5/2017

Z biegiem lat, z biegiem dni

„W naszym dyplomie, Płatonowie, grałam przemiennie Sonię i Marię Grekow. Jeżeli przyjrzymy się mojej drodze, to ja najczęściej grałam w teatrze postaci pokroju Soni, ale od czasu do czasu zdarzały mi się różne Marie Grekow” – mówi Dominika Bednarczyk w rozmowie z Łukaszem Maciejewskim.

Obrazek ilustrujący tekst Z biegiem lat, z biegiem dni

fot. Krzysztof Bieliński

ŁUKASZ MACIEJEWSKI Agnieszka Glińska w nowym spektaklu Z biegiem lat, z biegiem dni… mierzy się z legendą przedstawienia Andrzeja Wajdy z 1978 roku (i późniejszego serialu telewizyjnego) zrealizowanego według scenariusza Joanny Olczak-Ronikier, skomponowanego na podstawie utworów pisarzy młodopolskich i międzywojennych.

DOMINIKA BEDNARCZYK Michał Bałucki, Gabriela Zapolska, Jan August Kisielewski, Tadeusz Boy-Żeleński, Juliusz Kaden-Bandrowski… Niby doskonale znane nazwiska, a jednak mocno zapomniane. Agnieszka Glińska, we współpracy z Hubertem Sulimą, napisała nowy, autorski scenariusz do Z biegiem lat, z biegiem dni… Dla mnie praca nad tym spektaklem, poza czystą przyjemnością spotkania z tą reżyserką, jest przeżyciem wzbogacającym intelektualnie. Przy okazji tej pracy studiujemy epokę fin de siècle’u, bardzo dużo czytamy, odkryciem były dla mnie na przykład listy Zapolskiej, pokazujące tę autorkę w zupełnie nowym, nieoczekiwanym świetle. W spektaklu gram szaloną Julkę Chomińską oraz Juliasiewiczową z Moralności pani Dulskiej. Glińska ma nietuzinkowe podejście do tych postaci. Chce je zobaczyć od podszewki, dotknąć i odkryć na nowo – żeby było jednocześnie boleśnie i zabawnie.

MACIEJEWSKI Materia przedstawienia wydaje się szczególnie bliska Twojej wrażliwości. Jesteś przecież urodzoną krakuską.

BEDNARCZYK Przyjmuję to do wiadomości i jednocześnie buntuję się przeciwko temu przypisaniu. Codziennie, wracając z prób, mijam zaniedbany, zapomniany pomnik Michała Bałuckiego. Często myślę wtedy o tym, że niedaleko na Plantach stoi wciąż ławka, na której Bałucki strzelił sobie w głowę, a zrobił to dlatego, że uznał, że jest już passé, nikt nie chce go słuchać, czytać i wystawiać. Nikt nie traktuje go poważnie. W Krakowie tak już jest: wszystko się ze sobą łączy, wszystko stoi, zarasta wspomnieniem. Mam wrażenie, że to miejsce, nad którym naprawdę wisi swego rodzaju czapa. I nie chodzi jedynie o smog. Jeżeli w pewnym momencie nie wyjedziesz z Krakowa – zostaniesz na zawsze. To może być szczęściem, ale i przekleństwem.

Czytając scenariusz Z biegiem lat, z biegiem dni…, przypominam sobie wydarzenia z własnej biografii. Różne spotkania, losy, nieszczęścia, euforie, ale i niespełnione marzenia. To wszystko Kraków. Mimo wszystko Kraków: z tym jego przydymieniem, mgłą, urodą, ale czasami z ostentacyjnym tradycjonalizmem, niezgodą na jakikolwiek eksperyment.

MACIEJEWSKI Rozmawiamy w ważnym momencie. Teatr im. Juliusza Słowackiego, z którym związałaś się zaraz po szkole, pod dyrekcją Krzysztofa Głuchowskiego i Bartosza Szydłowskiego przechodzi właśnie proces daleko idących zmian. Nowe nazwiska, inny pomysł na prowadzenie teatru.

BEDNARCZYK To jest dla nas ciekawe, ale i trudne. Wychodzimy z wygodnej szuflady, dotykamy czegoś zupełnie nowego, oddajemy się pracy z zapamiętaniem, na sto procent. Zawsze byliśmy zgranym zespołem. Czerpaliśmy z siebie nawzajem. I dlatego wszystkie zmiany przyjmujemy z otwartością, ale i czujnie, na razie wszystko się otwiera, wibruje, po latach pewnego uśpienia taka pobudka bywa dla niektórych drastyczna.

