7-8/2017

Haiti, lustro Afryki

Nie wypływaj zbyt daleko – upomina mnie Edward. – Pal licho rekiny. Nie można przeszkadzać bogom.

Obrazek ilustrujący tekst Haiti, lustro Afryki

fot. Monika Bułaj

Tam na głębinach zaczyna się dla Haitańczyków Afryka, ziemia przodków. Nazywają ją w języku kreolskim Guinen i to właśnie wodą dusze umarłych wracają do ojczyzny. Na Podmorskiej Wyspie zwanej ambadlò żyją cienie, przybierające postać kraba, delfina, meduzy.

Edward jest malarzem, potomkiem kapłańskiego rodu wudu. Brzegiem ciepłego Atlantyku idziemy do świątyni ducha o wodnym imieniu Ague, Pan Mórz. To on wybrał tego mężczyznę o ciepłych oczach na hungana, czyli kapłana misteryjnej religii Haitańczyków.

Edward w milczeniu oprowadza mnie po wyludnionej świątyni. Jak w uśpionym zamku z bajki, trzęsienie ziemi zamroziło zaświaty. Wśród pękniętych murów płynie kamienna łódź. Z kamienia są fale bijące w ołtarz, tonący w burzliwym nagromadzeniu znaków: syreny Morza Śródziemnego, święte słupy wyrżniętych Indian Antyli, duchy Dahomeju, katoliccy święci na ikonach, grzecznie uśmiechnięci, bo przecież przybyli jako ostatni. W podwórzu stoi pusta klatka dla Ghedego, nieśmiałego boga zmarłych. Niech Ghede sobie na zewnątrz postoi, ma za to wagę dla dusz. A dusze, wiadomo, koniecznie chcą wrócić.

Zatem zostałam na Haiti, nie bez obawy przechodząc linię cienia między podróżowaniem a zanurzeniem się bez filtrów w duchowym świecie tego ludu wyrwanego przemocą z Afryki. Włóczyłam się na granicy rzeczywistości i własnych sił, idąc z pątnikami wudu do świętych wód wyspy. Podróżowałam na piechotę i ciężarówkami société, czyli gminnego bractwa wudu, wśród garnków, bębnów, łódek dla bogów i taboretów dla matron, bo długie są noce pieśni. Motocyklami na trzeciego, tap-tapami w tłumie pielgrzymów – na czyichś kolanach lub goszcząc na moich. Ostre perfumy skazanych na siebie, spoconych, wymęczonych ciał, kurtuazyjne „bonjour ma chérie” od nieznajomych, krynoliny i francuszczyzna z Chateaubrianda pod słońcem tropiku i tamten szept pewnego dnia za plecami: „Nie zapomnij, że sen przychodzi z pnia drzew, ze snu syreny”.

Nie zapomnę snu umarłej dziewczynki w czerwonej sukience na stosie rozkładających się ciał w kostnicy, dokąd trzej grabarze, Jean, Pierre i Jacques, każdego poranka zabierają z ulic Port-au-Prince ciała zmarłych, porzucane przez rodziny, których nie stać na pogrzeb. Snu bezdomnych pod dachami grobowców, na których w zaduszki tańczą bandy wyrostków. Stworzonych do tańca, tygrysich ciał dzieci ze slumsów Cité Soleil, skazanych na prostytucję, bo tam się urodziły. Bo Haiti może być piekłem, uryną, śmietnikiem, rynsztokiem. Lepiej więc poddać się wraz z ludem wudu przeciągom metafizyki, pięknu rytmów i nocnych pieśni, które pomagają znieść kolejny dzień. Brak środków obracam na korzyść, trudność – na kolejną okazję spotkania. Pewnej nocy zasypiam na dachu ciężarówki w objęciach nawiedzonych hunsi. W uścisku bogiń.

