7-8/2017

Na osi czasu

Agnieszka Glińska w swoim spektaklu zderza Kraków przełomu wieków z odpryskami współczesności, bohaterów Zapolskiej, Kisielewskiego, Bałuckiego – z historią własnej prababki, nostalgię z humorem. Efekt bywa przejmujący.

Obrazek ilustrujący tekst Na osi czasu

fot. Krzysztof Bieliński

Co bardziej spostrzegawczy zwrócili uwagę, że Teatr im. Juliusza Słowackiego pod nową dyrekcją Krzysztofa Głuchowskiego, wspieranego przez Bartosza Szydłowskiego w roli kuratora programu artystycznego, zmienił nie tylko profil, ale i logo, i jest to coś więcej niż tylko element odświeżonego „dizajnu” placówki. W nowym logo czytamy najpierw: Teatr w Krakowie, niejako tracąc z oczu patrona. Teatr w Krakowie to nie jest przypadek – tak można streścić program Głuchowskiego i Szydłowskiego. Zaczęli w listopadzie ubiegłego roku od projektu „Wyspiański wyzwala”, jakby chcieli nim – z sukcesem zresztą – ustanowić autora Wesela drugim, równoważnym wobec pierwotnego, patronem sceny przy placu Świętego Ducha. Wyreżyserowany przez Remigiusza Brzyka niemal godzinny prolog na stałe wszedł do repertuaru, a stanowił bezpośrednie odwołanie do wielkich poprzedników. Okazało się, że koncepcje Tadeusza Pawlikowskiego i Józefa Kotarbińskiego wystarczy dziś na nowo uważnie przeczytać, aby przekonać się, że to gotowy program dla działającej tu i teraz sceny. Krytycznej, ale odwołującej się do klasyki, skłonnej do eksperymentów, ale nie lekceważącej publiczności. „Wyspiański wyzwala” pokazał, że my z niego wszyscy. Poprzednio przypominał o tym Jerzy Grzegorzewski, gdy z warszawskiego Teatru Narodowego uczynił za swej dyrekcji Dom Wyspiańskiego. Teatr w Krakowie robi coś podobnego, ale inaczej. Po pierwsze dlatego, że jest w Krakowie, a to coś więcej niż geograficzny kontekst. Po drugie, nie mamy dzisiaj w Polsce drugiego Grzegorzewskiego. Trzeba więc sięgać po artystów, którzy nie zignorują znaczenia tego miejsca, ale nawiążą dialog z tym, co dziś żywe, aby doprowadzić do istotnych przewartościowań.

Tak było z Wyzwoleniem Radosława Rychcika, zjechanym po premierze raczej bezceremonialnie. Bo kalka ze szkolnego musicalu made in USA, bo spłycenie myśli autora, bo znowu u tego reżysera to samo. Tymczasem mało kto zauważył, że Rychcik w czytaniu Wyzwolenia zaskakująco wierny jest Wyspiańskiemu. Opowiada nie o wyzwoleniu do wartości, ale o ucieczce od nich, kiedy wyjściem staje się najbardziej dramatyczne rozwiązanie. To charakterystyczne dla nowego Teatru w Krakowie. Wziąć na warsztat emblematyczny utwór, zanurzony w lokalnej historii, obrosły miejscową legendą, i zderzyć go z wielką lub bardziej prywatną metaforą. Opowiadać bardzo krakowskie historie, ale szeroko otwierać okno na świat. Przywoływać duchy przeszłości, ale też zderzać je z osadzonymi w teraźniejszości temperamentami twórców. Przy Wyzwoleniu ta mieszanka okazała się piorunująca. Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi] tylko pozornie jest propozycją bezpieczniejszą. Dla Agnieszki Glińskiej stanowi bowiem wyzwanie ekstremalne. Oto artystka, zwykle ukrywająca się za dobrze naoliwioną maszynerią tradycyjnego teatru, postanowiła mówić wprost i od siebie. Rozliczyć się z rodzinną przeszłością, a może i z samą sobą w szczególnym momencie zawodowej drogi.