MACIEJEWSKI Ale przecież o Agnieszce Glińskiej czy o Grzegorzu Wiśniewskim, z którymi pracowałaś ostatnio, trudno byłoby pisać jako o rewolucjonistach języka w teatrze, to raczej kontynuacja tradycji niż jej zaprzeczanie.

BEDNARCZYK Nie chodzi o nazwy. Mam wewnętrzny opór przeciwko etykietom przylepianym reżyserom czy aktorom. Nie wiem, co to znaczy „teatr środka”, gdzie leży ów tajemniczy środek? Czy Agnieszka Glińska to centrum, czy może obrzeża? Po co nam takie etykiety? Codziennie przychodzę na próby, spotykam się z piekielnie inteligentną artystką, kobietą o niebywałej wiedzy, pasji do zarażania tą wiedzą innych. Ja nie szukam epitetów, szukam spotkań. Tak, właśnie spotkania w teatrze są w tej chwili dla mnie najważniejsze.

MACIEJEWSKI W niedawnych Plastikach Mariusa von Mayenburga w reżyserii Grzegorza Wiśniewskiego grasz Ulrikę – dostrzegłem w tej roli nową jakość w Twoim aktorstwie. Groteska i autoironia nicowały się z jak gdyby mimowolnym tragizmem postaci wchodzącej w tak zwany trudny wiek, w którym rozdokazywanie i trzpiotowatość z wolna przestają być sexy, zaczynają stawać się śmieszne… albo groźne.

BEDNARCZYK To było moje pierwsze spotkanie z Grześkiem po szesnastu latach przerwy. W 2000 roku zagrałam Sonię w jego Płatonowie, wtedy dopiero zaczynał. Do Krakowa i do Teatru im. Juliusza Słowackiego powrócił po latach, jako artysta już ukształtowany, odpowiednio uhonorowany, ale na szczęście ciągle poszukujący i otwarty na pomysły. Ulrika z Plastików spadła mi z nieba. Wspaniale było zagrać postać tak ekscentryczną. Mogę w tej roli być wreszcie autoironiczna, wkurzająca, a nawet bezwstydna. Bardzo mnie to cieszy. To jest wyzwalające.

Masz rację, rzadko ktoś mnie dotychczas widział w podobnym emploi. Trudny, momentami mocno niesympatyczny babon. Grzesiek jest w pracy bezlitosny, bywa potworem, ale nikt się nie obraża, chodzi tylko i wyłącznie o efekt, nasze role, niejednoznaczne rozwiązania. Ja zaufałam mu w stu procentach.

MACIEJEWSKI Plastiki, Wyzwolenie w reżyserii Radka Rychcika, teraz Z biegiem lat, z biegiem dni… To już jest ta jakość, na którą czekaliście?

BEDNARCZYK Mogę mówić za siebie – tak, jestem otwarta na zmiany. Nie trzeba się oszukiwać, dotychczas Teatr Słowackiego okazjonalnie tylko funkcjonował na teatralnej mapie Polski. Przez ostatnich kilkanaście lat sporadycznie przyjeżdżali do nas opiniotwórczy krytycy, jeszcze rzadziej byliśmy zapraszani przez festiwale czy oglądani przez widzów spoza Krakowa. Teraz to się zmienia. Mamy możliwość innego treningu, ryzykujemy, możemy się potłuc, ale mimo wszystko gra warta jest świeczki. Tak czuję.

MACIEJEWSKI Co ciekawe, czas jakby zatoczył koło. Pierwsze spektakle grałaś u twórców nonkonformistycznych, eksperymentatorów, wizjonerów: Lupy, Miśkiewicza, Kleczewskiej…

BEDNARCZYK Dwadzieścia pięć lat temu rozpoczęłam studia w krakowskiej PWST. To był najszczęśliwszy okres w moim zawodowym życiu. Dopóki nie dostałam się do szkoły, nie wiedziałam, kim jestem. Dopiero tam się dookreśliłam. Nie miałam wątpliwości. Poza tym świetni koledzy z roku: Adam Nawojczyk, Maja Ostaszewska, Małgosia Gałkowska, Wojtek Kalarus, Ada Jerzmanowska i inni – napędzaliśmy się wzajemnie. Byliśmy naprawdę mocną grupą.

