2/2017
Natalia Worożbyt

fot. Kateryna Hornostaj

Nowa liczba

 

 

Szczerze mówiąc, wolałabym, by Nowego Roku po prostu nie było. Szczerze mówiąc, to pragnienie powtarza się co grudzień. Wolałabym, by nie było podsumowań ani przywykania do nowej liczby. Siedemnastka jest bardzo demonizowana na Facebooku. Z różnych powodów demonizowane były także wszystkie poprzednie. I oto nastał ten dzień, dzień podsumowań – 29 grudnia. Usiadłam i zaczęłam pisać, co zrobiłam: dwie sztuki, jeden pełnometrażowy scenariusz, jeden krótki, osiem odcinków serialu, pięć projektów teatralnych, dwie powieści: jedna nieudana, a druga – również nieudana. Nowe mieszkanie i nowe buty. Co jeszcze? Jakie „jeszcze”?!… I tak jestem dzielna. Nawet nieskromnie pisać o tym na Facebooku, o, trzeba wejść i sprawdzić, co się tam dzieje… Taaak… Trzy nowe lajki… Ktoś dzwoni nie w porę, odrywa od ważnych spraw… Dzwoni siostra i informuje, że zmarł mój wujek. Wujek Kola marynarzyk. Nie, żadnego smutku. Chorował osiemnaście lat, a przez ostatnie dwa lata leżał i głośno krzyczał, a jego drobna żona Hala próbowała to znosić. Więc żadnego smutku, tylko ulga. Że ich męki się skończyły. No, i że można nie świętować Nowego Roku.

Zbieram całą kijowską diasporę i wywożę z Kijowa. W Kijowie w ogóle nie ma śniegu. A trzysta kilometrów dalej – śnieg i słońce. I z kominów tak samo dymi jak za czasów mojego dzieciństwa. Babcia mawiała: „Patrz, jakie dymi”. Obok podwórka wujka lanosy i żyguli. Podwórko wypełnione krewnymi i sąsiadami. Jak wielu mam krewnych, jacy oni są już starzy i zdrewniali, nawet ci młodzi. Wujkowie i ciotki z brzuchami i pięknymi zmarszczkami, harmonijni i pięknie pachną wsią. Mówię jednemu: „Bry, wujku Wania”, a potem przez cały pogrzeb chowam się przed nim, ze wstydu, bo jest to mąż mojej siostry, więc jaki on dla mnie wujek. Wydaje mi się, że jestem małą dziewczynką, a sama stałam się ciotką, choć ktoś mi powiedział: „Jak ty wyrosłaś, Natalko”, ale coś takiego zawsze mówią, kiedy przyjeżdżam na wieś. Dla kogoś jeszcze rosnę.

W małym ceglanym domku leży nieboszczyk i batiuszka odśpiewuje go, i wielu ludzi ścisnęło się w chacie, jak śledzie. Pamiętam z dzieciństwa słoiki ze śledziami w sklepie wiejskim. I pogrzeby pamiętam, babcia zawsze brała mnie ze sobą. Wchodzę do chaty. Nic się nie zmieniło. Chaty we wsi są jednakowe – weranda, sień, mała i duża izba. Nieboszczyk zawsze leży na kanapie, w nogach telewizor. Cztery okna z zimowymi okiennicami. Między oknami szklanki z solą i zabawki. Obrazy nad oknami. Przez ostatnie lata życia wujek Kola patrzył z kanapy na obraz Trzech bohaterów. I pewnie wspominał, albo i nie wspominał, jak był bohaterem i przystojniaczkiem. Mówiono o nim Alain Delon.

Kiedy urodziła go szesnastoletnia babcia, był słaby i umierał. Potem batiuszka w środku zimy kazał zanurzyć go w przeręblu: jeśli się wyciągnie – umrze, jeśli się zwinie i będzie krzyczał – będzie żył. Och, jak krzyczał, opowiadała babcia. Potem już nie chorował i rósł mocny i silny. Przeżył, by przetrwać wojnę i okupację. Odsłużyć w marynarce wojennej, wrócić jako piękny i pełen nadziei, wdać się w bójkę po pijaku i trafić do więzienia. Wrócił z więzienia z obłędnymi dziarami, na tyłku też. I Stalin tam był, i Lenin, i syrenki. Przeżył, by spotkać Halę. Ona była świniarką. A do niego jechała z Rosji narzeczona. Dojechała aż do Wielkich Soroczyńców, ale tu się zaczęła zamieć. Wiało przez pięć dni, narzeczona się nie doczekała i wróciła, choć zostało zaledwie pięć kilometrów. A Hala mieszkała w naszej wsi. Mówią, że kiedy przychodził wieczorem na randkę, żartował: „Halu, to ty? Bo ja myślałem, że kupa gnoju”. Przeżył, żeby pić. Pił tak jak jego ojciec – dużo. Klął, tak jak ojciec jego klął, co słowo. Do czasu, aż nie wypił jakiegoś barbituranu i nie zwalił go wylew. Umarł w strasznych mękach w wieku 79 lat, 29 grudnia, tak samo jak jego ojciec – w wieku 79 lat, 29 grudnia, na to samo.

Jak one rozpaczają, moje siostry cioteczne, za swym ojcem. Chowałam ojca, ojczyma, chowałam koleżanki. Nie mogłam wycisnąć z siebie dźwięku. A one wypruwają się bez reszty. Nachylają nad jego martwą twarzą i rozmawiają z nim tak, że ja na jego miejscu bym wstała. Nie wiem, jak on to wytrzymał. Ale wytrzymał i nie wstał. Zostawcie go, zostawcie – mówią im wszyscy – i tak go długo trzymałyście.

Wiozą trumnę w odkrytej ciężarówce. Przez całą wieś, bardzo powoli. Ludzie wychodzą z objeść, milcząco odprowadzają spojrzeniem, czczą ostatnią pamięć. Cmentarz znajduje się na górze, a tu śnieg. Ciężarówka z trumną zostaje przyczepiona do traktora. Promienie słońca błyszczą na śniegu, traktor ciągnie trumnę prosto w błękitne niebo. Z góry wyłania się niesamowity krajobraz. Wieś, łąki, rzeka. Żegnamy się, wybaczamy, spuszczamy do czarnej mogiły. Jak pięknie jest umierać zimą na wsi.

Wspominki odbywają się w wiejskiej szkole. Uczyłam się w niej w ciężkich czasach mojego dzieciństwa. Szkolna stołówka, na jednej ze ścian gęsi-łabędzie lecą do sufitu. Śpij spokojnie, wujku Kolo marynarzyku. Jak mówiła moja babcia, „odmęczył się”. A myśmy wrócili do bezśnieżnego miasta, dokładnie 31 grudnia. Nie ma kiedy zrobić podsumowań, dlatego zrobiłam sałatkę olivier, zaprosiłam gości, włożyłam ładną sukienkę. Szczęśliwego Nowego Roku!

 

tłum. Anna Korzeniowska-Bihun

ukraińska dramatopisarka, autorka Dzienników Majdanu (2014).