym, z miłością, którą mam w życiu, z szeroko pojętym poczuciem spełnienia – jak tu ruszyć wyobraźnią, żeby dotkliwie i uczciwie wyobrazić sobie dno, którego się sięgnęło i szczyt, z którego się spadło?

Nie mam doświadczeń bycia tzw. gwiazdą. Zastanawiałam się więc, jak to jest? Ile jest w człowieku tej znieczulającej adrenaliny codziennego uznania, zachwytów? I co się dzieje z człowiekiem, gdy nagle jej brakuje? Ta góra była trudna do wyobrażenia, ale też dół, którego również nie doświadczyłam.

Co to znaczy być w takiej ludzkiej biedzie i w rozpadzie, przez alkohol, narkotyki i samotność? Jak to niszczy psychikę? Jak to jest upaść tak nisko z tak wysoka? Co z człowieka zostaje? Co to znaczy być emocjonalnym żebrakiem? Być taką ludzką ścierką, która straciła wszystko? To trzeba było dotkliwie pokazać po to, żeby opisać proces budowania się postaci na nowo. Taka rozpacz i samotność jest jak totalna żebranina – ofiarowanie wszystkiego za odrobinę miłości. Stąd się wzięła ta nagość. Ona funkcjonuje tu w dwóch skrajnych odsłonach, na początku spektaklu i na jego końcu. Na dodatek Grzegorz upominał mnie nieustająco, żebym pamiętała w tym wszystkim o czymś, co jest bardzo ważne – o poczuciu humoru, bo resztki godności mojej postaci objawiały się właśnie w pewnego rodzaju gorzkim poczuciu humoru i cynizmie. Jest tam taka scena, kiedy księżniczka pijana i rozedrgana szuka Chance’a w barze i wtedy pojawiła się nagle postać Marilyn Monroe, która śpiewa dla prezydenta, zaszyta w suknię. Gwiazda, ale i krucha kobieta. Góra i dół w jednym. Sława i przerażenie życiem, samotność i rozpad…

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Maria Stuart Adama Nalepy to realizacja, która pozbawia tekst Schillera patyny i koturnowości. To jest teatr racji, ale z drugiej strony bardzo bliski emocjonalnie współczesnemu widzowi…

KOLAK Przy roli Marii Stuart, podobnie jak z Matką, najpierw był popłoch, ale tym razem z wiekiem było odwrotnie, bo Maria umarła, mając czterdzieści cztery lata, a ja zbliżałam się do sześćdziesiątki. Po przeczytaniu tekstu zrozumiałam, że to jest postać napisana przez Schillera pomnikowo. Wybielona, czysta, bo tam tylko Elżbieta jest winna. Wszystko jest czarno-białe. Zła i dobra siostra. Jednak czytając wszystkie dostępne w języku polskim książki, dowiadujemy się, że wiele można o Marii powiedzieć, ale na pewno nie to, że była nieskazitelna. Jej życie było życiem bohaterki z serialu awanturniczego, łącznie z ucieczkami z więzienia i zaangażowaniem w morderstwo męża… Znowu notowałam w egzemplarzu, moją metodą, wszystkie dotyczące jej określenia, które znajdowałam w tych książkach. To były wszystkie najgorsze człowiecze i kobiecie przypadłości: niekonsekwentna, nieobliczalna, złośliwa, idąca całkowicie za namiętnością, dziecinna, bezwzględna, nie myśląca o racji stanu… Zaczęliśmy budować opowieść o kimś, kto ma krew i ciało. Co się dzieje z człowiekiem, który w więzieniu tyle lat czeka na śmierć? Co się dzieje z kobietą, którą mężczyźni tak wiele razy zawiedli? Jak dzisiaj zagrać królową? Czy ona traci władzę, czy także godność? Dla mnie Maria miała być przede wszystkim człowiekiem. Chciałam, żeby miała w sobie strach, kłamstwo, namiętność, czasem radość, pewną nieobliczalność, rozpacz, ale też egoizm i wyrachowanie…

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Przy okazji realizacji spektaklu Kto się boi Virginii Woolf? w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego mówiła Pani, że ten reżyser prowadzi aktora w jemu samemu nieznane zakamarki własnej emocjonalności, głównie te niepokojące. Ale że robi to w bezpieczny sposób. Jak buduje się takie poczucie bezpieczeństwa?