Dyplom robiłam z Krystianem Lupą. W słynnym Płatonowie wiśniowym i oliwkowym Antoniego Czechowa grałam kolejno Marię Grekow i Sonię Wojnicew. U Pawła Miśkiewicza jako studentka zagrałam w Śniadaniu u Tiffany’ego Trumana Capote’a. To była pierwsza praca reżyserska Pawła w profesjonalnym teatrze. Po szkole też miałam mnóstwo szczęścia. Nie zapomniał o mnie Krystian, spotkałam się z Mają Kleczewską.

MACIEJEWSKI Jeszcze jako studentka zagrałaś u Lupy Sonię Worobiew w Lunatykach – Esch, czyli Anarchia Hermanna Brocha, trzy lata później Dziewczynę z lazaretu w drugiej części Lunatyków – Hugenau, czyli Rzeczowość. W naszej rozmowie sprzed siedemnastu lat mówiłaś: „Myślę, że jeżeli ma się szansę spotkać się z Lupą tylko raz, i to na początku drogi, to może lepiej, żeby do takiego spotkania w ogóle nie doszło, tak jest silne. W autonomicznym świecie Lupy cała błazenada, którą często wykonujemy, nagle zaczyna mieć sens. Na scenie można spotkać drugiego człowieka, pomiędzy aktorami zdarzają się sytuacje prawdziwe. Krystian Lupa popycha ludzi do tego, żeby szli dalej, głębiej, żeby ryzykowali”.

BEDNARCZYK Pamiętam dobrze tamten wywiad, naszą rozmowę. I dzisiaj z nutką goryczy muszę przyznać, że większość późniejszych zawodowych spotkań zdecydowanie odbiegała od poziomu wytyczonego na samym początku przez Lupę. Krystian wskazał mi miejsca, których rozpaczliwie w sobie szukałam, bo wiedziałam, że istnieją, ale on pozwolił i pomógł mi je w sobie odnaleźć i rozwinąć. Dziękuję losowi, że dane było mi go spotkać. To była także lekcja pracy z zespołem, lojalności i przywiązania. W zasadzie pracując nad każdą kolejną rolą aż do dzisiaj, mam w głowie to uporczywe pragnienie Lupy, żeby sięgać głębiej, tak głęboko, jak tylko można, i żeby myśleć o roli niebanalnie, nieszablonowo, odrzucać stereotypy, całą łatwiznę gestów i grepsów, której nabieramy z latami.

W naszym dyplomie, Płatonowie, grałam przemiennie Sonię i Marię Grekow. Dwie skrajnie różne postaci. I tutaj znowu Krystian coś przewidział, jakby zaprojektował mój los, bo jeżeli przyjrzymy się mojej drodze, to ja najczęściej grałam w teatrze postaci pokroju Soni, ale od czasu do czasu zdarzały mi się różne Marie Grekow. Uwielbiam oba typy. Eteryczność i rodzajowość.

MACIEJEWSKI Nasza rozmowa niech będzie zatem czymś w rodzaju podsumowania pierwszego etapu Twojej drogi zawodowej. Eteryczności i rodzajowości. Pierwsza była eteryczność. W 1992 roku, jeszcze przed rozpoczęciem studiów, wygrałaś głośny casting na odtwórczynię roli Julii w Romeo i Julii w reżyserii Krzysztofa Orzechowskiego w Teatrze Ludowym.

BEDNARCZYK Za pierwszym razem nie dostałam się do szkoły teatralnej. Dzisiaj myślę, że dobrze się stało. W innym wypadku być może nie zetknęłabym się z Lupą, z moimi kochanymi kolegami z roku. No i na otarcie łez wygrałam wtedy rzeczywiście konkurs ogłoszony przez Teatr Ludowy na rolę Julii. To było nieprawdopodobne doświadczenie. Pierwsze spotkanie z publicznością, przysłowiowe pięć minut sławy. Konkurs transmitowała Telewizja Kraków, mam nawet gdzieś nagrany film dokumentalny z tego wydarzenia nakręcony przez Wojtka Szumowskiego, brata Małgosi. Nie byłam obciążona żadną odpowiedzialnością. Ot, młode, zwiewne dziewczę wypuszczone na scenę. Wszyscy dookoła się mną opiekowali. Muzykę pisał Stanisław Radwan, Romek Gancarczyk grał Merkucja, Tomek Schimscheiner – Benvolia, grająca moją nianię Ewelina Paszke (dzisiaj aktorka Teatru Współczesnego we Wrocławiu) właściwie mi wtedy matkowała, a Rafał Dziwisz, ojciec Laurenty, zabierał do Tenczynka, żebym na łonie natury nabierała sił przed premierą.

