3/2017

Żyjcie dobrze

W najnowszej sztuce artyści zajmują się wspólnotą, sugerując, że wspólne działanie i pozytywna energia mogą uchronić przed pesymizmem i przynieść dobre rezultaty.

Obrazek ilustrujący tekst Żyjcie dobrze

fot. Magda Hueckel

W opublikowanej krótko przed premierą rozmowie w „Dwutygodniku” Paweł Demirski zapowiadał, że nowy spektakl będzie czymś w rodzaju „psychicznego kocyka”, którym twórcy chcą otulić publiczność, „pochuchać na rany”, zapewnić, że jest możliwa rzeczywistość odmienna od katastroficznych wizji, zarówno tych projektowanych przez media, jak i tych, które fundujemy sobie sami, obserwując kryzys uchodźczy, narastanie brunatnej fali i rządy populistów. Triumf woli spełnił te obietnice, a jednocześnie odczarował tytuł dotychczas przyklejony wyłącznie do dzieła Leni Riefenstahl, kontrowersyjnej reżyserki, specjalistki od nazistowskich filmów propagandowych. Nowa sztuka Demirskiego nie ma nic wspólnego z twórczością niemieckiej artystki, jakkolwiek również dotyczy projektu wspólnoty. O jej obliczach twórcy mówili nie raz, rozprawiając się z demonami Polski po transformacji ustrojowej. Powątpiewali w możliwość jej zaistnienia, ale i postulowali konieczność jej odbudowania, czego wyraz dali w wałbrzyskim przedstawieniu O dobru (2012). W finale spektaklu zgromadzeni wokół ogniska widzowie i aktorzy śpiewali hymn kibiców drużyny piłkarskiej z Liverpoolu You’ll Never Walk Alone, tworząc rodzaj, na razie teatralnej, więzi. W najnowszej sztuce z poziomu rozważań i wątpliwości artyści przechodzą do diagnozy, sugerując, że tylko wspólne działanie i pozytywna energia mogą uchronić przed zmorą pesymizmu.

Pierwszym krokiem wydobycia się z otchłani melancholii jest nabranie dystansu i poczucia humoru, choćby i czarnego, jak się okazuje, istotnego również dla twórców, których ostatnie spektakle utrzymane były w minorowym tonie. Najnowsza premiera rozpoczyna się więc niczym film Hitchcocka – burzą z piorunami, które rozdzierają pikselowe niebo, rozwieszone jak żagiel nad dużą sceną Starego Teatru w Krakowie. Patronuje jej duch Williama Szekspira, który zresztą pojawia się po sforsowaniu pikających bramek bezpieczeństwa, ustawionych w drzwiach wejściowych na widownię. Przez te bramki przechodzi również publiczność. Lot, katastrofa i seans terapeutyczny, który za chwilę się odbędzie, mają być wspólnym udziałem scenicznych postaci i widzów.

W spektaklu Strzępki i Demirskiego Will Szekspir w kraciastych spodniach i glanach nie ma wiele wspólnego z patronem teatru uwiecznionym na rozmaitych obrazach i reprodukcjach, jest raczej jego przewrotnym zaprzeczeniem. Bohater Krzysztofa Zawadzkiego, popijający piwo i uwodzący kobiety, ani myśli zapanować nad dramaturgicznym chaosem. Czasem udaje, że próbuje łączyć pojawiające się wątki i sytuacje, częściej jednak z kpiarskim dystansem przygląda się postaciom, kręcąc się między nimi niczym wirus. Dłużyzny i narracyjny nieporządek zarzucano zresztą Demirskiemu w popremierowych komentarzach. Uwagi recenzentów były o tyle uzasadnione, że czasami dramaturgiczna maszynka zacina się, a porzuceni przez autora bohaterowie czekają na swój moment lub błąkają się po scenie. Sprawna reżyseria i zaangażowanie zespołu powodują jednak, że poszczególne mikronarracje komponują się w dynamiczną całość, historie płynnie przeplatają się ze sobą, a tożsamości bohaterów subtelnie przenikają. Szekspir w tej opowieści mógłby być przewodnikiem po scenicznym świecie, ostatecznie jednak jego obecność sprowadza się do roli Prospera. Za pomocą słów maga wywołuje burzę, choć tym razem nie morską, i dzięki katastrofie lotniczej sprowadza bohaterów na wyspę.

Martyna Solecka, odpowiedzialna za scenografię, wysypała scenę piaskiem, w który wrzynają się porozrzucane walizki, skrzynie, wyrwane fotele z samolotu i części wraku. Z boku stoi stół kuchenny, na którym Wuj McDonald (Adam Nawojczyk) mógłby przygotować kolację dla pokiereszowanych rozbitków, ale tego nie zrobi, bo uważa, że nie zasługują na wspólny posiłek. Marudni, krytyczni wobec towarzyszy niedoli – jeden z nich (Michał Majnicz) zostaje zrugany za kąpiel w morzu – bardziej koncentrują się na tym, co ich dzieli, niż na tym, co ich łączy. Będą jednak musieli przejść swoistą terapię, by przetrwać w tych niesprzyjających okolicznościach, a może nawet zmobilizować się do wspólnego działania. Jak w Baśniach z tysiąca i jednej nocy receptą na uniknięcie złego losu jest opowiadanie. Przywoływane z zakamarków pamięci historie o sile ludzkiej woli mają przybliżyć ich do pozytywnego finału. Autor sztuki, niczym Szeherezada, podsuwa kolejnych bohaterów, którzy się nie dali, pokonali trudności, własne zwątpienie i sceptycyzm otoczenia. Wśród nich znajdą się zarówno Rachel Carson (ujmująca Dorota Pomykała), amerykańska biolożka, której badania zwróciły uwagę na niszczenie środowiska naturalnego przez przemysł i przyczyniły się do rozwoju ruchu ekologicznego na świecie, jak i Kathrine Switzer (świetna Dorota Segda), pierwsza kobieta, która przebiegła bostoński maraton, mimo że do tej pory zarezerwowany był wyłącznie dla mężczyzn.