KOLAK Tym, co musi połączyć twórców, jest gust. Myślę, że ja mam zaufanie do jego gustu. Wiem, że mogę zaryzykować, bo to będzie miało siłę estetyczną. Dla mnie i dla Grzegorza najważniejsze w Virginii było całkowite odcięcie się od tradycji grania Marty jako rozkrzyczanej, rozhisteryzowanej alkoholiczki, która w gruncie rzeczy nie do końca wie, czego chce. I ta decyzja oznaczała dla mnie ogromne trudności. Momentami czułam się zagubiona, pozbawiona tej bazy. To, co jest szaleństwem, alkoholizmem i nieobliczalnością Wiśnia przekazał postaci Katarzyny Dałek. Ona jest taką projekcją Marty. Próba otwierania mojej bohaterki zupełnie innym kluczem miała swoje konsekwencje. Wszystko w niej musiało zostać pościągane, wyciszone, skierowane nie na zewnątrz, ale do środka. Musiało pulsować gdzieś tam podskórnie. To się zaczęło już od pierwszego monologu: „Co to za nora?”. W tradycji teatralnej i w filmie jest on niesamowicie hałaśliwy, zakrzyczany i zatupany, a Wiśnia powiedział: „Wejdź, stań, oprzyj się jedną ręką o ścianę i gadaj”. To wynika ze zmęczenia i stłumienia emocji. To przedstawienie zaczyna się przecież od momentu granicznego. Coś się przed chwilą wydarzyło, coś, co kompletnie przewartościowało relację tej pary, sprawiło, że wszystko zaczęło pękać. Marta czuje się jako kobieta bezwartościowa, bo nie może mieć dziecka. Przez to ma poczucie, że nie zasługuje na miłość, mimo że George ją naprawdę kocha. Ona nie umie tego przyjąć. Dlatego tak kopie, i tak bardzo rani siebie i innych.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Znaczna część Pani ról teatralnych i filmowych układa się w rodzaj wypowiedzi w obronie kobiet takich jak Lebiadkina – słabych, szarych, zepchniętych na społeczny margines. Kobiet, które mają ograniczone możliwości artykułowania swoich potrzeb…

KOLAK Myślę, że utrata kobiecej pewności siebie to jest coś strasznego. To jest bardzo bolesne: poczucie, że jestem bezwartościowa, że nikt mnie nie pragnie. I to się dzieje na wielu płaszczyznach. To nie jest tylko kwestia wieku czy urody, ale także na przykład wychowania, przez które to poczucie wartości nie zostało zbudowane, albo wręcz zostało zdyskredytowane i zniszczone. Ja to odczuwam bardzo mocno. I o tym próbuję mówić.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA A jak jest z farsami i komediami? Tu może sobie Pani po prostu poszaleć warsztatowo?

KOLAK Tak. Ale tylko ci, którzy nie grali farsy, uważają ją za coś łatwego. Farsa wymaga dyscypliny, ale i wolności. Nienagannego warsztatu: dykcji, artykulacji, emisji. Wystarczy, że ucieknie jedna puenta i nie wiadomo, o czym jest scena. Poza tym poczucia rytmu i bycia w bardzo silnym związku z partnerem. Dobrze napisana farsa to jest świat na granicy wybuchu – świat, który za chwilę eksploduje. Farsy zbudowane są na najwyższych emocjach, ale tymi emocjami trzeba co wieczór precyzyjnie gospodarować, grając na przykład jak my, z Mirkiem Baką, Seks dla opornych po raz trzechsetny. Anka Augustynowicz ładnie mówi, że zawsze trzeba „grać tyle, ile jest na teraz”. Czyli być wiarygodnym tu i teraz.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA A jak Pani wspomina epizod współpracy z Krzysztofem Warlikowskim w ramach zastępstwa za Stanisławę Celińską w Aniołach w Ameryce? Weszła Pani i w nieznany zespół, i w gotową rolę, i w spektakl, który jest już legendarny? Jak dla Pani wyglądało spotkanie z tym reżyserem i z jego zespołem, który wydaje się bardzo hermetyczny?