MACIEJEWSKI Po szkole teatralnej nie trafiłaś jednak ani do Teatru Ludowego, ani do Starego. Od 1996 roku jesteś członkinią zespołu Teatru im. Juliusza Słowackiego. Nigdy nie żałowałaś tej decyzji?

BEDNARCZYK Co by było, gdyby… Czasami zadaję sobie takie pytania, ale nie znajduję odpowiedzi. Co by było, gdybym po szkole przeniosła się do Warszawy? Nie wiem, naprawdę nie wiem. Przyjechaliśmy z naszym dyplomem, z Płatonowem, do Warszawy, pokazaliśmy spektakl w Teatrze Rozmaitości. Dyrektorem był wówczas Piotr Cieplak, który zachwycił się naszymi rolami i samym przedstawieniem, za chwilę w Rozmaitościach nastała era Grześka Jarzyny. Ale ja nie myślałam wtedy o Warszawie. Dokonałam wyboru. Byliśmy już wtedy parą z Radkiem Krzyżowskim, on został w Krakowie, a ja nie wyobrażałam sobie związku na odległość. Poza tym moje pierwsze krakowskie lata w Teatrze Słowackiego były obfite i satysfakcjonujące.

MACIEJEWSKI Byłaś pierwszym medium aktorskim Mai Kleczewskiej. W jej reżyserskim debiucie, Jordanie według tekstu Moiry Buffini i Anny Reynolds, zagrałaś porywający monodram, w jej równie znakomitym, chociaż w momencie premiery odrzuconym przez krytykę, spektaklu Noże w kurach Davida Harrowera stworzyłaś intrygujący portret kobiety targanej skrajnymi emocjami.

BEDNARCZYK Kleczewska mnie naznaczyła, nie mam żadnych wątpliwości. A chociaż nasze drogi rozeszły się dramatycznie, zawdzięczamy sobie chyba więcej, niż chciałybyśmy się do tego przyznać. To była praca zabójcza, do utraty sił. Zwłaszcza Jordan był jazdą bez trzymanki. Od późnej jesieni do czerwca pracowałyśmy jak zadżumione. Tekst sztuki, wyznania dzieciobójczyni, nałożył się na nasz stan emocjonalny. Nie, to na pewno nie było zdrowe, było za to ważne. Codziennie katowałam się Przełamując fale von Triera, przed każdym spektaklem. Dotknęłyśmy wtedy z Majką pewnej granicy, poza którą robiło się naprawdę niebezpiecznie. Pamiętam, że panicznie bałam się każdego spektaklu, nie wiedziałam, czy to zagram, czy uniosę to, co się wydarzy na scenie i poza nią. To mnie skrajnie wyczerpywało, ale i uszczęśliwiało. Aktorstwo godzi pozorne sprzeczności.

Noże w kurach to także był hardcore. Jeszcze gorszy klimat pracy, jeszcze gęstsza atmosfera. Bardzo się wtedy stawiałam, dzisiaj myślę, że za bardzo. Nasze drogi rozeszły się wtedy. Majka na jakiś czas zrezygnowała z reżyserii, została pilotem wycieczek, summa summarum myślę, że to wszystko tylko ją wzmocniło. A chociaż Noże w kurach powstawały w konflikcie, na kontrze, efekt i tak był świetny. Wybitna przestrzeń wykreowana przez Barbarę Hanicką, znakomite role Krzyśka Zawadzkiego i Mariusza Wojciechowskiego. Nie obchodziły mnie złe recenzje – a pamiętam, że dostaliśmy wtedy w Krakowie nawet osobliwy tytuł „żenady roku” – uwielbiałam to grać, wiedziałam, że jest dobre. Ma moc.

MACIEJEWSKI Może i „żenada roku”, ale i tak pisali o Tobie wszyscy. Trzy lata z rzędu otrzymywałaś Ludwiki dla najlepszej aktorki Krakowa. Do dzisiaj nikt chyba nie powtórzył tego wyczynu.

BEDNARCZYK Zgadza się, ale to był jednak krakowski wyczyn. Lokalna skala. Owe wspomniane Z biegiem lat, z biegiem dni… I ja to dobrze czułam. Ale nie narzekam, nie mam prawa. Te pierwsze lata to były naprawdę pasjonujące spotkania zawodowe.

