4/2017

Empatia i sekciarstwo

Trzydniowy Warsaw Improv Festival, organizowany przez Szkołę Impro i Klub Komediowy, stanowił wyjątkową ofertę dla poszukującego inteligentnej rozrywki stołecznego widza. Mimo że stał się imprezą środowiskową, w żadnym stopniu nie zniechęcał ekskluzywnością.

Obrazek ilustrujący tekst Empatia i sekciarstwo

fot. Sara Goworowska

Spektakl improwizowany jest niejako rytuałem wspólnego rozkodowywania niewiadomych. Dla widzów elektryzujące jest bowiem poczucie zrównania z twórcami – zarówno jedni, jak i drudzy nie wiedzą przecież, co się wydarzy. Impro to sztuka demokratyczna, niewymagająca od publiczności specjalnego przygotowania, a jedynie akceptacji reguł panujących w proponowanym przez artystów świecie, zgody na jego umowność – brak rekwizytów, scenografii, na przeskoki fabularne czy wymienianie się postaciami. Od improwizatorów wymaga zaś otwartości, empatii i umiejętności słuchania siebie nawzajem, co pozwala na wyjątkowy przepływ energii i twórczej inwencji. Widzowie są przez twórców zapraszani do współtworzenia historii powstającej na ich oczach – poprzez krótkie rozgrzewające gry (takie jak synchronizacja oklasków, ćwiczenia na refleks i otwarcie na sąsiadów) otwierające na spontaniczne reakcje oraz proponowanie haseł inspiracji stających się przyczynkami do stworzenia spektaklu.

Trzydniowy Warsaw Improv Festival, organizowany przez Szkołę Impro i Klub Komediowy, stanowił wyjątkową ofertę dla poszukującego inteligentnej rozrywki stołecznego widza. Mimo że stał się imprezą dosyć środowiskową – widownię w większości stanowili studenci Szkoły Impro oraz stali bywalcy Klubu Komediowego – w żadnym stopniu nie zniechęcał ekskluzywnością. Widzowie oglądający tę sztukę po raz pierwszy są dla improwizatorów szczególnie cenni, co bywa podkreślane podczas spektakli nagradzaniem ich brawami lub proszeniem ich o pierwsze słowo inspiracji. Prezentowane na WIFe rodzaje improwizacji – od formatów opartych na Haroldzie czy Armando po krótkie gry sceniczne i impro muzyczne – stanowiły bogate i różnorodne spektrum gatunku, idealne na pierwsze z nim spotkanie.

Z uwagi na obecność zagranicznych gości wszystkie spektakle grane były po angielsku. Zniesienie bariery językowej zadziałało otwierająco i odprężająco, wyposażyło także występujących w dodatkowy środek artystyczny – niektóre wspólne sceny warszawskich zespołów Hurt Luster i Hulaj ze słoweńskim IGLU i węgierskim Momentan toczyły się w rodzimych językach obu stron. Poza efektem komicznym, zabieg stał się swoistym eksperymentem, badaniem, jak daleko artystów może zanieść samo współodczuwanie i próby porozumienia pozawerbalnego.

Z występów pierwszego dnia festiwalu najbardziej w pamięć zapadł Musical Improwizowany. Zespół składający się z doświadczonych improwizatorów, wokalistów i komików Klubu Komediowego przy akompaniamencie pianina dał popis spontanicznego konstruowania piosenek. Improwizowane przez nich utwory mają charakter repetytywny, posiadają chwytliwe refreny i – siłą rzeczy – nieskomplikowaną strukturę, co nie hamuje wykonawców przed ukazaniem pełni możliwości aktorskich i wokalnych. Nie o umiejętności jednak tu chodzi przede wszystkim, a o budowanie jednorodnej muzycznie i spójnej fabularnie całości. W poszczególnych scenach dialogowych udział biorą dwie, maksymalnie trzy osoby, lecz przez większość czasu cały, niemalże dziesięcioosobowy zespół nie schodzi ze sceny. Liderzy śpiewają, a reszta włącza się w piosenkę, klaszcząc do rytmu czy wymachując rękami. Podkreślają w ten sposób nastrój piosenki i animują publiczność. Naczelna zasada brzmi: angażować się, nie pozostawiać śpiewających samym sobie. Budowane w ten sposób utwory uwalniają ogromny ładunek energii, prowadzącej wykonawców do absurdalnych rozwiązań fabularnych.

Najbardziej czuła na reakcję widzów była Hofesinka – jedna z warszawskich „grup założycielskich” ruchu improwizacji (jej członkowie kształcili się w ImprovOlympic w Chicago i w większości są instruktorami Szkoły Impro).

Ich program Hofesinka reperuje świat jest oparty na formacie Armando, gdzie zapalnikiem sceny nie jest słowo inspiracji, a anegdota przytaczana przez jednego z członków zespołu. W tym przypadku to zachęceni do wypowiedzi widzowie formułowali temat następującej sceny, jednak nie za pomocą opowieści, tylko zwierzenia się z problemu, z którym aktualnie się borykają. Krótkie sceny zespołowe przyniosły więc nieoczekiwane rozwiązania mniej lub bardziej poważnych kłopotów widzów: przeładowanego grafiku zajęć, braku komunikacji z szefem i rozpadu przyjaźni. Artyści wysłuchali problemów z uwagą, po czym przenicowali je na scenie, doprowadzając wątki do granic absurdu.