KOLAK Język, jakim porozumiewa się ze swoim zespołem, jest bardzo hermetyczny, więc to było dla mnie trudne. Ale koledzy mnie serdecznie przyjęli i to było dla mnie dużym ułatwieniem. Oczywiście, poziom stresu był ogromny: ktoś mi zaufał, ale czy sprostam? To, co mogłam zrobić, to przygotować się do tego bardzo dobrze i wykazać się uczciwością wobec wszystkich dookoła, żeby czegoś gotowego nie burzyć. To było wielopiętrowe zadanie. Warlikowski okazał się bardzo pozytywnym, jasnym człowiekiem. W kontakcie z aktorami jest facetem o niezwykłym poczuciu humoru, otwartym, akceptującym. To było dla mnie doświadczenie nie do przecenienia, ponieważ oprócz różnych innych rzeczy dało mi coś, czego, myślę, że każdemu aktorowi brakuje zawsze, czyli poczucie, że dałam radę, sprostałam, nie uciekłam. (śmiech)

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Praca pedagoga to dla Pani bardzo ważny obszar.

KOLAK Mam wrażenie, że w nauczaniu najważniejsza rzecz, jaka jest do zrobienia, to być sobą. Być w prawdzie. Jeżeli mam słabości, to je mam. Jeżeli z jakiegoś powodu one wyjdą, to niech wyłażą. Staram się być uczciwa do bólu z moimi studentami. Mój styl pracy z nimi się zmienia. Tak jak w teatrze zmienia się system pracy, od konstrukcji do improwizacji, tak zmieniają się środki. Kiedyś w pracy ze studentami byłam bardziej ortodoksyjna, surowsza. Teraz wiem, że sama źle się czuję w konflikcie, że kiedy się na mnie krzyczy, to mi nie pomaga, nie uruchamia mnie, ale nadal jestem w wielu kwestiach stanowcza i pewnie okropna. Potrafię nawet na egzaminie krzyknąć: „Nie słyszę! Nie rozumiem!”. Tak zwana komunikacja jest jedną z podstawowych rzeczy, jakich od nich wymagam. Wymagam też szukania prawdy i poszerzania wyobraźni, słuchania, patrzenia, inspirowania się. Czasem inspiracją może być kolor ściany, człowiek w tramwaju! Mówię im: „Oglądajcie świat uważnie, a nie siedźcie w telefonie!”.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Dlaczego tak bardzo zależało Pani na habilitacji? Jest Pani z pewnością jedną z niewielu aktorek z tytułem doktora habilitowanego…

KOLAK Bo ja strasznie boleśnie przeżywałam za każdym razem, kiedy zdarzało się, że ktoś mnie poklepywał po plecach i mówił: „A ty tego nie musisz rozumieć” albo „Nawet lepiej, jak aktor jest głupi”. Przenajświętsza intuicja! Ja to do siebie mocno wzięłam już dawno temu i głęboko się z tym nie zgadzam. Pewien rodzaj usystematyzowania jest mi potrzebny jako pedagogowi. Do studenta trzeba przecież mówić krótko, precyzyjnie i jasno, do aktora zresztą też. Ten nasz zawód jest strasznie ulotny. Ja tę ulotność na co dzień odczuwam bardzo mocno, także w życiu prywatnym, starając się żyć pełnią tego, co jest teraz. A ta habilitacja to jest coś konkretnego. Moi studenci pójdą w świat i każdy z nich jakąś cząsteczkę tej pracy zabierze ze sobą.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Mówi Pani często, że kamera daje Pani ogromną intensywność i radość grania. Na czym to polega?

