12/2016

Utopie

Wileński Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Sirenos” to przegląd litewskich spektakli z ostatniego sezonu prezentowany zagranicznej publiczności.

Obrazek ilustrujący tekst Utopie

fot. Dmitrij Matvejev

To była zaskakująca i bardzo smutna wiadomość. 21 września, w wieku pięćdziesięciu czterech lat, zmarł Leonidas Donskis – litewski filozof i myśliciel, profesor Uniwersytetu Witolda Wielkiego w Kownie, eurodeputowany siódmej kadencji, „wielki Litwin i wielki przyjaciel Polski”, jak napisał o nim w swoim wspomnieniu Edwin Bendyk. Jeszcze w sierpniu był gościem wrocławskiej konferencji „Czas utopii. W poszukiwaniu utraconej przyszłości”. Mówił wówczas o utopii jako gatunku literackim najpełniej wyrażającym społeczną krytykę. Wychodząc z założenia, że „literatura klasyczna często znacznie trafniej obrazuje struktury zorganizowanych form siły i władzy na świecie, aniżeli czynią to rozprawy z filozofii politycznej”, przyznawał jej niemal kluczową rolę w rozumieniu współczesnych struktur społecznych i politycznych. „Możemy mieć pewność – dodawał – iż idee i dylematy moralne wielkich twórców nigdy się nie zestarzeją, że literatura nie utraci zdolności stawiania fundamentalnych pytań, rzucania nowego światła lub innego rodzaju oddziaływania na politykę, zdystansowaną dziś wobec człowieka oraz jego problemów tożsamościowych i wolnościowych”.

Ta myśl Donskisa przypomniała mi się równo tydzień później, kiedy siedząc dziewiątą godzinę w autobusie marki nieistotnej, wjeżdżałam do Wilna. Koniec września to czas, który od kilku lat spędzam w tym „ekscentrycznym, kapryśnym i nieregularnym mieście o dziwnej przeszłości”, uczestnicząc w przeglądzie litewskich spektakli teatralnych powstałych w minionym sezonie i pokazywanych zagranicznej publiczności w ramach Wileńskiego Międzynarodowego Festiwalu Teatralnego „Sirenos” („Syreny”). Jesienią jest tu zresztą najpiękniej. Zielone miasto, wtłoczone pomiędzy lasy i pagórki, mieni się wówczas w słońcu kolorami litewskiej flagi. Tomas Venclova pisał, że pełne kontrastów Wilno jest przez samą swoją architekturę i przestrzeń miastem teatralnym. Ja uważam, że sprawia to także ten wyjątkowy spektakl natury.

Od jesiennych kolorów zaczyna się zresztą tegoroczna edycja „Syren”. Przed wejściem na pierwszy spektakl otrzymujemy po plastikowej przezroczystej torebce, w której znajdują się żółty gwizdek, zielona miętówka i pojemniczek z wodą zakręcony czerwoną nakrętką. Ten zestaw, jak zapowiadają twórcy spektaklu Šauktiniai (Poborowi) Teatru Młodzieżowego w Kłajpedzie, ma nam umożliwić aktywny udział w scenicznej akcji. Podziwiamy z kolegą odwagę organizatorów, którzy na rozpoczęcie festiwalu wręczyli nam gwizdki, i zastanawiamy się, jak często będziemy mieli ochotę ich używać. Na razie jednak powoli zanurzamy się w świat litewskiego teatru. W atmosferze podniosłej radości, właściwej najbardziej uroczystym galom transmitowanym w telewizji, przyglądamy się brutalnej rekrutacji do wojskowej organizacji, która rzekomo broni całego kraju. Twórcy spektaklu, najwyraźniej zainspirowani programami typu talent show, próbują wykorzystać ich strukturę do zobrazowania mechanizmu przemocy na pokaz, areny gladiatorów na miarę XXI wieku, uatrakcyjnianej dodatkowo wątpliwej jakości programem artystycznym i nacjonalistycznymi przemówieniami. Mogła to być naprawdę mocna wypowiedź, dotykająca ważkich kwestii współczesnych obliczy patriotyzmu, czy raczej pseudopatriotyzmu. Niestety rozmywa się ona całkowicie z braku linii dramaturgicznej. Scenom zadań wykonywanych przez rekrutów brakuje napięcia, poszczególne etapy ich zmagań właściwie do niczego nie prowadzą. Zwycięstwo jest zupełnie przypadkowe, a nasz zapowiedziany wpływ na wynik działań poprzez głosowanie za pomocą gwizdków okazuje się pustą zabawą teatralną, pozbawioną jakiegokolwiek znaczenia.