Na kontrze do rozentuzjazmowanych, tłocznych występów zespołu Musicalu… czy Hofesinki można ustawić dwuosobowe występy Michała Sufina i Bartosza Młynarskiego z warszawskiego Klancyka (pionierów impro w Polsce), Węgrów z formacji Enzo oraz Dwóch Panów z Wrocławia. We wszystkich przypadkach widzowie zetknęli się z szeregiem intymnych scen na jeden temat, z jasno nakreślonymi bohaterami i relacją między nimi – co jednak nie przeszkadzało artystom wymieniać się postaciami w nieoczekiwanych momentach. Ten typ gry oparty jest na wyrazistych, mocno odróżniających się od siebie postaciach. Nierzadko sięga się w nim po tematykę rodzinną. Format ten niesie ze sobą pewne pułapki: perypetie małżeńskie lub rodzicielskie w połączeniu z charakterystycznymi bohaterami zbliżają fabułę do klisz znanych z dowcipów czy występów kabaretowych. Niemniej wyższość teatru improwizowanego nad kabaretem polega na tym, że nawet stereotypowe postaci i wątki eksploruje się w nieoczywisty sposób. Członkom Klancyka i Enzo udało się wyjść z tego zagrożenia obronną ręką. Sufin odpowiedział na padający z widowni zarzut seksizmu, wprowadzając do wypowiedzi swojej postaci element metakomentarza, a artyści z Enzo pojawienie się w swojej fabule stereotypu o Polkach wytłumaczyli fobią głównej bohaterki, węgierskiej gospodyni domowej.

Grubą kreską posłużyła się w swoim występie również formacja IGLU ze Słowenii. Trzej improwizatorzy – Peter Frankl, Vid Sodnik i Juš Milčinski – postawili na mocne postaci, godną komedii dell’arte sprawność w przeprowadzaniu scen i celne puenty. Nie wykluczyło to wcale abstrakcyjnego myślenia. Tutaj inspiracją stały się proste rekwizyty – trzy krzesła o różnym kształcie i wielkości. Ich przypadkowe ustawienie określało aktorom świat: mebel raz po raz stawał się wałem obronnym, rycerską tarczą lub kierownicą samochodu. IGLU sprawnie połączyło elementy dziecięcej zabawy z doskonałym wyczuciem partnera i ekwilibrystyczną wręcz umiejętnością szybkiego kojarzenia i puentowania historii.

Niekwestionowaną gwiazdą WIFe był duet Dummy, czyli Colleen Doyle i Jason Shotts, improwizatorzy z kilkunastoletnim doświadczeniem, odznaczeni Nagrodą im. Dela Close’a przyznawaną przez nauczycieli chicagowskiego ImprovOlympic. Artyści prowadzili przez trzy dni festiwalu intensywne warsztaty, a mimo to na scenę Klubu Komediowego wnieśli świeżość i swobodę. Stylu ich gry nie sposób porównać z niczym, co można było zobaczyć na warszawskim festiwalu – a nawet co można oglądać w całym polskim impro. Wychodząc od krótkiej rozmowy z widzem, zbudowali świat kameralny, intymny i, w przeciwieństwie do występującego chwilę wcześniej IGLU, całkowicie pozbawiony efekciarstwa. To właśnie rezygnacja z szybkiego i łatwego rozładowywania napięcia i puentowania scen imponowała najbardziej. Początkujący improwizatorzy często uciekają w szybkie rozwiązanie sytuacji w obawie przed „zapętleniem”, zbytnią eskalacją konfliktu na scenie, ze szkodą dla logiki opowieści. Innym zagadnieniem jest powodowana pewną próżnością chęć zabłyśnięcia za wszelką cenę. Tymczasem atmosfera między Shottsem a Doyle była w zupełności pozbawiona egoizmu. Można było wyczuć maksymalne zaufanie, jakim siebie darzą, cierpliwość i uważność, które umożliwiły im nabudowanie konfliktu wielowarstwowego, absurdalnego, lecz niezwykle przekonującego. W ich opowieści o korepetycjach z angielskiego, które miały być randkami – jak się okazało, tylko dla jednej ze stron – uderzał także brak nachalnego komizmu. Niezręczna sytuacja przeciągana do granic wytrzymałości bohaterki, jej nagły wybuch połączony z wyznaniem uczuć i gorączkowe próby opanowania sytuacji wywoływały śmiech poprzez utożsamienie, ale też budziły autentyczne współczucie. Humor pojawiał się jakby mimochodem, był dodatkiem do frapującej historii rozgrywającej się na naszych oczach. Jest to doświadczenie skrajnie różne od spontanicznych reakcji na absurdalne skojarzenie czy nieoczekiwany zwrot akcji, z którymi można było się spotkać na festiwalu wcześniej – lecz jakże angażujące! Dummy to żywy argument przeciw oskarżeniom o spłycanie postaci, z którymi niekiedy spotyka się improwizacja – bohaterowie stworzeni przez duet byli wielowymiarowi i pełnokrwiści, a ciągłe niuansowanie i tak niełatwej relacji między nimi czyniło historię wiarygodną.

Improwizacja ma wiele twarzy – od niezobowiązującej rozrywki, poprzez formaty eksperymentujące z nielinearną fabułą, po spektakle dostarczające autentycznych wzruszeń. Coraz częściej używana jest także jako narzędzie służące samorozwojowi, czy nawet zmianie społecznej. Podstawowe założenia, mówiące, że improwizacja przyjmie wszystko, a każdy pomysł, wpadkę i komplikację można twórczo wykorzystać, że nie ma pomysłów „złych” i „dobrych”, są bardzo pociągające zarówno artystycznie, jak i społecznie. Dlatego dziedzina ta przyciąga coraz więcej ludzi – czy to wiernych widzów, czy uczestników kolejnych kursów, z których zawiązują się kolejne grupy występujące na scenie. Generuje to pojawianie się zarzutów o sekciarstwo. Tak, i… bardzo słusznie!

 

Warsaw Improv Festival
Warszawa, 23–25 lutego 2017

absolwentka Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej, redaktorka i tłumaczka