KOLAK Musiałam się tego, oczywiście, nauczyć. Dla mnie praca w filmie oznacza przede wszystkim radość z tego, że mogę używać zupełnie innych środków niż na scenie, a jest między tymi dziedzinami ogromna różnica. Ta wielka twarz na ekranie – wystarczy, że sobie o czymś pomyślę, a to już się zagra w oczach.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA W filmie często spotyka się Pani z młodymi, odważnymi reżyserami, w teatrze już znacznie rzadziej. A przecież w Wybrzeżu pracowali między innymi Jan Klata, Michał Zadara, teraz Ewelina Marciniak. Bodaj jedynym zetknięciem z ultranowoczesnym językiem na scenie był dla Pani Tytus Andronikus Moniki Pęcikiewicz i rola Tamory. Czy to znaczy, że z jakichś powodów omija Pani bardziej radykalne propozycje teatralne?

KOLAK To raczej ci reżyserzy mnie omijali. Coś im we mnie widocznie nie odpowiadało. Żałuję, bo spotkanie z Moniką było dla mnie fascynujące. Ona mówiła językiem emocjonalnego skrótu, poszukiwała środków, które są takim silnym błyskiem, esencją emocji. W pracy dzisiejszych młodych reżyserów jest coś z myśli Grotowskiego, który pisał, że teatr zaczyna się tam, gdzie słowo już nie wystarcza. To jest ta tonacja współczesna, która mnie ciekawi. I to mi bardzo odpowiadało u Moniki. Ona jest twórcą, za którym tęsknię i bardzo chciałabym się z nią jeszcze spotkać.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Ta fala młodych reżyserów pojawiła się w Wybrzeżu wraz z liberalnymi rządami Macieja Nowaka, które nastały po okresie Krzysztofa Nazara. W gdańskim teatrze zaszła wtedy radykalna zmiana…

KOLAK To była taka wieczna fiesta, a jednocześnie trudny czas dla teatru, jeśli chodzi o finanse. Maciej sprowadził do teatru młodych reżyserów, którzy teraz są twórcami pierwszej ligi w tym kraju. Przykre jest to, że kiedy odszedł, oni wszyscy zostali stąd wyprowadzeni, a ich deklaracje o chęci dalszej współpracy z naszym zespołem niestety wyparowały. To było dla mnie bardzo bolesne…

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Teatr zapłacił wtedy cenę polityczną za sytuację związaną z odejściem Macieja Nowaka?

KOLAK Z pewnością tak było i to była bardzo wysoka cena. Pamiętajmy jednak, że każde przyjście i odejście dyrektora w teatrze, jeśli on nie umiera, odbywa się w trudnej atmosferze. Nie znam przypadku, żeby było inaczej. Jest taka piosenka Młynarskiego, którą bardzo lubię. Ona opowiada o gałązce leszczynowej, która ma tak, że jeśli się ją za mocno dociśnie w jedną stronę, to potem porządnie chlaśnie w drugą. I to się wtedy odbyło w naszym teatrze. Z tej dyscypliny i małej ilości premier za Nazara, przeszliśmy w luz i szaleństwo grania. W dużą ilość premier, co sprawiało, że czasami zdarzały się niedoróbki. Ja się przyglądałam z radością i otwartą buzią temu, co ci młodzi ludzie robią. Nowy język, nowe obrazowanie, nowa praca z aktorem. Miałam poczucie, że tu rzeczywiście dzieje się coś ważnego. Tym większy ból, że to skończyło się jak nagle odcięte nożem.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Jakie są koszty takich radykalnych zmian dla zespołu? Co najbardziej ucierpiało?

