4/2017
Natalia Worożbyt

fot. Kateryna Hornostaj

Dyskretny urok Związku Radzieckiego

 

 

W tym roku wiosna zaczęła się 1 marca. Wcześniej tylko w dzieciństwie wiosna zaczynała się na czas. Babcia mówiła: „Jutro będzie wiosna”. I rano zaczynały płynąć z góry strumyki na nasze podwórko, ptaszki zaczynały śpiewać wiosenne hymny, a słońce waliło po śniegu promieniami. Puszczaliśmy łódeczki z gazety, a one płynęły gdzieś w przyszłość, w której wyobrażałam sobie siebie jako wysoką piękność z długimi czarnymi włosami. Jakoś taka się nie zrobiłam, ale jeszcze nie tracę nadziei, bo czasowi wierzyć nie można. Biegnie a to szybko, a to wolno, każe się czuć a to starą wiedźmą, a to obrażonym dzieckiem. Tak samo z pogodą – od czasu, kiedy wyrosłam, kalendarz zawsze oszukiwał. A to późna wiosna, a to wczesna. A w tym roku… Wiosna zaczęła się na czas. I jeszcze trafiłam do świata, który tak przypominał świat mojego dzieciństwa, że miałam ochotę się uszczypnąć.

Białoruś. Nie, nigdy tam nie byłam, ale gdy tylko przekroczyłam granicę i wjechałam do pierwszej wioski, zaczęłam wszystko poznawać. Jednakowe domy i jednakowe parkany, pomalowane wzdłuż całej wsi jedną farbą. Pozytywna dekoracja przeszłości. Zatarta indywidualność. Podrażnione eklektyką niepodległej Ukrainy oko wdzięcznie odpoczywa przez całą drogę po Białorusi. W nocy wjeżdżamy do Mińska, który sprawia przygniatające wrażenie nieśmiertelności Związku Radzieckiego. Ładnie podświetlone chruszczowki wzdłuż całego prospektu, żadnych zaparkowanych samochodów na krawężnikach, brak przydrożnych reklam, żadnych, absolutnie żadnych szans, by zobaczyć brudne, prawdziwe przedmieście. Pokazowe miasto. Nawet spotykając się z państwowym reketem na drodze w postaci policji drogowej, widzisz, jak grzecznie i delikatnie biorą od ciebie za nic sto euro – choćbyś chciał, nie możesz się obrazić. „Taki mamy kraj” – mówią z poczuciem winy. Chyba oszukują – taki kraj im w pełni odpowiada.

Nie za dobrze znam mentalność Białorusinów, ale trochę znam historię. Podczas II wojny światowej Mińsk został starty z oblicza ziemi, à propos – przez wojska radzieckie. Białorusini bardzo się boją wojny, o której ciągle im się przypomina na każdym kroku, co jest oczywiście częścią polityki państwowej.

Z Warszawy po wojnie też nic nie zostało. Ale Mińsk jest teraz piękny i dostojny, a Warszawa – nie. Jako stolica pierwszego kraju europejskiego Warszawa rozczarowuje postradzieckiego turystę, który oczekuje od niej szyku, blichtru i rozpusty w średniowiecznej scenerii, którą można było w sztuczny sposób stworzyć po wojnie, ale nie stworzono. Warszawski turysta jest rozczarowany, a miński – oczarowany. Mińsk robi wrażenie nawet na największym krytyku Związku Radzieckiego. I ja mu tego nie wybaczę.

Nie wybaczę również spokojnej pokory obywateli. Inteligencji radzieckiego statystycznego człowieka. Oni niczego nie oczekują i dlatego też nie denerwują się. A kobiety? Przyjazne, spokojne jak ciche jezioro. Z twarzy każdej Ukrainki bije chaos, głupota i buta – niezależnie czy to kelnerka, czy nauczycielka. Kobiety białoruskie robią wrażenie pokornych i solidnych, z każdą z nich chce się ożenić, bo do tego wszystkiego jeszcze się uśmiechają.

Nie wybaczę księgarni z wielkimi antykwarycznymi działami literatury radzieckiej. I to takiej śmieciowej. U nas takich książek nawet na Petriwce [kijowski bazar z książkami, jeden z największych na Ukrainie – przyp. tłum.] nie sprzedają – a sprzedają tam wszystko. Nie wybaczę sklepów wzdłuż prospektów, które się nazywają „Odzież”, „Obuwie”, „Meble”. I ubierają się Białorusini odpowiednio skromnie i niewyraźnie. Ulice Lenina, Marksa, Engelsa przeplatają się ściśniętą pętlą.

Na pożegnanie zrobiłam jedno zdjęcie – nic nadzwyczajnego. Prospekt Niepodległości w niedzielę. Bez samochodów i billboardów, szeroki prospekt w stalinowskim stylu, powściągliwie wielki, wieczny jak radziecka mentalność obywateli postradzieckich.

Kilka dni temu na Białorusi przyjęto ustawę antypasożytniczą. Jeśli jesteś bezrobotny (jeśli jesteś freelancerem), podpadasz pod to prawo i musisz ponieść karę. Ludzie wyszli na ulicę. Oni dość regularnie wychodzą protestować, ale wszystkie protesty kończą się tak samo: najbardziej aktywnych, jakichś piętnastu ludzi łapią po jednym i wsadzają do niebieskiego autobusu. A potem wsadzają na piętnaście dni do więzienia. Bez liderów żaden protest nie przetrwa piętnastu dni.

Będę zawsze o tym pamiętać, patrząc na wymowne zdjęcie prospektu Niepodległości. I o tym, że ukraińskiego poetę Żadana kilka miesięcy temu zatrzymała milicja białoruska i próbowała zabronić mu wjazdu i oskarżyć o terroryzm. Dziś, w Dzień Wolności na Białorusi, zatrzymano i zawieziono na komisariat ukraińską dziennikarkę, chociaż miała akredytację i nie złamała żadnych przepisów. A z nią jeszcze kilkadziesiąt osób. Setki, tysiące faktów łamania praw człowieka, przejawy cenzury i reszta pomniejszych wykroczeń przeciwko własnym obywatelom przegrywają na tle ogromnych zbrodni przeciwko ludzkości ze strony Rosji. Rozumiem przeciętnych Ukraińców, oczarowanych mitem o Białorusi i nostalgią za miłym sercu Związkiem Radzieckim. Rozumiem, ale protestuję.

Po tej podróży po raz kolejny przekonałam się, że nie chcę wracać do dzieciństwa, nawet jeśli wiosna przychodzi na czas i cera promienieje. Podobają mi się moje zmarszczki, moje rany i moje doświadczenie. Nie chcę wracać do świetlanej przeszłości. Niech nieznana przyszłość będzie przede mną. Nadzieja jest tylko w niewiedzy. W przeszłości nie ma nadziei.

 

tłum. Anna Korzeniowska-Bihun

ukraińska dramatopisarka, autorka Dzienników Majdanu (2014).