Zupełnie inny typ zabawy zaproponował Rosyjski Teatr Dramatyczny w Wilnie, zapraszając widzów do teatralnego escape roomu. W Kodas: Hamlet (Kod: Hamlet) Olga Lapina zabiera nas w podróż po budynku teatru, podczas której zespołowo odnajdujemy kody i klucze do kolejnych drzwi oraz napotykamy elementy inscenizacji luźno nawiązujące do dramatu Szekspira. To czysta przyjemność obcowania nie tyle ze sztuką teatru, co raczej z jego magiczną i uwodzącą atmosferą, zapachem starych magazynów, mamiącym wzrok światłem i odgłosami wydawanymi przez sunące po korytarzach postaci-duchy. W świecie zbudowanym przez reżyserkę i scenografkę Renatę Valčik następuje odwrócenie porządków: fikcyjne postaci nabierają realności, zaś realne przedmioty stają się złudzeniem. Kiedy wreszcie udaje nam się dotrzeć do ostatniej przestrzeni, nagle rozbłyskają światła. Stoimy na scenie, a na widowni Hamlet, Ofelia, Klaudiusz, Gertruda i inni członkowie duńskiego dworu biją nam brawa. Staliśmy się spektaklem. Kiedy wychodzimy z teatru, jest już znacznie po północy. Idąc ulicą Basanavičiusa w stronę wileńskiej Starówki, nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wciąż poruszamy się wśród teatralnych dekoracji. Podobno to architektura wileńskiego baroku, zbudowanego na kanwie średniowiecznej i skontrastowanego z wątpliwym wdziękiem radzieckiego socrealizmu, nadaje miastu wyjątkową aurę.

Teatralne złudzenie trwa także następnego dnia, kiedy to po typowo litewskim obiedzie złożonym z cepelinów i lokalnego piwa udajemy się do Teatru Meno Fortas. Mijamy kamienice krętej i wąskiej uliczki Bernardinų, na jednej ze ścian widzę napis: „Nie zapomniałem. Przespałem”. Wchodzimy w bramę Shakespeare Boutique Hotel, którego poszczególne pokoje mają swoich literackich patronów: Dickens, Joyce, Dostojewski… Nieco dalej znajduje się niepozorna siedziba teatru Eimuntasa Nekrošiusa, w której pokazywany jest jego najnowszy spektakl Głodomór wg Franza Kafki.

Przestrzeń gry tworzy niewielki kwadrat drewnianej sceny, której tło stanowi namalowana w kolorze sepii ściana pokoju z dwojgiem uchylonych drzwi, stojącym wieszakiem i kilkoma obrazami. Tytułową rolę gra Viktorija Kuodytė, którą Nekrošius obsadził kiedyś w roli Ofelii. Wysoka i chuda aktorka o wklęsłych policzkach, które w ramach powtarzalnego gestu swojej postaci co jakiś czas głaszcze wierzchem dłoni, buduje swoją opowieść na zasadzie kontrastu. Z uśmiechem na twarzy opowiada o głodówkach i pokazach dla publiczności, jakby to był powód do dumy i radości. Rozmijanie się coraz bardziej szokującej treści z formą jej prezentacji podkreśla pojawienie się trzech mężczyzn w staroświeckich garniturach, którzy niczym profesorowie akademii uzupełniają jej historię elementami naukowego wykładu. Wszystko to odbywa się przy jasnym świetle i subtelnej, momentami nieco lirycznej muzyce wiolonczeli. Sceny płynnie zachodzą na siebie, ani przez chwilę nie gubiąc tego wrażenia delikatności. Wszystko to sprawia, że cała realna tragedia człowieka, który cierpi i w tym swoim cierpieniu zostaje wystawiony na pokaz, zostaje tu sprowadzona do bolesnego absurdu.

W Głodomorze reżyser w niezwykle konsekwentny sposób buduje paralelę pomiędzy losami głodomora i swoim, czyniąc z głodówki metaforę sztuki wymagającej cierpienia i poświęcenia. Jej prawdziwy sens pozostaje niezrozumiały dla publiczności, która swojego ulubieńca co prawda oklaskuje chętnie, ale czyni to na arenie cyrkowej. W pewnym momencie Kuodytė mówi słowami swojego bohatera, że ci, którzy chcą go podziwiać, nie mają dla niego cierpliwości. Tak swoją artystyczną drogę postrzega sam Nekrošius.

