6/2017
Marek Kochan

fot. Kazimierz Kochan

Sufizm na Sadach

 

 

Pierwsza sobota – studenci. Druga sobota – studenci. Trzecia sobota – studenci. Czwarta sobota: ja.

Ach, sobota. Wolna! Pojechać by gdzieś, rowerem może. Ścieżką wzdłuż trasy, gdzie wśród bloków młodzi Hindusi grają w krykieta obok zarośniętego boiska do piłki nożnej. Bulwarem nad Wisłą, przez Kępę Potocką, na Starówkę, na Powiśle, do Zamku Ujazdowskiego może.

Ale najpierw trzeba zrobić porządek z rowerem. Powietrze z koła schodzi. Dziurawa dętka pewnie. Do tego hamulce – jeden dobry, drugi słabszy, coś trzeba wyregulować, może linkę jakąś wymienić.

Więc najpierw do serwisu rowerowego na Broniewskiego. Skrótem przez Sady. Jadę krawędzią parku do ulicy Sady. Chodnik wąski, nie powinienem tędy rowerem, ale ta droga jest krótka, może akurat nikt nie będzie szedł. A potem zaraz ulicą Sady śmignę do Broniewskiego.

I niestety w połowie widzę: idzie tym chodnikiem jakaś pani. Samym środkiem. Zwalniam, kłopot, dzwonić dzwonkiem nie wypada, bo to nie ścieżka przecież, nie mam prawa na kogoś dzwonić, żeby ustąpił. Taki sygnał dźwiękowy to rzecz jednak agresywna.

Pani się przybliża, jeszcze pięćdziesiąt metrów i nagle fuks: sama z siebie schodzi na prawą krawędź chodnika. Tak! Naciskam na pedały, przejadę szybko, zanim się rozmyśli.

Przejeżdżam, przede mną wolny chodnik, już majaczy za drzewami ulica Sady.
I wtedy nagle uderza mnie w plecy krzyk: co robisz, debilu!
Debilu? To do mnie chyba. Co robię? Przejechałem, nie musnąłem jej nawet. Ja – debil? Ona do mnie: debilu? Dlaczego tak, jak to tak? Jak można?!

Zaciskam dłonie na hamulcach. Przedni mocny, hamuje, tylny słabszy, nie. Przednie koło blokuje się, wylatuję w powietrze, szybuję chwilę, ląduję na chodniku. Rower opada obok mnie, z łomotem. Odpada tylne światełko. Moje straty: porwane spodnie na kolanie, zdarta skóra, przez dziurę prześwieca krew.

Jestem trochę wzburzony. Podnoszę się i idę w stronę tej pani.
Co zrobić, co powiedzieć? Jak nauczyć tę panią, że mówienie do kogoś ot tak: debilu, to rzecz niestosowna, niegrzeczna może. Słowa przecież dotykają, nawet ranią. A przecież nic nie zrobiłem. Nie dotknąłem jej nawet. Owszem, ta pani mogła się zaniepokoić moim szybkim przejechaniem obok, mogła się zdenerwować nawet, ale żeby tak od razu do mnie, niewinnego przecież: debilu!

Jak zauważa Ibn Arabi, sufi musi mówić z uwzględnieniem możliwości umysłowych, ograniczeń i uprzedzeń swoich słuchaczy. Nie to, że ja sufi. Bynajmniej. Ale jeśli tak powinien mówić sufi, to może ja mógłbym jakoś to naśladować, przybliżyć się do tego wzoru. Powiada Al-Ghazali: człowiek nie jest człowiekiem, jeśli nie wypleni z siebie egoizmu, pożądliwości, wybuchowości i agresji. I jeszcze Sadi z Szirazu: odważny ten, kto nie mówi nic niestosownego w gniewie.

Więc: bez agresji, bez gniewu, nie powiedzieć niczego, czego bym żałował.
Jestem, jak zwykle w takich sytuacjach, uprzedzająco grzeczny.
Dlaczego pani tak do mnie powiedziała, jak pani mogła użyć takiego słowa?
Nie atakuję, nie oceniam, pytam tylko.

Pani trochę się niby tłumaczy, ale przy tym atakuje. Że dlaczego ja nie dzwoniłem dzwonkiem. I jeszcze, że ona mi chciała zwrócić uwagę, że to miało być takie działanie obywatelskie. Bo dzwonkiem dzwonić trzeba, koniecznie. Ona to wie, sama jest rowerzystką. Innych uczy tego.
„Debilu” – działanie obywatelskie. Paradne.

Ona, że zrobiłem jej krzywdę, przejechawszy obok. Ja, że przejechałem tylko, a jeśli już, to kto jest poszkodowany: w złości przez jej słowo nacisnąłem hamulec, spadłem z roweru, kolano krwawi, spodnie podarte, światełko z tyłu rozbite.

W końcu pani przeprasza mnie jakoś pośrednio za inwektywę. I poucza dalej. Żegnam się, by nie powiedzieć jej czegoś w ostatnim momencie. Nie dogadamy się z tą panią.

Prostuję kierownicę, podnoszę z ziemi tylną lampkę. Odjeżdżam.
W serwisie, gdy mi zmieniają dętkę, pojawia się PDW. Odbiera naprawiony rower. Idziemy w tę samą stronę. PDW kończy rozprawę o Żoliborzu w literaturze. Przeczytał tysiąc książek i teraz pisze z nich kolejną. Rozmawiamy, odprowadzam go pod dom. Jeszcze mi zniesie USB z filmem, gdzie Marymont grał Grochów, są historyczne ujęcia, dziś to wszystko wygląda zupełnie inaczej.

Czekam. Rowery stoją na chodniku, trochę zajmują przejście. Słyszę z tyłu głos: bardzo pana przepraszam, czy moglibyśmy przejść?
Oczywiście, bardzo państwa przepraszam, zatarasowałem drogę – mówię. Przestawiam rowery. Dziękujemy, do widzenia panu. Do widzenia.
Gdyby ta pani tak do mnie. Przeprosiłbym ją pewnie, że przejechałem obok. A ona z tym debilem. Ale widać nie byłem dość opanowany. Powinienem tak: ona do mnie: debilu, a ja wracam i ją przepraszam, uprzejmie.

Jak powiada Salik, sufi wędruje po świecie w różnych przebraniach. Jednego dnia pasie owce, drugiego pije z królem wino ze złotego pucharu.

Więc ta pani, z debilem na ustach, to sufi?
Salik: słowa i czyny sufiego mogą ci się wydawać niezrozumiałe, nawet bełkotliwe, ale mają sens.
Ale sufi miałby tak zaraz: debilu?
Teksty sufickie mają pobudzić do myślenia. Czasem metodą prowokowania do zdrowej krytyki.
Aha, jasne.

Przepraszam sufi, że przejechałem tak szybko obok, bez dzwonka. „Debilu” – rozumiem, to słowo miało mnie sprowokować do refleksji. Tak, sprowokowało. Dziękuję, sufi.

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).