2/2017
Jacek Kopciński

fot. Zuzanna Waś

Wajda pod powiekami

 

 

Dobrze, że Andrzej Wajda pod koniec życia nakręcił Powidoki. Może gdy film wejdzie do kin, z modnych klubów znikną plakaty z traktorzystkami, którymi stalinowscy kuratorzy zasłonili Salę Neoplastyczną w Muzeum Sztuki w Łodzi? Może ktoś sobie przypomni o Władysławie Strzemińskim i zawaha się, pisząc kolejne hasło o socrealizmie jako odmianie dwudziestowiecznej awangardy? Może wreszcie polityka kulturalna komunistycznego państwa przestanie być przedmiotem westchnień modnych trendsetterów na publicznych posadach?

Dobrze, że mamy Powidoki jako ostatnie słowo wielkiego reżysera. Słowo o pasji, powadze i artystycznej niezłomności, i słowo o bandyckiej ideologii, konformizmie i ludzkiej bezradności w państwie urzędowego wykluczenia. Wielkiego kalekiego malarza doprowadziło ono do śmierci. Zwolniony z pracy w Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych, którą zakładał, Strzemiński traci prawo do wykonywania zawodu nawet jako rysownik propagandowych portretów czy dekorator wnętrz, bo w państwie komunistycznym nie było stref niekontrolowanych: prywatnych galerii, gazet, wydawnictw czy restauracji. Hasła równości i sprawiedliwości społecznej zamieniły Polskę w biurokratyczny łagier zarządzany przez UB. Pozbawiony pracy i kartek na jedzenie, malarz głoduje. Kiedy kucharka odbiera mu zupę, za którą nie mógł zapłacić, wylizuje talerz.

Bogusław Linda mistrzowsko zagrał Strzemińskiego. Z jego twarzy zniknął łobuzerski uśmiech, za to w oczach pojawił się tragizm. Od momentu, gdy artyście zabrano katedrę i odwołano mu wykłady, aktor mówi mało, coraz mniej, za to patrzy tak, jakby pod powiekami, zamiast powidoków słońca, jego bohater chciał przechować całą podłość świata. Jest w nim cichy upór, gdy, wyrzucany i poniżany, bez słowa odwraca się plecami i wychodzi o kulach, a potem siada na swoim kikucie i w skupieniu maluje. Albo gdy chory na gruźlicę ucieka ze szpitala, by na grobie Kobro położyć wiązankę kwiatów pomalowanych na niebiesko, w kolorze jej oczu. Za wszelką cenę próbuje zarabiać i żeby utrzymać siebie i córkę, ląduje na koniec w sklepie z odzieżą, gdzie ma zaprojektować wystawę.

Najdłużej pod powiekami pozostaje właśnie ta scena. Jest ciasno, wąsko, niebezpiecznie. Wycieńczony, niepełnosprawny malarz wspina się na wystawę i białe kobiece manekiny zaczyna owijać cienkim, lejącym się materiałem. Materiał się zsuwa, malarz się potyka, chwyta jakiegoś sznura, przewraca, pociągając za sobą manekiny, które rozsypują się niczym szkielety w prosektorium. Jedno chude ramię zwisa przed oczami malarza jak zerwany krzyż w Popiele i diamencie, i właśnie ten widok pozostanie na siatkówce umierającego artysty. Tymczasem za oknem toczy się zwykłe, obojętne życie, nikt z ulicy nie zwraca uwagi na Strzemińskiego, nikt nie zauważa sceny jego śmierci.

Finał Powidoków jest niezwykle plastyczny i bardzo teatralny. Po śmierci Andrzeja Wajdy mało kto wspominał o jego pracy na scenie, tymczasem ten filmowy reżyser traktował teatr jak laboratorium nowych form. Wypracowywał je bez nimbu awangardowego artysty, którym w istocie był, zapatrzony w obrazy swoich ulubionych malarzy. Wpatrując się w ostatni film Wajdy, przypominamy w tym numerze jego świetne spektakle, którymi wyprzedził swój czas.

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.