KOLAK Te koszty są ogromne, niewyobrażalne. I psychiczne, i artystyczne. Najbardziej cierpi wiara w siebie i jedność zespołu – niektórzy są za, inni przeciw, rodzą się długotrwałe konflikty… Z dnia na dzień zburzono pewną rzeczywistość, w której funkcjonowaliśmy, a ja myślę, że w teatrze ważna jest kontynuacja, ta niewidzialna nitka, po której przenoszą się różne istotne wartości. Powinno się ją chronić.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Powiedziała Pani kiedyś takie zdanie: „Teatr ma wprowadzać na scenę tradycję, której czuję się częścią”. Czy to dotyczy również funkcjonowania w zespole?

KOLAK Tak, kontynuacja to jest istota zespołu, w kwestiach artystycznych także. Jest jak kotwica. Kiedy się ją wyrwie, to czuje się, że nami huśta i rzuca nas w różnych kierunkach. Kotwica w moim odczuciu być powinna, tylko może trzeba coraz bardziej wydłużać te liny. Kiedy tu przyszłam, zespół miał niesamowitą umiejętność regeneracji po różnych bólach. Miał umiejętność dogadywania się bez względu na poglądy polityczne. Tu był szacunek i wewnętrzna akceptacja. I pomimo różnych zakrętów i zmian dyrekcji to nam się udało zachować. To jest zadanie mojego pokolenia. Każdego młodego aktora witamy z wielką nadzieją i wierzymy, że on nosi Hamleta w plecaku.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Czy zespół ma jakieś wewnętrzne, regulujące mechanizmy?

KOLAK Teatr to praca zespołowa. Jeżeli tę regułę się łamie, zaczyna się gwiazdorzyć, podporządkowywać sobie zespół czy traktować innych w sposób instrumentalny, to zespół od razu się buntuje…

Po Macieju Nowaku przyszedł Adam Orzechowski, który ma spokojną, wyważoną osobowość. Kogoś takiego potrzebowaliśmy w tym momencie, żeby zminimalizować koszty tzw. rewolucji.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Mam wrażenie, że był przez zespół bardzo długo obserwowany z dużą nieufnością…

KOLAK Nie miał łatwo, musiał zapracować na zaufanie, a do tego stało się wtedy coś takiego, że czegokolwiek byśmy nie zrobili, to albo byliśmy niezauważani, albo dostawaliśmy lanie. Krytykowano nas za wszystko. Obrywaliśmy nie bardzo wiem za co, to była jakaś kara środowiskowa. Ta sytuacja była dla mnie powodem ogromnego rozgoryczenia – odebrano nam coś i jeszcze nas za to karano, kiedy próbowaliśmy się zbierać i lepić na nowo…

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Od kilku lat Teatr Wybrzeże ma znowu dobrą prasę, jest jedną z najlepszych scen w Polsce, trudno kupić bilety na spektakle…

KOLAK Bo Adam najpierw postawił na to, żeby po tych wszystkich awanturach wróciła do nas widownia. Zaproponował repertuar, który bardzo otwiera się na ludzi, bez wielkich kontrowersji. A kiedy ta publiczność zaczęła do nas tłumnie wracać, on zaczął wpuszczać coraz ciekawsze, odważne, twórcze nazwiska i propozycje. Myślę, że teraz nasza publiczność ma poczucie, że jesteśmy autentycznie jej teatrem, utożsamia się z naszym programem. Widownia jest coraz bardziej otwarta na nowości i eksperymenty, a różnorodność repertuarowa jest naszą siłą. Adam Orzechowski dobrze zarządza zarówno zespołem, jak i duszą ludzką. I młodsi, i starsi grają tu duże role, a potem zasuwają epizody. I tak powinno być!

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA „Kiedy mogę jeszcze podjąć własną, osobistą decyzję wypełnienia pozostawionych, a pokrytych tymczasową techniką »pustych miejsc« interpretacyjnych, tzw. białych plam, wtedy czuję, że coś istotnego, coś twórczego w mojej pracy zaistniało” – to słowa Ewy Lassek sprzed ponad czterdziestu lat. Jak Pani szuka miejsc, w których może powiedzieć coś w swoim imieniu?