W Ville Bonheur, na skrzyżowaniu ulicy Świętego Ducha z Jana Chrzciciela, koryfeuszka obrzędu wudu w jednej ręce dzierży Ewangelię, drugą zaś zasypką do pup niemowląt rysuje i poprawia vèvè, graficzne symbole przywoływanego z Afryki ducha rozdroży. Vèvè to rysowane na ziemi drogowskazy dla haitańskich bóstw. By nie zgubiły drogi. Afrykańczycy przejęli je od nieszczęsnych Indian Antyli, by w obcym, wrogim świecie ustalić punkty kardynalne, miejsca spotkania żywych i umarłych. Jak silna musiała być duchowa więź tego patchworku ludów Afryki, wielkiej niewolniczej rodziny zlepionej na siłę, nierzadko z ofiar własnych sąsiadów, szpicli i donosicieli, że odcięci od źródeł, w nędzy i straszliwym cierpieniu, potrafili wskrzesić w karaibskim piekle Hispanioli odwieczne formy symboliczne. To właśnie wtedy do panteonu dobroczynnych afrykańskich bóstw wkroczyły demony wygnania. Ich furia podczas opętań, gdy ich „konie” do krwi wbijają sobie same paznokcie w ciało. Świst bicza w nierytmicznym, nerwowym rytmie Petro.

Na doroczną pielgrzymkę nad święty wodospad w Ville Bonheur przybywają wyznawcy wudu oraz katolicy, często w jednej, niepodzielnej osobie. I nie szkodzi, że dla pierwszych potok jest domostwem Erzili, bogini miłości, drudzy zaś klepią litanie do Matki Boskiej Karmelu. Ale dziś w wystrojonym na odpust miasteczku panuje niepokój: kardynał Haiti, jego wielebność Langlois, właśnie ogłosił przez radio religię wudu największym problemem wyspy. W wigilię maryjnej festy.

– Wciąż te same przykrości – skarży się dziennikarka Mitzy z Port-au-Prince. – A to trzęsienie ziemi, a to lesbijka ministrem, a to epidemia cholery, a to bieda – wszystkiemu winne jest wudu. Ciskają anatemy z pulpitów protestantów i z ambon katolików, palą świątynie, a wyznawcom każą pić wodę z klozetu dla pokuty.

– To polowanie na hunganów – mówi katoliczka Joseline Colas z międzywyznaniowej komisji Religion pour la Paix, która odżegnała się od wypowiedzi kardynała. – By przepadła wiedza pokoleń, imiona liści i ziół, pieśni i rytmy. Taniec starej kapłanki dał sygnał rewolucji niewolników w 1791. Uczą się tego dzieci w szkole. Bęben to broń. Właśnie dlatego kler obrzuca ich kalumniami.

„Nie można być bezkarnie okrutnym. Niepokój, który rośnie w tych, którzy nadużywają siły, często u nich samych przybiera formę urojonych lęków i chorobliwych obsesji” – pisał w latach czterdziestych o wudu Alfred Métraux.

W Ville Bonheur duch przemawiający w ciele grubej chłopki nie zwraca swojej boskiej uwagi na uzbrojoną w krzyże i sztandary procesję. Ignorują ją też zastępy Azaków, opętanych wieśniaków, odprawiających w potoku miłosne gody. W kościele nawiedzone damy niosą pod posąg Niepokalanej niebieskie kwiatki z plastiku, po czym wyczerpane zapadają pod ławkami w sen bez pamięci. Młodzież przyjeżdża nad wodospad na motorach i łasi się do skalistego łona bogini miłości – na prężne mięśnie, zdrowe niemowlaki, potencję miłosną. Jak węże zrzucają skórę, tak oni porzucają skalane ubrania i nocą zostają po nich na skałach stosy majtek i biustonoszy.

Na górze Kalwarii, w miejsce czczonego przez wyznawców wudu Ogrodu Świętych Kamieni, stanąć ma kościół, a kamienie zostaną zalane cementem. Krew zarżniętych kur, kłębki piór, kupki ryżu, kobieta obejmuje ziemię. U wejścia do ogrodu ktoś nadział na krzyż bezgłowy kark Chrystusa, wygrażający drutami w miejsce kończyn. Straszny Chrystus, mściwy jak gardłowy krzyk kaznodziei: „Grzesznicy! grzesznicy!”, z wielogodzinnej kasety protestanta w autobusie, którym tu przyjechałam.