Najpierw był ponad siedmiogodzinny spektakl Starego Teatru, wyreżyserowany przez Andrzeja Wajdę i Annę Polony. Noc w teatrze – zdarzenie na owe czasy (rok 1978), przynajmniej na rodzimym gruncie, nie do porównania z niczym. Potem przyszedł serial, dzięki któremu Z biegiem lat, z biegiem dni przekroczyło granice królewskiego miasta. Monumentalne przedstawienie wpisywało się fantastycznie w złotą erę Starego Teatru, stając się jednym z jej symboli. Przetrwało jako legenda i wspomnienie.

Glińska nie dała mu nowego życia, ale alternatywny żywot równoległy. Nie mamy bowiem do czynienia z rekonstrukcją tamtego widowiska, nie ma tu nawet prób odwzorowywania poszczególnych sekwencji. Nie da się również przywołać tamtych emocji, bo dziś inne mamy czasy i całkiem inne środki artystycznego wyrazu. Na bazie tworzonego do inscenizacji Wajdy i Polony scenariusza Joanny Olczak-Ronikier Agnieszka Glińska tworzy więc całkiem odrębną opowieść. Są momenty, gdy zazębia się ona z tamtą sprzed czterech dekad, ale dziś znaczy co innego. Tym bardziej, że do tytułu przedstawienia trafiła tajemnicza Pepi i stała się tak samo ważna jak postaci z Kisielewskiego i Zapolskiej. Pepi nosiła nazwisko Weiss i była prababką Agnieszki Glińskiej. Trafiła ona na jej ślad podczas pracy nad spektaklem i z czasem odkrywała kolejne szczegóły z jej życia. Pepi urodziła się w Krakowie w 1889 roku, zatem chodziła jego ulicami w tym samym czasie co bohaterowie Z biegiem lat, z biegiem dni. Jako żona cenionego adwokata żyła zapewne dość podobnie jak oni. Bywała w teatrze – tym teatrze – być może oglądała tu choćby inscenizacje Wyspiańskiego, w ręce Glińskiej wpadła używana przez prababkę teatralna lornetka.

Trafiła do krakowskiego getta, potem do obozu w Płaszowie. Będąc tam, w listach prosiła o leki i pomoc. Zmarła w obozie pracy przymusowej w Skarżysku-Kamiennej. Można patrzeć na nią niczym na jedną z wielu ofiar masowej zagłady. Agnieszka Glińska rzuca jednak na nią odmienne światło. Sama ze sceny przywołuje Pepi, widzimy rodzinne zdjęcia odnalezione przez reżyserkę. Glińska jest w roli, a jednocześnie poza nią. Mówiąc z czułością i bez aktorskiej maniery o Pepi i jej bliskich, niczym – toutes proportions gardées – Tadeusz Kantor, staje się akuszerką duchów. Uruchamia jeszcze jeden teatr, co najmniej tak samo ważny jak ten wpisany w scenariusz Olczak-Ronikier. Jest to teatr pamięci osobistej i osobnej, teatr do spodu intymny.

Klucz do inscenizacji w Teatrze Słowackiego tkwi w tym, że Agnieszka Glińska użyła go do opowiedzenia o mieście, którego już nie ma, świecie, jaki już nie istnieje, oraz teatrze, co wyszedł z użycia.

Rozśpiewany, podejrzanie lekki seans przyrządzony przez Glińską staje się mimochodem elegią o utraconym czasie, co już nie powróci. Nie bez przyczyny aktorzy w wielu fragmentach poruszają się po planie koła, gdzie koniec jest jednocześnie początkiem kolejnego okrążenia. W Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi] czas jest jak pętla bez wyjścia, oś nieskończoności. Jego rytm wyznaczają śmierci, narodziny, gry uczuciowe i towarzyskie. Bardzo to bliskie Czechowowi, a z nim Agnieszka Glińska czuje szczególną więź. Teraz ślad autora Trzech sióstr znalazła w świecie Chomińskich, Dulskich, Przybyszewskich, Boya-Żeleńskiego.