KOLAK Ja bym inaczej nie potrafiła. To jest obszar, o który dbam w sposób podstawowy. W pracy nad rolą tak długo męczę się ze słowami, dopóki nie znajdę w nich osobistego sensu. Tropu, który będzie mi bliski. Obrazu, myśli, słowa. Jednak kiedy czuję, że do głowy przychodzi mi rozwiązanie pierwsze z brzegu, banał – to natychmiast je odcinam. Wolę zbłądzić, niż wypełnić rolę czymś oczywistym, co nasuwa mi się jako pierwsze. Dopóki nie uda mi się wypełnić roli sobą, uważam robotę za nieskończoną. Drążę dalej. Czasami to, co proponuje reżyser, może być mi kompletnie obce, ale w ramach tego też muszę zbudować coś, co jest „moje”. To poszukiwanie jest wtedy jeszcze ciekawsze, bo wszystko się niesamowicie napina i wychodzą interesujące rzeczy. Bardzo lubię, kiedy zadanie jest dalekie od mojego temperamentu i sposobu postrzegania świata. Muszę wtedy się nieźle nakombinować, żeby te dwie odległe wyspy połączyć jakimś mostem. Reżyserzy mają swoją konstrukcję i koncepcję całości, oni są kapitanami i ja jako aktorka nie mogę popłynąć w przeciwnym kierunku. Jeszcze bardziej jest to widoczne w kinie, gdzie dodatkowo jest montaż, który potrafi przewalić na drugą stronę założenia aktora. W teatrze to ja biorę odpowiedzialność za końcowy efekt każdego wieczoru podczas kolejnego przedstawienia.

Z Anią Augustynowicz przy Wiśniowym sadzie może teraz tak być, że będę szukała siebie w jej, odległej ode mnie wizji. Lubię być na scenie bardzo emocjonalna, a u niej chyba będę musiała być powściągliwa. I to jest ciekawe. Sytuacje sceniczne u Ani są ascetyczne. W związku z tym przekaz słowny staje się najważniejszy. To, na co ona zwraca ogromną uwagę, to jest na przykład dawno już zapomniana intonacja. W pracy z nią długo trwają poszukiwania akcentacji, prowadzących do tematu. To niemal partytura tonacji i rytmów.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA À propos Wiśniowego sadu, Paweł Miśkiewicz przytacza w jednym z wywiadów wypowiedź Ewy Lassek z rozmowy przeprowadzonej na krótko przed jej śmiercią. Ona tak wtedy mówiła: „Raniewska to była moja najważniejsza rola. Ale gdybym miała siły, to zrobiłabym to teraz tak, że w pustym domu zostaje Firs i cała ta historia rozgrywa się w jego głowie. Wszyscy bohaterowie ponieśli klęskę”…

KOLAK Jestem wstrząśnięta…, bo właśnie tak myśli o tym spektaklu Anka… To jest jakaś metafizyka. (cisza) Firs u niej jest najważniejszą postacią. My chyba zagramy właśnie na pustej scenie, choć ustalenia przestrzeni są jeszcze przed nami… Dzisiaj w Polsce ten Wiśniowy sad ma właśnie taką wymowę – za chwilę wszyscy możemy być przegrani. Zostać w pustym domu.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Podejmie więc Pani tę niezrealizowaną rolę Raniewskiej, o której mówiła Pani mistrzyni, Ewa Lassek…