Ksiądz proboszcz pyta, co mnie sprowadziło na Haiti. Muszę mieć jakiś sąd, ideę, skoro tu dotarłam, taki kłopot przecież, taki trud. Przykro mi, tłumaczę, ale wyruszam w drogę, by poznać, a nie potwierdzić, co wiem. A czy babcia księdza praktykowała wudu? A mama? Ksiądz proboszcz nie odpowiada, to on pyta, siedem razy, nie puści, w końcu na pomoc przywołuje Kartezjusza. Wychodząc z plebanii, spotykam kobietę z nogą wbitą w ziemię, nieuchronny znak przybycia loa. Jej twarz na moich oczach tężeje w rysy mężczyzny. I tak stoi, uwiązana tą nogą, naprzeciw ołtarza i Kartezjusza. Pod wodospadem dziewczyna rzuca się gwałtownie w drgawkach nawiedzeń, jak ukąszona przez tarantulę. Gotowa do tańca. Rodzina ją przytrzymuje, obejmuje, przygniata, niech duch pójdzie sobie precz, a kysz, a kysz, nie miejsce, nie czas. Niech przyjdzie nocą, w świątyni, najlepiej przed świtem, między czwartą a piątą.

Max Beauvoir, biochemik po Sorbonie i arcykapłan wudu na Haiti o honorowym tytule Najwyższego Sługi, przyjmuje mnie w pięknym ogrodzie białych ptaków i wysokich drzew, do których zwraca się po imieniu. Promienieje na wieść, że przyjeżdżam z Polski. Rozmawiamy o Grotowskim i Napoleonie, o Polakach, „którzy mają heban pod skórą”, o Chrystusie, który „nie dosiada” haitańskich „koni”.

– Nie zapomnieliśmy – mówi – że sam Watykan miał statki niewolników. Dla nich mieszkańcy Afryki nie mieli duszy. My natomiast uważamy, że człowiek jest istotą duchową i że wszystko pochodzi od duszy: marzenia i pragnienia, plany i nadzieje, modlitwy i działania, myśli i sztuka. Amerykański pastor protestancki ogłosił, że nasz kraj został zniszczony przez trzęsienie ziemi z powodu wudu. Wielu hunganów zostało zabitych. Mnie też pobito. Wielu chrześcijan z tego skorzystało. To wstyd. Przecież najważniejszą substancją wszystkich religii, nie tylko wudu, jest współczucie.

Bo na Haiti nie wiesz, czy po drugiej stronie telefonu odpowie ci duch, czy też człowiek. W religiach ekstatycznych opętanie jest chwilą najbardziej oczekiwaną. Wizyta przodków jest łaską dla całej wspólnoty. Widzisz to w czułości, z jaką jest przygotowywana.

Święte bębny wzywają loa z Afryki. To bogowie, duchy, obecności. Postaci w poszukiwaniu aktora. Pojawiają się nagle i dosiadają, kogo sobie wybrali, podczas ceremonii lub w wolnych chwilach, jeden po drugim lub w zbiorowych epifaniach. Domagają się rekwizytów scenicznych: czako polskich legionistów, szpady, butelki rumu, chusteczki, szminki. Wynurzeni z mitu, historii, snu, loa mogą żyć tylko w ciele swoich sług. Może właśnie dlatego są tak rozpaczliwie ludzcy: odwiecznie spragnieni, piją rum bez umiaru i bez upijania się, mówią przysłowiami, wytykają ludzkie błędy i bosko pouczają, obrażają się i dokazują, kłócą i narzekają, wirują w tańcach, obdarzają łaskawą uwagą, płaczą, a czasem umierają z miłości. Niezdarność bogów jest witana śmiechem, a ich rady powagą. Jest ich dużo, a dokładnie czterystu jeden.