MACIEJEWSKI Po spektaklach Kleczewskiej zachwyciłaś mnie w roli Karoliny Corday w sztuce Petera Weissa Marat/Sade w reżyserii Tadeusza Bradeckiego. Morderczyni-lunatyczka ze sztuki Weissa była namiętna i jak gdyby poza świadomością. Pamiętam Twoją pochyloną sylwetkę, zwolniony rytm frazowania, niemoc mikrego medium potęgującego grozę świata rewolucji.

BEDNARCZYK Rewolucja francuska to w zasadzie temat samograj. A jeszcze mieliśmy świetny film Petera Brooka…

MACIEJEWSKI …Corday grała wielka Glenda Jackson.

BEDNARCZYK Miałam się zatem od kogo uczyć. Kluczem do sukcesu tamtego przedstawienia był chyba jednak pomysł Tadeusza Bradeckiego i Jagny Janickiej, żeby zagrać Marata/Sade’a jak na arenie. Zlikwidowane zostały zapadnie, a widzowie zostali usadowieni dookoła areny, skąd obserwowali przebieg wydarzeń, jak w cyrku. To zbudowało zupełnie nową jakość. Celowo przywołałam nazwisko scenografki tamtego spektaklu. Pracowałyśmy potem wielokrotnie, Jagna zawsze mnie inspirowała i fascynowała. Nie mogę odżałować, że w pewnym momencie nasze drogi zawodowe przestały się przecinać. Spotkanie z Jagną za każdym razem było czymś więcej niż pracą sensu stricto ze scenografem lub autorką kostiumów. Wielokrotnie jej uwagi pomagały mi zbudować rolę. Pamiętam, że kiedy Jagna przyszła na jedną z generalnych prób Czarodziejskiej góry Manna w reżyserii Barbary Sass, męczyłam się jeszcze z rolą Kławdii Chauchat. Uwielbiałam tę rolę, czułam, że jestem bardzo blisko, ale to jeszcze nie było to, o czym marzyłam. Miałam na sobie kremowy sweter z przewiązanym na biodrach paskiem. Jagna powiedziała mi: „Kławdia powinna mieć ten pasek odwiązany, on powinien tak ciągnąć się po ziemi”. Niby drobna uwaga, mała rzecz, a jak się okazało, ten odwiązany pasek to była właśnie wisienka na torcie, która pozwalała zrozumieć tę postać. Chauchat nie zwracała uwagi na takie rzeczy, pasek mógł ciągnąć się po ziemi. Była nonszalancka, wyniosła. Po premierze parę razy usłyszałam: „Słuchaj, świetny pomysł z tym paskiem, to buduje postać”. Zawdzięczam to Jagnie.

Albo moja ukochana rola, Agłaja w Idiocie Dostojewskiego, również w reżyserii Basi Sass. Wystarczyło, że Jagna ubrała mnie w męskie – ale za to niebieskie – buty na płaskim obcasie, i ja już wszystko wiedziałam: kim jest ta dziewczyna, dlaczego tak się szamoce, o jaki temperament chodzi.

MACIEJEWSKI Nazwisko Barbary Sass (oraz pracującej z nią Jagny Janickiej) padło w najlepszym momencie. Zagrałaś w trzech spektaklach Sass i w jednym Teatrze Telewizji w jej reżyserii, w tym w dwóch najważniejszych przedstawieniach Sass w ogóle: wspomnianych Idiocie i Czarodziejskiej górze. Zwłaszcza ten pierwszy spektakl po latach jawi mi się wręcz jako arcydzieło. Wszystko z tamtego Idioty pamiętam, wasze kreacje, scenografię, kostiumy, wreszcie obciążający i zachwycający klimat prozy Dostojewskiego.

BEDNARCZYK Chociaż minęło piętnaście lat od premiery, w ścisłym gronie aktorskim z tego spektaklu wciąż lubimy rozmawiać o Idiocie, wspominamy tamten euforyczny czas. Krzysiek Zawadzki – Myszkin, Ania Radwan – Nastazja, Radek Krzyżowski – Rogożyn, i ja jako Agłaja… Każdy z nas został tym spektaklem naznaczony. Taka przygoda teatralna zdarza się być może tylko raz na całe życie. Byliśmy zafascynowani tą pracą, chorowaliśmy na Idiotę, chorowaliśmy z Idiotą. Dziesiątki godzin rozmów, przesiadywanie w teatralnej knajpce, która nazywała się wtedy Chochoły, bezsenne noce, szukanie tekstów. A Basia Sass przyglądała się temu z bezpiecznego dystansu. Wypuszczała nas na głęboką wodę i nie podawała koła ratunkowego. Wiedziała, co robi, miała niebywałą intuicję. Ona czuła, że sami musimy się rozwibrować, rozhuśtać emocjonalnie, żeby poradzić sobie z takim tekstem, z tak niesamowicie trudną materią.