Historie i bohaterowie z najróżniejszych zakątków świata układają się w kolaż dobrych myśli i budujących doświadczeń.

Ubogi hinduski robotnik, Dashrath Manjhi (Radosław Krzyżowski), z sukcesem wykuje tunel w górze, która oddzielała jego wioskę od szpitala, chociaż zabierze mu to dwadzieścia dwa lata, bo walkę ze skałą będzie toczył za pomocą dłuta i młotka. Z kolei drużynie piłkarskiej z Amerykańskiego Samoa (Małgorzata Zawadzka) dziesięć lat po sromotnej porażce w meczu z Australią – najwyższej przegranej w historii oficjalnych międzynarodowych rozgrywek – uda się wreszcie strzelić pierwszego gola. Głodny Mongolski chłopiec (Marta Nieradkiewicz), przez cały spektakl uganiający się za koniem, który pozwoli mu wygrać wyścig i uratować wioskę od głodu, w końcu złapie zwierzę. Wreszcie zwolniony z pracy Górnik (Michał Majnicz) ewidentną porażkę przekuje w swój życiowy sukces i za pieniądze z odprawy wybierze się do Indii.

Przywołując historie, w których udało się spełnić nawet naiwne marzenia, twórcy zdają się przekonywać, że zmianę rzeczywistości na lepsze trzeba zacząć od siebie. Pomaga też pasja i chęć pomocy innym, zwłaszcza gdy łączy się z wytrwałością w dążeniu do celu. Czasami decyduje przypadek. Gdyby Rachel Carson w dzieciństwie nie uratowała kaczuszek ze studzienki ściekowej, być może nie zostałaby biologiem. Gdyby Kathrine Switzer, którą próbowano zdjąć z trasy maratonu, bo jako kobieta wystartowała w nim nielegalnie, nie wsparła grupa biegaczy, którzy ochronili ją swoimi ciałami, być może nie ukończyłaby biegu i nie zmieniła historii tego sportowego wydarzenia. Scena biegu jest zresztą jednym z najbardziej komicznych, ale i wzruszających momentów przedstawienia. Gdyby Górnik (Michał Majnicz) nie popłynął z kolegą (Juliusz Chrząstowski) na poszukiwanie zaprzyjaźnionego pingwina (Marcin Czarnik), być może nigdy nie dotarliby na biegun południowy. Wreszcie – gdyby człowiek, który pierwszy rozpalił ogień albo wymyślił koło, uległ presji malkontentów, że się nie da, pewnie dzisiaj bylibyśmy w innym punkcie rozwoju cywilizacji.

Zwieńczeniem dywagacji na temat siły wzajemnej życzliwości i roli pozytywnych scenariuszy jest ostatnia scena, która odwołuje się do wydarzeń w Wielkiej Brytanii z czasów Margaret Thatcher. Walijskim górnikom z likwidowanych wówczas kopalni pomagali zbierający dla nich datki londyńscy geje i lesbijki. W zamian górnicy wsparli działaczy ruchu LGBT na paradzie równości w Londynie. W Polsce ta historia jest znana przede wszystkim z filmu Matthew Warchusa Pride (2014), tłumaczonego jako Dumni i wściekli. Toteż Dumny i wściekły górnik (Juliusz Chrząstowski) zawiera na scenie przymierze ponad homofobicznymi podziałami z reprezentującym środowisko homoseksualne Gays Support The Miners (Krystian Durman). Finałowa piosenka Billy’ego Bragga There is Power in The Union w wykonaniu aktorów podkreśla siłę ludzkiej jedności, zwłaszcza że towarzyszy jej entuzjastyczna reakcja widzów. Oczywiście znajdą się też krytykanci w stylu Dickensowskiego Mr Scrooge’a (Marcin Czarnik), którzy dla dobrego samopoczucia popsują innym zabawę. Wszystko jest jednak możliwe – przekonują twórcy, podpisując się niejako pod koncepcją bohaterstwa dnia codziennego profesora Zimbardo – skoro nawet sceptyczna intelektualistka (Anna Radwan) nosi w sobie Disnejowską Wróżkę.

 

Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Triumf woli Pawła Demirskiego
reżyseria Monika Strzępka
dramaturgia Paweł Demirski
scenografia Martyna Solecka
kostiumy Arek Ślesiński
muzyka Stefan Wesołowski
ruch sceniczny Jarosław Staniek
wideo Robert Mleczko
premiera 31 grudnia 2016

doktor nauk humanistycznych w Zakładzie Teatru i Dramatu Instytutu Nauk o Kulturze UŚ, redaktorka „Opcji”.