– Czemu? Bo człowiek ma dwadzieścia palców u rąk i stóp – tłumaczy mi cierpliwie Max Beauvoir – i by wyrazić koncept doskonałości, pomnożył je przez dwadzieścia, najwyższy numer, który miał, można by rzec, pod ręką. A potem dołożył jeszcze jednego loa, wcale nie dlatego, że go brakowało, lecz by powiedzieć, że wszystkie czterysta loa są jednym.

Nie arytmetyka więc, lecz metafizyka. Wudu znaczy dosłownie „wielki boży duch”. I oto w politeizmie byłych niewolników – dla których cudzy bogowie, obserwowani z życzliwą, szczerą ciekawością, nie stanowią zagrożenia ani dla dogmy, ani dla tożsamości, lecz dobrodziejstwo, szansę na nowe spotkanie – istnieje świadomość jedności. Skądinąd wyznawcy wudu dzielą z Genesis przekonanie o jedynym Stworzycielu.
„Napisz mi, proszę, jak zmienia się fizjonomia boga w zależności od miejsc” – pyta mnie w mejlu, który odbieram na Haiti, polski poeta Jarosław Mikołajewski. Odpisuję: „Czasem przybiera fizjonomię modlących się, którzy stają się lustrem albo szkłem. Czasem przepoczwarza się w folklor lub gaśnie w nudzie dostatku, gdy wysychają duchowe źródła. Często sublimuje się na wygnaniu, w bólu właśnie. Mówię o żywym bogu, nie o ideologii w imię religii. Przecież bogowie też umierają, albo uciekają, bogowie uchodźcy, jak ludzie”.

– Loa nie są ani złe, ani dobre – mówi mi hungan Edward, rozłupując na brzegu oceanu słodkiego kokosa. – W wudu nie idzie o sąd, lecz o równowagę. Sęk w tym, że one publicznie wygadują, co ludzie czynią w ukryciu.

Bóg w człowieku skacze do nieba, dokazuje i potrafi zostawić na wieczną pamiątkę swojemu „koniowi” ostry ból, na przykład stawów biodrowych, jak anioł Jakubowi z Księgi Rodzaju. „Ja” jest roztańczone i zamieszkiwane przez Innego, niczym w metaforach poetów i snach ojców psychoanalizy. Ale kimże jest, na bogów, ten Inny? Gra z naszą psychiką, jakby miał inteligencję i wolę, i może dlatego zwany jest bogiem? W języku handlarzy niewolników, kolonizatorów i misjonarzy (często w jednej osobie) „opętanie” było słowem nasyconym seksem i krwią. Zaś dla etnopsychiatrów, lekarzy, teologów to zagadka, przedmiot tysięcy hipotez oraz przypuszczeń. Opętanie uważane jest za owoc obsesyjnych praktyk, zbiorowych sugestii i dobrowolnych halucynacji, lub po prostu za chorobę psychiczną. Z pewnością bycie opętanym poza obrzędem i duchową kulturą, która go sformalizowała, jest ryzykiem, pochylaniem bez asekuracji nad kłębowiskiem niewidzialnych sił, inspiracji, myśli, które przechodzą przez nasz umysł i czasem się w nim zaplątują. Haitańczycy zwą je wtedy loa sauvage, dzikimi duchami, i nie życzą sobie ich spotykać. Antropolodzy z kolei zwą te obecności „archetypami żyjącymi w ludzkim sercu”. Ale Haitańczycy wiedzą, że „gdy antropolodzy przychodzą, bogowie znikają”.

Haiti, lustro Afryki, siedziba bogów na wygnaniu, którzy nas prowadzą do dzieciństwa Europy i mitów Środziemnomorza: do syreny, która wyłania się na Karaibach z piętnem wygnania, Oguna wojowniczego niczym Zeus, Legby, boga-słowa jak Hermes. W haitańskim panteonie, na demokratycznej i ciągle uzupełnianej liście mitycznych i historycznych przodków oraz duchów Afryki wymieniających się rolami z katolickimi świętymi, nie spotykam Jezusa Chrystusa.

