5/2017
Chcę zostać dyrektorem

rys. Bogna Podbielska

Chcę zostać dyrektorem

 

 

Szanowna Redakcjo,
piszę do Was w sprawie, która mnie dręczy, a udręką tą muszę się podzielić, licząc na Wasze zrozumienie. Otóż nie owijając w bawełnę, wyznam moje najszczersze pragnienie: chciałbym zostać dyrektorem teatru. Proszę nie traktujcie tego zwierzenia jako objawu fixum-dyrdum. Nim usuniecie ten list ze skrzynki, doczytajcie go do końca.

Dlaczego nabrałem przekonania, że muszę zostać dyrektorem teatru? Otóż nie chciałbym, żeby to zabrzmiało bezczelnie, ale widzę, jak wiele osób męczy się na dyrektorskich posadach. A dlaczego się męczą? – Bo najzwyczajniej w świecie nie nadają się, by piastować tak odpowiedzialną funkcję. Ona ich przerasta. Zresztą problem nie dotyczy tylko teatru. Weźmy na przykład innych zarządzających… Ach, nie będę zbaczał w dygresjach – Redakcja sama się domyśla, o kogo chodzi.

Czy Szanowną Redakcję zastanowił fakt, jak trudno dzisiaj wybrać dyrektora teatru? Jakie towarzyszą temu turbulencje? Niby organizowane są konkursy, zgłaszają się chętni, zbierają się komisje do ich oceny. I co? W jednym z teatrów już od dwóch lat nie ma dyrektora, choć ktoś tam konkurs wygrał. Władza uznała, że jednak nie ten, co by jej odpowiadał. Widać władza ma swe widoki, ma głębokie cele. Teraz podobno znowu ogłoszono konkurs – tym razem szukają „kandydata na dyrektora”. Ja nie wystartuję, bo chcę być dyrektorem, a nie kandydatem.

Inny przypadek: teatr w naszym stołecznym mieście, z piękną tradycją, lubiany przez publiczność. Miał kiedyś dyrektora, który rządził nim 40 lat. Aktorzy do dziś wspominają ten czas. Potem miał jeszcze jednego dyrektora – niekwestionowany autorytet. Ale umarł. Następni dyrektorzy już się męczyli w swoich fotelach. I w tym teatrze trzy razy robiono konkurs, bo nie można było wyłonić dyrektora. Nikt nie pasował. W końcu został nim specjalista od ubezpieczeń. Ja właściwie nie mam nic przeciwko temu, obie dziedziny – teatr i ubezpieczenia – łączy działanie na wyobraźnię. Ludzie korzystają z jednego i drugiego, by wyobrażać sobie, co złego może się im przytrafić. Agenci ubezpieczeniowi tylko lepiej na tym zarabiają.

No, a historia z dyrekcją teatru, która ciągnie się jak nieznośna telenowela? Tam był dyrektor, obdarzony jednym niezwykłym talentem: potrafił wmówić wszystkim, że jego teatr jest najlepszy. A wszystkie lustereczka dookoła odpowiadały: ty jesteś najpiękniejszym dyrektorem. Czy to była prawda? W końcu jesteśmy w teatrze, tu się tylko gra. Bajka ta jednak się skończyła. Przyszedł nowy dyrektor, który okazał się tragiczną pomyłką z rodzaju tych, o których Talleyrand mawiał, że są gorsze od zbrodni. Przyznaję: nie chciałbym być w skórze tego dyrektora, choć tak bardzo marzy mi się dyrekcja teatru.

Śmiem twierdzić, że to wszystko dzieje się, bo nieodpowiedni ludzie aspirują do stanowisk i je obejmują. A co mówił Lenin o kadrach? Że są jakie?

Szanowna Redakcja może zapytać: jakie właściwie ja mam doświadczenie w pracy w teatrze i kompetencje, by ubiegać się o fotel dyrektora? Doświadczenie? – Mój Boże, a te niezliczone przedstawienia, które obejrzałem, te tysiące godzin na nich przeżytych? To się nie liczy? Nie wiem, czy inni ubiegający się o stanowiska dyrektorskie mogą się pochwalić takim doświadczeniem. A ci, co niby pracowali w teatrze i to ma być ich atut – naprawdę pomaga im to w pełnieniu obowiązków? Sądząc po efektach ich działalności, można powątpiewać.

A moje kompetencje? Odpowiem bez wahania: na podstawie obserwacji różnych dyrekcji doszedłem do wniosku, że poradziłbym sobie zdecydowanie lepiej. Wiem bowiem, czego im brakuje, a w czym ja mam przewagę. Nade wszystko kocham teatr, a to jest ważniejsze niż różne podyplomowe studia menadżerów kultury i umiejętności pozyskiwania funduszy pozabudżetowych. Jestem przekonany, że potrafiłbym otoczyć miłością wszystkich aktorów i aktorki. A im przecież najbardziej potrzeba uwielbienia, aby ich talenty rozkwitały. Mam głęboko rozwiniętą inteligencję emocjonalną. W moim teatrze wszyscy dobrze by się czuli: i garderobiane, i inspicjenci, i maszyniści, i suflerki, i bileterki, i strażak. Związki zawodowe na pewno nie miałyby powodu, by na mnie się skarżyć.

Oczywiście w teatrze, któremu bym dyrektorował, szczególnie ukochany byłby widz. Witałbym go co wieczór w foyer z przyjaznym uśmiechem. Ze spektakli każdy wychodziłby spłakany: albo ze śmiechu, albo ze wzruszenia. Bo teatr – jak śpiewał nieodżałowanej pamięci Młynarski – „to jest śmiech, kolego, to jest płacz, kolego, to są te trzy elementy”. Taka jest też moja filozofia teatralna.

Wyznawszy więc to wszystko, mam do Szanownej Redakcji gorącą prośbę: proszę mnie zaprotegować. Redakcja z pewnością posiada liczne kontakty i dojścia do różnych wysokich komisji, które decydują, kto zostanie dyrektorem teatru. Wystarczy szepnąć słówko: jest taki a taki (nazwisko znane Redakcji), on by się nadawał. On bardzo chce, a chcieć to móc. Szczególnie zależy mi na dyrekcji teatru w mieście z tramwajami.

Z poważaniem,
Chętny, by zostać dyrektorem teatru