MACIEJEWSKI Czarodziejska góra nie spotkała się już z aż tak jednoznacznym entuzjazmem, ale jeśli chodzi o kaliber wyzwania i jakość adaptacji, aktorstwa, reżyserii, wciąż mówimy o najwyższej klasie. Twoja Kławdia Chauchat była kwintesencją delikatności i siły, a zarazem kimś w rodzaju demiurga wydarzeń w onirycznym sanatorium. Mimo to świat Kławdii również się rozpadał, wymykał spod kontroli. Demiurgom również nie jest łatwo.

BEDNARCZYK Niby nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, ale my jednak spróbowaliśmy nie tylko wejść, ale wręcz skoczyć tam na główkę bez zabezpieczeń. Mann zaraz po Dostojewskim. Pracowaliśmy w podobnym zespole, znowu pojawiły się nagrody, komplementy, ale jednak nie udało się powtórzyć tamtej atmosfery, klimatu z Idioty.

Zgadzam się jednak, że to w dalszym ciągu jedna z najważniejszych przygód teatralnych w moim życiu. Kławdia dała mi bardzo wiele, nie tylko jako aktorce, ale także jako kobiecie. Pokochałam jej odwagę, dezynwolturę, jej brawurę. Myślę, że sama po tej roli trochę się zmieniłam.

MACIEJEWSKI Chauchat mówiła z lekkim akcentem rosyjskim. To był Twój pomysł?

BEDNARCZYK Nie, Basi. Kiedy usłyszałam o tym, cała się najeżyłam. Po co to, w jakim celu? A jednak to ustawiło postać. Mam dosyć dobry słuch, udało mi się to zrobić nienachalnie, a chyba autentycznie. Najważniejszy komplement usłyszałam po premierze z ust Małgosi Hajewskiej, aktorki, którą uwielbiam i podziwiam. Ona również zwróciła uwagę właśnie na ten akcent, takie rzeczy mają znaczenie.

MACIEJEWSKI Z Sass spotkałaś się na początku drogi zawodowej. Rola Mercy Lewis w jej adaptacji Czarownic z Salem to była jedna z Twoich pierwszych ról zagranych w Teatrze Słowackiego.

BEDNARCZYK Zabawna historia z jeszcze lepszą pointą. Byłam smarkulą, ale śmiertelnie się wtedy na Basię obraziłam, że to nie mnie wybrała do roli Abigail. Byłam tym szczerze oburzona, cała w fochach i, nie da się ukryć, dawałam to odczuć reżyserce. Kiedy dowiedziałam się, że Basia będzie robiła Idiotę, od razu pomyślałam, że co jak co, ale u Sass to ja na pewno roli nie dostanę. Tymczasem Basia, przede wszystkim świetna reżyserka filmowa, miała kamerę w głowie, zauważała wszystko i wyciągała wnioski. Powiedziała mi, że dostaję rolę Agłai w Idiocie, ponieważ wtedy, widząc te moje humory podczas pracy nad Czarownicami z Salem, zobaczyła we mnie bohaterkę Dostojewskiego. To była właśnie Agłaja – tak usłyszałam.

MACIEJEWSKI Kreacje w spektaklu Marat/Sade, w Idiocie i w Czarodziejskiej górze to były teatralne święta, ale nie wszystkie sezony w Teatrze Słowackiego były, delikatnie mówiąc, równie udane.

BEDNARCZYK Wielokrotnie miałam poczucie, że zawodowo stoję w miejscu, przestaję się rozwijać. To zawsze frustrujące. Kilka razy poważnie zastanawiałam się, co dalej. Urodziłam dziecko, w pierwszych latach po urlopie macierzyńskim próbowałam na nowo zdefiniować się w zawodzie, co wcale nie było łatwe. Z biegiem lat, z biegiem dni…

MACIEJEWSKI Bardzo Cię cenię, a jednak niejeden raz widziałem, jak męczysz się na scenie w spektaklach, które nie zasługiwały na Twoje zaangażowanie, były co najwyżej letnie.