– Wudu to przecież nie jest religia, lecz twórcza, odwieczna energia, źródło sztuki! – mówi mi Woolley Henriquez, haitański poeta, aktor i profesor filozofii w Gabonie, który porusza się jak kot, z elegancją kogoś, kto był dosiadany przez niezliczone loa.

Na północ od stolicy, w parafii wudu wymalowanej w ikony Czarnej Madonny i Boga Mórz o licu Świętego Mikołaja, wokół świętego słupa Indian, hungan Joseph bije pokłon bębnom, bo święte. Leje na piasek ścieżki wody, bo po wodzie przychodzą duchy z Afryki. Gdyby nie przybyły, wielkie byłoby nieszczęście. Po wielu godzinach tańców i inwokacji przybywa Ogun. Uzbrojony w szpadę, skacze i potrząsa obfitym ciałem kapłanki, którą „dosiadł”. Strzyka przez zęby na wybranych kaskadą rumu, zakręca wykwintnym pas de menuet, przemawia. Matki ufnie podają mu noworodki, a on potrząsa nimi jak lalkami, przerzucając z ramienia na ramię, niedbale trzymając za nóżki głową w dół, i bez zapowiedzi ciska w roztańczony tłum – i już nie wiesz, czy maleństwa nie wrzeszczą z nadmiernego strachu, czy dlatego, że patrzą na nas oniemiałe stamtąd, gdzie na strach miejsca nie ma. Żadnemu krzywda się nie stanie i tę zadziorną pewność widzę w oczach matek, gdy powierzają swoje dzieci Ogunowi – wojownikowi i Panu Gromu, mężowi stanu i gangsterowi – w ciele opętanej, pełnej starczych dolegliwości mambo.

W ludzkiej dżungli Port-au-Prince trzystu przestępców uciekło z więzienia o zaostrzonym rygorze. Miasto wcześnie układa się do snu, ostatni przechodnie zerkają na siebie z niepokojem. Wyjść dziś na ulicę to rosyjska ruletka; odkrywam, że moi haitańscy przyjaciele krążą uzbrojeni. Na szczęście zrywa się burza i ulicami zamienionymi w rzeki docieram do ukrytej w slumsach ubogiej parafii wudu. Ślizgając się po błocie, podsuwamy garnki i wiadra pod dziurawą plandekę, chronimy bębny. Deszcz mija, bębny ruszają. Honorowym gościem jest dziś postawny mężczyzna o szyi hipopotama.

– On z rządu, nocami tu przychodzi, a w dzień z trybuny grzmi na wudu – szepcze mi zwinna hunsi. Zwitki brudnych banknotów znikają w jej staniku, a duchy, ignorując żmudne preliminaria, przybywają od razu. Czepiają się mężczyzny, służalcze, łaskawe, namolne, i na chwilę wieczność staje się dziurą w połatanej kotarze, tanią sztuczką wędrownej trupy.

A potem świt tuli zbawczym chłodem wzgórza Pétionville, gdzie kwitną bugenwille nieopodal willi Słodkiego Micky’ego, czyli prezydenta muzyka. Bez zgiełku świątecznych tłumów, wycia odpustowych głośników, strug potu, szlamu w sandałach, spazmów boskich objawień w nazbyt ludzkim szaleństwie. Moje ciało wciąż reaguje jak sejsmograf, słyszę bębny nawet w wentylatorze. Wiatr nad zatoką rekinów. I wtedy wraca tamta pieśń do Erzili. Dla Haitańczyków Erzili z trzema szramami na policzku to Czarna Madonna Jasnej Góry, miłująca i zazdrosna, na wskroś ludzka, Częstochowska Panienka (w której z kolei żydowski heretyk-mesjasz Frank widział iskrę bożą, Szechinę). Z powodu Napoleona i jego masakr, podczas których niektórzy polscy legioniści opuścili szeregi Europy, stanęli po stronie czarnych partyzantów, wyszli na bohaterów, buntowników przeciw każdej tyranii, za wolność naszą i waszą.