Wydaje się, że to przedstawienie nie powstałoby bez doświadczenia inscenizacji Dziadów w Teatrze Narodowym.

Pierwsze recenzje, jakie dotarły na Litwę po polskiej premierze – nie bez pewnej manipulacji ze strony litewskiego środowiska, które chciałoby wreszcie zrzucić swojego mistrza z piedestału – były wyjątkowo krytyczne, a ich autorzy wykazali się kompletną ignorancją wobec tego trudnego przedstawienia. Z podobnym niezrozumieniem Nekrošius spotyka się zresztą coraz częściej, co nie przeszkadza w przyznawaniu mu kolejnych nagród i wyróżnień.

Tę schizofreniczną sytuację w Głodomorze najlepiej oddaje scena, w której postać grana przez Kuodytė wyciąga z pudła kolejne dyplomy i odznaczenia, rozstawia je wokół siebie, po czym układa z nich posłanie, na którym się kładzie. Pobrzmiewa tu echo sceny z warszawskiego przedstawienia, w której diabły budują trumnę dla Gustawa-Konrada z tomów dzieł zebranych Mickiewicza. Groteskowo wysunięta spod nich ręka aktora trzyma gęsie pióro i rozdaje autografy. W wileńskim spektaklu pióro zastępuje papieros, z którego popiół Kuodytė strzepuje do jednego z otrzymanych pucharów – jakby nadawał się wyłącznie na popielniczkę. Nie mam wątpliwości, że to najbardziej kameralne z dotychczasowych przedstawień tego reżysera jest jednocześnie jego najbardziej autobiograficzną i gorzką wypowiedzią.

Chciałoby się zatrzymać jeszcze dłużej nad osobistym wymiarem tego spektaklu, ale trzeba biec (dosłownie!) na kolejny. Tym razem głośno i agresywnie, zapisane kredą ściany krzyczą do nas hasła takie jak: „Fuck you!”, „Wszyscy jesteśmy martwi!”, „Zdychaj!”. Na środku sceny ustawione na boku metalowe łóżko, za nim zamrażarka i taboret na kółkach, w rogu oparty o ścianę kij bejsbolowy. Jak na scenografię do Oczyszczonych Sarah Kane, nie ma tu nic zaskakującego. Oskaras Koršunovas, który zrealizował spektakl z udziałem absolwentów swojego kursu w Litewskiej Akademii Muzycznej i Teatralnej, dał się ponieść furii. Jego przedstawienie od pierwszych minut nie tyle krzyczy, co rozpaczliwie wrzeszczy, wściekłość na otaczającą bohaterów rzeczywistość wydobywa się wraz z każdą kolejną fizyczną torturą czy wykrzykiwanym przekleństwem. W opresyjnej atmosferze połączonych w jedno sali gimnastycznej, miejsca kaźni i szpitala psychiatrycznego, nad którymi czuwa sadystyczny Tinker, bohaterowie miotają się niczym dzikie zwierzęta w klatce, zadające sobie kolejne rany. Apogeum okrucieństwa następuje, gdy pojawia się Carl z uciętymi kończynami (ciało aktora pomalowane jest na czarno), staje z zakneblowanymi ustami naprzeciw wstrząśniętego ukochanego Roda i wymachuje kikutami, ścierając napisy na ścianie za swoimi plecami. W tle słychać Let’s dance Davida Bowiego. Dawno nie widziałam w teatrze równie upiornej sceny.

Z drugiej strony to właśnie w niej odnaleźć można nadzieję na wybawienie. Nad głową Carla znajduje się napis, którego nie dosięgają jego kończyny. To słowo „Wybacz”. Nieco dalej inny: „Kocham cię”. Gdy dokładniej przyjrzeć się ścianom, okazuje się, że jest ich więcej. Wydobywane punktowym światłem latarek czołówek noszonych przez owinięte szarymi bandażami nieme postaci, pozwalają dostrzec możliwość przerwania bestialstwa. Umykające światło, które ślizga się po powierzchniach sceny, a w pewnym momencie zostaje zamknięte w dłoniach niczym pąki egzotycznego kwiatu, staje się symbolem całego spektaklu. Jego bowiem poszukują bohaterowie, rozdrapując rany i wyszarpując kawałki własnych ciał. Poniżone człowieczeństwo, strzępy pozostające z człowieka przed ostatecznym zbydlęceniem mogą zostać ocalone przez tlący się gdzieś na dnie płomień miłości i wybaczenia.