BEDNARCZYK To jest bardzo trudne, kiedy bierzemy udział w rzeczach, z którymi się nie zgadzamy. Masz w sobie wewnętrzny opór, ale obowiązuje cię zwykła ludzka przyzwoitość albo zawodowa etyka – nie możesz dać po sobie poznać, że praca była rozczarowująca, a efekt pozostawia wiele do życzenia. Parę razy zdarzyło mi się widzieć w teatrze pełną abnegacji ostentację ze strony aktorów, i jako widz czułam się wtedy tak, jakby ktoś dał mi w twarz. Nie wyobrażam sobie, że mogłabym kiedykolwiek zachować się w taki sposób.

MACIEJEWSKI Myśląc jednak o najlepszych rzeczach, które zawodowo przydarzyły Ci się w teatrze w ostatnich latach, bez wahania wymieniłbym wszystkie role zagrane w spektaklach Iwony Kempy. Reżyserka znalazła z Tobą świetny kontakt emocjonalny. Anna w Rozmowach poufnych Ingmara Bergmana, Suzan w Intymności Hanifa Kureishiego, jedna z postaci w Za chwilę cztery sposoby na życie i jeden na śmierć Petera Asmussena, wreszcie Elfriede Weber w Z miłości Petera Turriniego – to kobiety tajemnicze, dojrzałe, piękne swoją mądrością, ale i zaskakujące namiętnymi porywami. Portrety nieoczywiste.

BEDNARCZYK Znamy się z Iwoną jeszcze z czasów szkolnych. Studiowałyśmy w tym samym czasie, natychmiast nawiązałyśmy ze sobą kontakt. Występowałam we wszystkich etiudach Iwony, również w jej dyplomie – Woyzecku Georga Büchnera. Potem na jakiś czas nasze drogi się rozeszły, Iwona pracowała przede wszystkim w Bydgoszczy i w Toruniu, a kiedy pojawiła się znowu w Krakowie, trafiłam do jej teamu, co bardzo sobie cenię. Zwłaszcza Rozmowy poufne są szczególnie mi bliskim przedstawieniem. Ta wspaniała propozycja pojawiła się chyba w najtrudniejszym dla mnie zawodowo momencie. Córeczka poszła do przedszkola, a ja szukałam dla siebie zawodowego miejsca. Czułam, że trochę marnuję czas. I nagle pojawiła się na mojej drodze Iwona z Bergmanem. Z jednej strony nieprawdopodobny ładunek opowieści Bergmana, z drugiej talent Iwony Kempy, jej świetne ucho sceniczne, pozwoliły mi zdefiniować się aktorsko na nowo. Jakby pojawiła się nowa furtka, nowa szansa. Popłynęłam z tym rytmem. Anna z Rozmów poufnych jest do dzisiaj moją ukochaną postacią. To był zresztą spektakl w jakimś stopniu przełomowy dla Teatru Słowackiego. Po raz pierwszy od wielu lat zaczęliśmy jeździć z Rozmowami… po Polsce, pojawiły się festiwale, również międzynarodowe, nagrody. Praca z Iwoną Kempą wzmocniła morale w zespole.

MACIEJEWSKI Rozmowy poufne oraz Intymność miały swoje wyraziste pierwowzory filmowe.

BEDNARCZYK Bardzo lubię te wycieczki Iwony z filmu do teatru, podoba mi się, kiedy medium filmowe wkracza w świat teatralny. A jeżeli ktoś, jak Iwona Kempa, potrafi łączyć te dwie rzeczywistości w sposób bezkolizyjny, efekt jest zawsze ciekawy. Teatr ma dzisiaj trudniej. Młodzi ludzie chcieliby, żeby wszystko działo się szybko. Jak w grze komputerowej, w smartfonie, na iPadzie. Klasyczny teatr w tej konkurencji często przegrywa. W tym kontekście przypomina mi się jeden z wieczorów, kiedy graliśmy Rozmowy poufne. Jak być może pamiętasz, spektakl rozpoczyna scena monologu Anny. Czwarta ściana jest przełamana, patrzę widzom w oczy, a nie każdy to lubi. Pamiętam, że pewnego dnia, podczas monologu, zorientowałam się, że mówię do piętnasto-, szesnastolatków, znudzonych, ziewających. No to pozamiatane, pomyślałam. Co ich obchodzi afekt kobiety sprzed stu lat do żonatego pastora. Spektakl będzie dla nich torturą. Pod koniec przedstawienia zobaczyłam zachwycone twarze, otwarte z wrażenia buzie. Warto było doczekać się takiego wieczoru. To prawdziwe zwycięstwo teatru.

