2/2017
Marek Kochan

fot. Kazimierz Kochan

Obrazowo

 

 

Duże miasto, niecałe trzy godziny pociągiem od Warszawy. Wychodzę z hotelu, za rogiem dziwny obraz, na chodniku stoją zakonnice, śpiewają chórem. Dookoła trochę ludzi, prawie tłum. Takie czasy, że nigdy nie wiadomo, jak się sprawy mają. Co to jest, co się widzi. Może manifestacja: antyaborcyjna lub proaborcyjna. Może reklama rajstop, czy akcja społeczna na rzecz czegoś tam. Nie można też wykluczyć, że to prawdziwe zakonnice, śpiewają i werbują na ulicy. Widzę, lecz nie wiem, co to znaczy. Obraz wymaga interpretacji, zakotwiczenia, jak pisał Barthes.

Spieszę się, myślę więc: sfotografuję, zarchiwizuję teraz tylko, zastanowię się potem. Kiedyś. Byle nie umknęło. Zapisać, zrobić zdjęcie, do notatnika, do muzeum codzienności. Wyciągam telefon, kadruję.

Nieszczęście! „Aplikacja Aparat została zatrzymana”. I jeszcze raz, i znów to samo. Popsuł się aparat w telefonie, nie działa! I co zrobić? Jak bez ręki, jak bez oka. Jak rzeczywistość zapisać, zapamiętać. W głowie, w pamięci własnej tylko?

Rozglądam się jeszcze, żeby lepiej zapamiętać scenę. Patrzę wyżej, a tam neon: Zakonnica w przebraniu. Ach, to jest teatr muzyczny. Jest po 18.00, niebawem zaczyna się spektakl. A więc to była reklama, a może początek przedstawienia. Gdyby aparat nie zawiódł, zrobiłbym zdjęcie i poszedłbym, nie myśląc, zadowalając się fotografią w fotonotatniku.

A więc nowe doświadczenie: gdzieś, w obcym mieście, bez możliwości sfotografowania. Muszę rozumieć, zapamiętywać. Bo umknie.

Na chodniku dalej: martwy ptak. Czy warto go zachować. Czy coś znaczy. Sfotografowałbym?

Idę w stronę centrum. Przed teatrem, na słupie, plakat: „Festiwal grochówki”. Normalnie bym zrobił zdjęcie i poszedł dalej, a tak zatrzymuję się, myślę o tym. Kuriozalne. Jedzenie uwznioślone. Jak dzieło sztuki, do konsumowania. Podobnie: „Galeria wypieków”. Czy będzie katharsis po obejrzeniu wypieków z tej galerii? Kto wygra festiwal grochówki, czy ta grochówka nas wzruszy, czy wyrazi nasze emocje?

Wieczór, bankiet, czy raczej impreza na zakończenie. Kolejny zapisany obraz: laureat wypił za dużo, nie wytrzymał ciśnienia. Jeszcze przed 23 leży bezwładny pod wieszakiem z ubraniami, tylko wystają nogi. Ludzie przechodzą obok, omijają. Udają, że go nie ma, laureata i tych nóg w butach na grubej podeszwie.

Nagle obraz rusza się. Laureat podnosi się z trudem. Bełkocze. Będzie womitował. Gdzie, na co, na kogo. Ratuje go szlachetna samarytanka, reżyserka, która robiła jego czytanie. Dobra dziewczyna. Pomaga mu przeczołgać się do sąsiedniej sali. Tam, za parawanem, podstawia miskę. Idę za nimi. Pytam, czy pomóc. Nie trzeba. Laureat zostaje w pokoju, za zamkniętymi drzwiami, sam na sam z miską.

A więc nie tylko obraz, także film mi się w głowie zapisał z tamtego dnia.

Nazajutrz, znów pod teatrem, stoisko z książkami. Oglądam komiks o Czeczenii. Obrazy, opisy, horror. Na podstawie spisanych relacji świadków. Szeregowy Rosjanin, żołnierz, postawił się. Kiedy pacyfikowali jakąś wieś, nie strzelał. Powstrzymywał kolegów. Uratował kilkanaście osób. Gdy się o tym dowiedział dowódca, skatowali go, wrzucili do dołu, polali wapnem. Jeszcze dowódca skoczył do niego i odgryzł mu ucho. Rysunek skulonej sylwetki żołnierza w dole.

Kolejna historia. Chłopiec czeczeński, czternastolatek, torturowany bez powodu. Spiłowali mu zęby pilnikiem, do dziąseł. Potem rozbili czaszkę. To z opisu. Nie wszystko zostało pokazane. Zapamiętałem twarz tego chłopca z komiksu, czarne oczy, otwarte usta, spiłowane zęby. Drut kolczasty.

Chciałbym tego nie widzieć i nie pamiętać. Wykasować. Nie robiłbym zdjęcia aparatem, na pewno. Ale te obrazy trafiły mi prosto do mózgu, nie mogę ich stamtąd wymazać. Nie ma takiej opcji. Są na twardym dysku i tam pewnie już pozostaną.

Może aparat lepszy. Zdjęcie jest moją decyzją, aktem świadomym i kontrolowanym. Zdjęcie raz zrobione można usunąć. Albo powielić, przesłać innym, jeśli się chce.

A tam przemoc, kartkuję książkę i obrazy wdzierają mi się do mózgu, zapisują bez możliwości kasowania.

Trzeba telefon naprawić albo kupić nowy. Jak żyć bez telefonu, bez obrazów, które pokazuje się innym. Mieszkamy przecież teraz w wiosce Obrazowo. Pokazujemy sobie fotografie. Na przykład wieczorem w knajpie. Żeby zobaczyli i zrozumieli, co ma się na myśli. Przecież tego się nie da opisać słowami. Zwłaszcza późno, kiedy wszyscy mówią głośno, a język się plącze. To ja z siostrą. Jej dziecko. To mój pies. Tak wyglądał ten koncert.

A może da się żyć bez telefonu z aparatem? Patrzeć tylko na rzeczy piękne, takie tylko zapamiętywać. Takie zapisywać w pamięci intymnej.

Biegnę rano, trochę po siódmej. Mróz, akurat wróciła zima. Chodnik przy ulicy zasypany śniegiem, wśród śniegu wąska dróżka, wydeptana i oblodzona. Naprzeciwko mnie idzie dziewczyna czy kobieta, nie widać pod zimowym okryciem. Czyta książkę. Siódma rano, mróz, oblodzony chodnik, ona idzie, zaczytana, z nosem między kartkami. Może zaraz się poślizgnie, przewróci. Nieważne, czyta, chce wiedzieć, co dalej. A więc ktoś jeszcze czyta książki. Biegnąc, zbliżam się do niej, bardzo chcę zobaczyć tytuł. Dar. Romans jakiś pewnie. Autora nie zobaczyłem. Nieważny. Zapamiętuję ten obraz, chowam go sobie w głowie. Może się do czegoś przyda.

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).