W Oczyszczonych Koršunovas zdaje się szukać dla człowieka ratunku przed rozpaczą. Czyni to na kilku poziomach, najsilniej chyba jednak poprzez muzykę. Jej spektrum waha się od posępnego Joy Division, które słychać w scenie samobójczej śmierci Robina (notabene słuchał go także Kostia Trieplew w Mewie zrealizowanej przez Koršunovasa w 2014 roku), aż po zupełnie nieoczekiwany chór kościelny w finale spektaklu. Męka, śmierć, chciałoby się dodać – zmartwychwstanie, które poniekąd staje się przecież doświadczeniem Grace niemogącej pogodzić się ze śmiercią brata. Historie poszczególnych par bohaterów reżyser czyta przez pryzmat chrześcijańskiej ofiary Chrystusa złożonej w imię miłości do drugiego człowieka. To w niej widzi nadzieję na oczyszczenie ludzkiej duszy i być może jedyną szansę na ocalenie w nieludzkich czasach.

Po tych dwóch przedstawieniach mam dość, chciałabym zaszyć się w najciemniejszym kącie baru Bukowski i siedząc na kanapie pod migoczącą żarówką, pić w ciszy trzy dziewiątki. Ale ta nieco literacka fantazja ustępuje miejsca kolejnym festiwalowym spektaklom. Z pewnym ociąganiem idziemy do Litewskiego Teatru Narodowego na Mit Edypa Gintarasa Varnasa. Spektakl oparty na czterech tragediach antycznych opisujących losy przeklętego rodu Labdakidów nie robi większego wrażenia. Monumentalna i statyczna scenografia, złożona z kilkunastu wysokich kolumn o kształtach przypominających trumny (którymi zresztą stają się w finale spektaklu) i projekcji inspirowanej motywami z greckich waz, zdradza operowe doświadczenie Varnasa. Układ kolumn zmienia się co prawda przy każdej kolejnej scenie, jednak ogólna zasada przesuwania po scenie wysokich klocków szybko staje się nużąca. Długie partie tekstu aktorzy wypowiadają w sposób nieznośnie deklamacyjny, nie dając miejsca na żaden kontrapunkt. W kluczowych momentach muszą dodatkowo zmagać się z materią dekoracji, która ma prawdopodobnie podkreślić tragizm ich położenia. Jednak rozwiązania, takie jak kolumna przygniatająca Jokastę w chwili, kiedy zaczyna domyślać się prawdy o swoim małżeństwie, rażą tautologicznością. Właściwie po obejrzeniu tego niemal czterogodzinnego przedstawienia trudno domyślić się, co kierowało reżyserem, kiedy decydował się sięgnąć do źródeł europejskiej kultury.

Długi to dzień. O północy w teatrze lalkowym „Lėlė” odbywa się jeszcze premiera debiutanckiego spektaklu wychowanka Oskarasa Koršunovasa, czyli Vaikystė (Dzieciństwo) Karolisa Vilkasa. Godzinne przedstawienie bez słów jest teatralnym montażem afabularnych scen, które łączy jedynie karykaturalna postać obserwującego je w mniej lub bardziej aktywny sposób dziecka. Wśród nich znajdują się zarówno proste etiudy o wykonywaniu codziennych czynności, takich jak odkurzanie, suszenie włosów czy parzenie herbaty, jak również zupełnie fantastyczne, których źródeł można by dopatrywać się w sennych koszmarach oraz popkulturowej papce płynącej z dzisiejszej telewizji. Mamy tam układającą kwiaty gejszę, rycerza walczącego ze smokiem, dziewczynkę zaglądającą do studni czy… dwie małpy palące fajkę. Wydaje się, że jedyną zasadą panującą w tym przedstawieniu jest absolutna wolność tworzenia, niepodyktowana żadnymi regułami czy odwołaniem do tradycji. Taki chaos rzeczywistości współczesnego człowieka, podany w scenicznej pigułce, jest – trzeba przyznać – w litewskim teatrze pewną odświeżającą nowością. Czy jednak godną większej uwagi, niż należałoby poświęcić kuriozalnej ciekawostce? Nie wydaje mi się.