KOLAK Boję się tak myśleć, ale… To jest niesamowite. (cisza) Kolejny raz tego doświadczę, bo kiedy grałam w Matce Witkacego, to bardzo często „modliłam się” do Ewy Lassek, mówiąc: „Pani Profesor, niech Pani mi pomoże, bo dzisiaj tego nie dźwignę. Boję się, że jestem za słaba”. Ona była kimś, kto o mnie bardzo walczył w czasie studiów. Miałam u niej wiersz i mówiłam pewnego razu monolog Marilyn Monroe, to było chyba na drugim roku. To był pierwszy raz w moim życiu aktorskim, kiedy się kompletnie rozsypałam. Ona mnie tak nasyciła emocjami, a potem ja dołożyłam swoje, że na egzaminie po prostu się rozpłakałam. Część komisji uznała to za histerię, a ona mnie wtedy wybroniła, mówiąc, że emocjonalny nadmiar można potem pozdejmować, ale najważniejsze, że on jest, istnieje. Dostałam wtedy u niej piątkę, a u Ewy Lassek to było naprawdę coś.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Ona i Anna Polony były w krakowskiej szkole Pani pedagogami, mistrzyniami. Kształtowały więc Panią na początku dwie silne, autorytarne osobowości kobiece…

KOLAK Miałam ogromne szczęście, że oprócz mężczyzn, którzy uczyli mnie zawodu, miałam te dwie wielkie kobiety. Z cała pewnością obie Panie poświęciły dużo czasu, żeby mnie w ogóle „naskrobać”, jak to mówimy. I im zawdzięczam z całą pewnością tę gotowość przyjmowania odważnych propozycji, tę nieobliczalność, również emocjonalną. To były nieokiełznane osobowości. One były do siebie podobne w emocjonalności, podejściu do zawodu, głodzie życia, a jednocześnie tak różne na scenie. Matka Jarockiego z Ewą Lassek to było, nie boję się tego tak nazwać, metafizyczne doświadczenie. Jeśli rozumiem słowo „katharsis”, to właśnie dlatego, że wtedy mi się to w teatrze przydarzało. Ja to autentycznie przeżywałam, oglądając po kilkadziesiąt razy najlepsze realizacje złotego okresu Starego Teatru. To były niezwykłe uniesienia, oczyszczający płacz… Nie zapomnę nigdy Nocy listopadowej Wajdy, którą oglądałam na premierze. Kiedy padały słowa: „Do mnie, do mnie, do mnie zwycięskie duchy w orli lot…”, ja się po prostu rozszlochałam… (cisza) Te doświadczenia są we mnie nadal bardzo żywe.

ŚWIĄDER-PUCHOWSKA Czy dziś aktor pełni, według Pani, ważną rolę społeczną?

KOLAK Absolutnie tak uważam. Na nas, jako osobach publicznych, obdarzonych zaufaniem, często wręcz miłością, spoczywają pewne obowiązki, choćby pokazywania człowieka jako istoty społecznej – dzielenia się, wspierania działań społecznie potrzebnych, charytatywnych, ważnych. Mam też poczucie, że naszym obowiązkiem jest zajmowanie stanowiska, mówienie jasnym głosem tego, co myślimy w danej sprawie. Podczas tegorocznej gali Festiwalu Filmowego w Gdyni, jako środowisko, w sposób taktowny, ale jednoznaczny, informowaliśmy, co sądzimy o obecnej sytuacji w Polsce. Trzeba nazywać rzeczy po imieniu. Anna Augustynowicz uświadomiła mi, co znaczy słowo „przedstawienie” – „przed” „stawiam”, czyli stawiam przed tobą, stawiam lustro, ostrzegam, mówię „uważaj”. Trzeba zajmować stanowisko, ale robić to z ogromnym namysłem i uczciwością wobec siebie. Nie może być w tym kalkulacji, tylko absolutna szczerość. Zwykle z taką postawą wiąże się ryzyko, ale tak trzeba robić. Myślę, że wszyscy powinniśmy wziąć jakiś kawałek odpowiedzialności za przestrzeń społeczną. Chodzę na wybory, zdarza mi się zbierać śmieci i resztki chleba przy śmietniku na moim osiedlu. Zabieram głos, kiedy czuję, że trzeba, i teraz też tak robię, ale źle funkcjonuję w tłumie, na ulicy. Jeśli ktoś umie to zrobić, powinien iść na Czarny Marsz z dziewczynami, ale ja będę zabierać głos dalej po swojemu. Poprzez mój zawód, na scenie.