MACIEJEWSKI W Twojej teatralnej biografii pojawiło i pojawia się nadal zadziwiająco wiele kobiet reżyserek: Ewa Marcinkówna, Barbara Sass, Maja Kleczewska, Iwona Kempa, Anna Smolar, Małgorzata Warsicka, wreszcie Agata Duda-Gracz. Podobnie jak w przypadku Kleczewskiej, towarzyszyłaś Dudzie-Gracz i jej początkom.

BEDNARCZYK Abelard i Heloiza według Rogera Vaillanda to był jeden z pierwszych autorskich spektakli Agaty, wcześniej wyreżyserowała jedynie Kaina George’a Byrona w Teatrze Witkacego w Zakopanem. Po latach spotkałyśmy się ponownie: zagrałam Fortunę w przedstawieniu Każdy musi kiedyś umrzeć Porcelanko, czyli rzecz o Wojnie Trojańskiej inspirowanym Troilusem i Kresydą Williama Szekspira. Kiedy spotkałyśmy się po raz pierwszy, Agata była już artystką odrębną, wówczas ostro krytykowaną, ale konsekwentnie budującą swój świat. Można się z tym światem zgadzać albo nie, można z niektórymi jej wyborami dyskutować, ale nie sposób odmówić Agacie talentu, determinacji i brawury. Ma jeszcze jedną, wyjątkową cechę: naprawdę kocha aktorów. I my odwzajemniamy tę miłość. Wiemy, że nie markuje wysiłku, oddaje się pracy z takim samym zaangażowaniem, jakiego wymaga od nas. To prawdziwy człowiek teatru. Scena dla Agaty jest naprawdę całym światem, całym życiem, jest wszystkim. Silna osobowość, a zatem nie zawsze jest łatwo, nie zawsze musi być przyjemnie, ale w teatrze nie chodzi o to, żeby było miło. Ja również bywam w pracy krnąbrna, upierdliwa, ale to nie wynika z mojej buty, tylko z marzenia o spełnieniu. Mnie każda praca sporo kosztuje, jeżeli sobie nie radzę, pokazuję różki. Uważam jednak, że warto się spierać, żeby w końcu dojść do celu.

MACIEJEWSKI Z jednej strony Agata Duda-Gracz czy Radek Rychcik, z drugiej klasyczny, oparty na aktorstwie i tekście, ale jakże inteligentny teatr Macieja Wojtyszki. Oglądając Cię niedawno w telewizyjnym przeniesieniu sztuki Wojtyszki o Marksie i Engelsie – Narodziny Fryderyka Demuth – wydawało mi się, że w świetnie napisanej roli Jenny von Westphalen czujesz się jak ryba w wodzie.

BEDNARCZYK Wcześniej zagrałam u Maćka Eufemię Bałucką w ogromnie lubianym przez widzów, bardzo krakowskim spektaklu Całe życie głupi. Uwielbiam pracować z Maćkiem Wojtyszką. Jest niezwykłym erudytą, ale ma także niesamowite poczucie humoru, świetny słuch sceniczny, jest przy tym zupełnie pozbawiony zawiści zawodowej. Nikt tak nie cieszy się z udanych przedstawień kolegów jak on. Chciałabym spotkać się kiedyś z Maćkiem w telewizji. Ma temperament filmowca, robił genialne Teatry Telewizji, świetne filmy. Bardzo czule i dobrze o nim myślę.

MACIEJEWSKI W wywiadzie dla „Dziennika Polskiego” z 2000 roku mówiłaś mi: „Najbardziej zależałoby mi nawet nie na ilości propozycji, tylko na ich jakości. Życzyłabym sobie, żeby raz w roku zdarzała się taka intensywna trzy-, czteromiesięczna praca, która byłaby ważna nie tylko dla mnie, ale także dla innych”.

BEDNARCZYK To zadziwiające, ciągle czekam na to samo. Nie ilość, tylko jakość. Praca z sensem. Mniej jednak już we mnie przekory, determinacji, więcej pokory i nadziei. Wiele od nas zależy, ale jednak nie wszystko. Trzeba działać, wiem o tym nawet zbyt dobrze, ale ja swoim zwyczajem pewnie raczej poczekam. Charakteru nie zmienisz. Z biegiem lat, z biegiem dni…

 

filmoznawca, historyk kina, krytyk, wykładowca w Szkole Filmowej w Łodzi. Autor lub współautor kilkudziesięciu książek z zakresu filmu i teatru. W 2020 roku opublikował Wpadnij, to pogadamy... – rozmowy o teatrze z Krzysztofem Orzechowskim.