Po tej ogromnej dawce teatru ostatni dzień festiwalu jest wyjątkowym odprężeniem. Część pięknej słonecznej niedzieli mogliśmy spędzić na instalacji kłajpedzkiej grupy Trupė 459 zatytułowanej Meile, don’t stop (Miłości, don’t stop). Młodzi artyści lalkarze przygotowali kilka pudełek, do których można było kolejno zaglądać przez niewielkie otwory. W każdym z nich – kilkuminutowa etiuda wokół tematu miłości i jej różnych oblicz. Moja ulubiona wymagała interakcji: do pudełka należało wsunąć dłonie, które następnie można było obserwować przez szybkę. W środku znajdował się ciepły, przyjemny w dotyku piasek i druga para dłoni naprzeciwko. Nawiązanie kontaktu następowało poprzez inicjowanie kolejnych działań czy drobnych zabaw przez nasze palce, które poruszały się, animowały postać oraz pisały po piasku. Ten kameralny teatrzyk dla jednego widza wykorzystujący formę fotoplastykonu pozostawił po sobie bardzo sympatyczne wrażenie.

W dobrym nastroju idę więc ponownie do Teatru Narodowego, gdzie mamy obejrzeć gościnny spektakl z Kowna – Miškinis (Leśny brat), inspirowany autentyczną historią ostatniego leśnego brata na Łotwie Jānisa Pīnupsa (w spektaklu otrzymał litewsko brzmiące imię i nazwisko Jonas Petrutis), który ukrywał się przed władzą radziecką przez ponad pięćdziesiąt lat. Narracyjna rama spektaklu zaproponowana przez łotewskiego reżysera Valtersa Sīlisa jest opowieścią współczesnego człowieka o losach partyzanta, który przez wiele lat uchodził za bohatera. Stopniowo okazuje się, że jego legenda znacznie odbiega od rzeczywistości. Bohater wcale nie żył w lesie, a ukrywał się w gospodarstwie swojej siostry, której w niczym nie pomagał. Nie założył własnej rodziny ani nie podjął pracy. Egzystował. Z symbolu niezłomnego oporu staje się zwyczajnym, tchórzliwym człowiekiem, który niczego nie oczekuje od życia ani też niczego nie jest w stanie mu dać. W przewrotny, momentami komiczny sposób reżyser nie tylko dokonuje w tym spektaklu surowej krytyki fałszywych narracji historycznych nastawionych na kreowanie heroizmu i bohaterstwa, ale też stawia pytanie o sens życia samego w sobie – pozbawionego poczucia misji i działania, życia biernego, po którym nie pozostaje żaden ślad. W finałowej scenie stary Jonas siedzi przy stole w towarzystwie dwójki wnuków swojego brata, jedząc chińską zupkę. I to wszystko. „Czy dla człowieka istnieje coś ważniejszego niż on sam?” – pada pytanie narratora.

Po co więc opowiadać o cudzym życiu, skoro nic z tego nie wynika? Dla zaspokojenia ciekawości? Z nadziei na odkrycie czegoś więcej? A może dla uzmysłowienia faktu, że literatura, sztuka i teatr, choć być może najlepiej potrafią opisać rzeczywistość, nie są w stanie na nią wpłynąć? Tworzą atrakcyjne utopie, które swoim pięknem i siłą wyrazu uwodzą widzów i czytelników, ale z którymi nic więcej nie da się zrobić. Wychodząc z teatru, podświadomie kieruję się w stronę placu Katedralnego, na którym stoi pomnik księcia Giedymina, legendarnego założyciela Wilna. To miasto rzeczywiście przesiąknięte jest mitami. Miał rację Tomas Venclova, pisząc o nim „ekscentryczne, dziwne, magiczne, mitotwórcze miasto, sprzyjające tworzeniu poezji”. Pora się otrząsnąć. Jutro w Polsce ma się odbyć Czarny Protest przeciwko zaostrzeniu prawa aborcyjnego. Czas wracać do Warszawy.

 

XIII Wileński Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Sirenos”
Wilno, 29 września – 14 października 2016

absolwentka Wiedzy o Teatrze AT, wydawczyni programów informacyjnych i kulturalnych w TVP Wilno. Mieszka w Wilnie.