Przedstawienie rozgrywa się we wnętrzu projektu Agnieszki Zawadowskiej, ogołoconym z niepotrzebnych sprzętów. Na scenie wszyscy aktorzy, jakby weselnicy zjechali się do bronowickiej chaty. Z zespołowej całości wyrwane zostają mikroscenki i dzięki nim poznajemy kolejnych bohaterów. Mocne rysy zyskują postaci grane przez Mateusza Bieryta, znakomity jest Krzysztof Piątkowski, z ironiczną klasą punktujący archaiczność granych przez siebie ludzi. Właściwą aurę roztacza rudowłosa Katarzyna Zawiślak-Dolny jako Dagny Juel. Wzrusza Sławomir Rokita w partii Michała Bałuckiego, żegnającego się ze swoim światem i teatrem. Niektórzy bohaterowie pojawiają się w podwójnej obsadzie, aby pokazać ich dwa dopełniające się odbicia. W Teatrze Słowackiego powstał mikrokosmos, gdzie równe miejsce mają autentyczni ludzie z krakowskiej przeszłości i postaci dramatyczne, chociażby z Moralności pani Dulskiej. Esencję z najsłynniejszej sztuki Gabrieli Zapolskiej otrzymujemy w drugiej części przedstawienia. Glińska realizuje ją nie po raz pierwszy, tym razem wypreparowując z tekstu to, co najbardziej bezlitosne. Fenomenalnie wydobywają to na wierzch aktorzy Słowackiego, z Bierytem, Dorotą Godzic (jest też samą Zapolską) i Dominiką Bednarczyk w celowo przerysowanym epizodzie Juliasiewiczowej osiągającą absolutne mistrzostwo. Dulską jest Marta Konarska, jej córkami znacznie od niej starsze Anna Tomaszewska i Hanna Bieluszko. I znów przypominamy sobie o czasie i o tym, że w teatrze podlega on innym prawom. I staje się to jeszcze bardziej przejmujące.

Z biegiem lat… to kolejne przedstawienie ukazujące siłę na nowo konstruowanego, na powrót odkrywającego swe możliwości wielopokoleniowego zespołu Teatru Słowackiego, tym razem wzmocnionego przez Modesta Rucińskiego i Łukasza Simlata (owacja na stojąco). Można mieć wobec Glińskiej zarzut, że bywa zbyt ładne, zbyt okonturowane, że nadużywa się w nim śpiewu, osłabiając dramatyczną wymowę całości. Co z tego jednak, skoro ten teatr wzrusza i wielokrotnie bywa przejmujący. Po gorzkim doświadczeniu przerwanej dyrekcji w warszawskim Teatrze Studio Agnieszka Glińska przeprowadza bowiem osobisty reset, symbolicznie cofając się do początków. Teatr Słowackiego ma zaś kolejny spektakl założycielski. Znów to, co osobiste, spotyka się z doświadczeniem wspólnoty.

 

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Z biegiem lat, z biegiem dni [gdzie jest Pepi]
na motywach scenariusza Joanny Olczak-Ronikier
adaptacja i reżyseria Agnieszka Glińska
współpraca dramaturgiczna Hubert Sulima
scenografia Agnieszka Zawadowska
kostiumy Magdalena Maciejewska
światło Jacqueline Sobiszewski
muzyka i opracowanie muzyczne Mateusz Bieryt, Modest Ruciński
choreografia Weronika Pelczyńska
multimedia Antonina Benedek
premiera 20 maja 2017

krytyk teatralny, absolwent Wiedzy o Teatrze PWST w Warszawie.