10/2017
Marek Kochan

fot. Kazimierz Kochan

Strachy

 

 

Wydaje się, że morze podchodzi pod sam taras. Rozlewa się dookoła, napiera, wchodzi do środka przez okna.

Wydaje się, że morze podchodzi pod sam taras. Rozlewa się dookoła, napiera, wchodzi do środka przez okna.

W rzeczywistości jest znacznie niżej, pewnie kilkaset metrów w dół. Dom stoi na wzgórzu.

Po prawej w dali jest wioska, jedzie się do niej kilka minut asfaltową drogą. Ostatni odcinek wzdłuż piaszczystej plaży, niemal pustej nawet w środku dnia. Mają tam kilka dobrych restauracji z lokalnym jedzeniem. Siedzą w nich obok siebie przyjezdni i miejscowi. Przyjezdnych jest mało. Na tym odcinku autostrada odkleja się od wybrzeża, ucieka wyżej w góry. Do wioski zjeżdża się dziesięć kilometrów bardzo stromą drogą, serpentynami. Autokar nie zdołałby zakręcać, zbyt wąsko. To jest miejsce dla turystów indywidualnych.

Po lewej stronie, na sąsiednim wzniesieniu, widać jeden czy dwa domy, pomiędzy jest wielki gaj oliwny. Drzewa rosną szeregami w półdolince, przypomina to amfiteatr zwrócony w stronę morza, jak w Agrigento.

Na wprost tarasu, na południe, za morzem, jest Libia.

Teraz, nocą, księżyc wypala na powierzchni morza swój rozlany autoportret. Gładź białego światła połyskuje na środku, po brzegach stopniowo rozrzedza się w mrok.

Jest pięknie, ale Turysta zaczyna nagle myśleć o tym, co zrobi, gdy na tej srebrnej tafli ujrzy nagle łódź, może kilka łodzi, wypełnionych ludźmi.
To jasne, przypłyną właśnie o takiej porze, nocą, kiedy ludzie śpią. Wyładują się na plaży, a potem ruszą ławą, pod górę, w stronę siedzib ludzkich. Najlepiej tych samotnych, na odludziu.

Jak się przygotować na ich nadejście? Narobić kanapek, nagotować wielki gar herbaty? Pewnie przyjdą spragnieni, głodni po dziesiątkach godzin, może dniach spędzonych na morzu.

A jeśli będą agresywni? Jeśli zechcą zabrać pieniądze, cenne przedmioty? A tego, kto się będzie opierać, pobiją, kobiety może zgwałcą.

Pewnie lepiej, zobaczywszy ich, szybko spakować się, załadować rzeczy do SUV-a i ruszyć z piskiem opon w stronę najbliższego miasta, gdzie jest lotnisko.

Turysta grzeje w dłoni kieliszek z resztkami lokalnego wina i wyostrza wzrok. Chce dostrzec łodzie, kiedy tylko się pojawią, by mieć jak najwięcej czasu na decyzję, na ucieczkę.

Poprzedniego dnia nad wybrzeżem latały odrzutowce. Między rybą a arbuzem zapytali kelnera, co to znaczy. Patrolują, boją się czegoś, manewry wojsk? Chłopak w dżinsach, syn Anastazji, właścicielki lokalu, nie wiedział. Ale tego wieczoru powiedział im. Sprawdził. To szkoła pilotażu. Nic poważnego, ćwiczą tylko. To granica Europy, ale przecież do Libii daleko, siedemset kilometrów.

Zaraz, siedemset? Turysta pracuje w biznesie. Zależy mu na precyzji. Tyle pokazuje nawigacja, ale ona zakłada jazdę samochodem do najbliższego większego portu, skąd kursują promy, potem żeglugę do Trypolisu i jeszcze jazdę kawałek na wschód, by być tam akurat naprzeciwko. Turysta sprawdza w Internecie. Morzem, w linii prostej, jest trzysta.

Turysta czuje niepokój. Pociesza się jednak, że on jest tu przecież tylko na chwilę. Może w każdej chwili opuścić tę luksusowo wyposażoną willę. To nie jego własność. Zapłacił za pobyt, może uciec, kiedy zechce. Zapakuje się do auta, też wypożyczonego, i za dwie godziny będzie na lotnisku, za trzy kolejne wróci do swojego kraju.

Problem mają oni, miejscowi. Właściciele apartamentów na wynajem, domów takich jak ten. Którzy mieszkają tu, uprawiają oliwki, codziennie jeżdżą, by odkręcać i zakręcać kurki od nawadniania. Oni mogą stracić wszystko.

Turysta zasypia, śni mu się jakiś koszmar. Nie pamięta jaki.

Pół następnego dnia szpera w Internecie. To go uspokaja. Oni wcale nie chcą tu przypływać. To wyspa, na kontynent daleko, dziesięć godzin promem. Mogliby tu utknąć. Wolą płynąć od razu do Włoch, choć to znacznie dalej. Stamtąd mogą już pieszo przemieszczać się na północ, do raju.

Turysta czyta w sieci artykuł z marca tego roku. Przemytnicy przywieźli tu grupę ludzi z Afryki (nazwijmy ich tak, nie przesądzając, czy to uchodźcy, czy emigranci ekonomiczni). Zasiedlili ich w jaskiniach. 112 osób, w tym rodziny z dziećmi. W Tsotsouros, niedaleko stąd, pół godziny autem. Miała to być przechowalnia, gdzie ci nieszczęśnicy czekali na transport do Włoch. Płacili przemytnikom dwa, cztery tysiące euro od osoby. Przez kilka miesięcy żyli jak jaskiniowcy, głodując. Przemytnicy terroryzowali ich: jeśli wychylą nos z jaskini, zostaną złapani i odesłani z powrotem. A wtedy wszystko będzie stracone. Przybysze bali się miejscowych jak dzikich zwierząt. Nie chodzili na polowania, nie chcieli rabować ani mordować. Ukrywali się, nie dając znaku życia.

Nie pomogło. Odkryła ich straż graniczna.

Turysta wyobraża sobie spotkanie z tymi ludźmi. Gdzieś wśród skał. On, z plecakiem, w kapeluszu od słońca, zwiedza okolice Tsotsouros. Tamten, obcy, w łachmanach, szuka wody albo pożywienia. Nagle natykają się na siebie. Kto się bardziej boi: on, czy tamten?
Pozostałe dni urlopu spędza na plażowaniu i lekturze książek. Wieczorami jada kalmary albo miejscowe ryby o białym mięsie, których nazw potem nie pamięta. O tym spotkaniu opowiada tak, jakby naprawdę do niego doszło. To ciekawi słuchaczy bardziej niż pałac w Knossos. Przeżywają jego lęk. Ta historia się podoba. Ludzie lubią się bać.

 

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).