11/2017
Natalia Worożbyt

fot. Kateryna Hornostaj

Pokojowy atom i szczęśliwe sumy

Ciepłego pochmurnego jesiennego dnia pojechałam do Czarnobyla. Obiecano deszcz, ale skończyło się na kilku kroplach, które spadły mi na nos. To było wczoraj. A dzisiaj próbuję zebrać do kupy wrażenia z wyjazdu. Mam napięte nerwy i ciężką głowę – nic mnie nie zachęca do pisania. No może tylko dwumetrowe sumy, które mieszkają w rzeczce koło elektrowni atomowej.

Sumom tu się bardzo dobrze żyje. Pracownicy stacji, których jest tu mniej więcej półtora tysiąca, wracając codziennie ze stołówki, karmią sumy chlebem. Turyści, zwłaszcza cudzoziemcy, zrzucają swe kanapki z mostu i fotografują sumy gwiazdy różnymi gadżetami. Odkarmionych sumów jeść nie można. Muł, w którym mieszkają, jest napromieniowany. Dlatego sumy żyją długo i szczęśliwie po 30–40 lat. Na pewno są to najszczęśliwsze sumy na świecie. Przyglądam się dwóm przeżartym rybom, które ignorują białe bułki, i myślę, że być może są to moje rówieśnice. Chociażby najstarsza z nich. W 1986 była maleńkim sumikiem, a jej rodzice młodymi i chudymi sumami, których jeszcze nie utrzymywali ludzie. Co pamięta ten sum z 26 kwietnia 1986 roku?

Ja osobiście tego dnia szalałam z przyjaciółmi w parku wodnym, bawiłam się na różnych urządzeniach, a kiedy zaczęło padać – zmokłam do suchej nitki. Wróciłam do domu i poczułam się słabo, bardzo zmęczona. Potem jeszcze z tydzień siedziałam w Kijowie, a potem mama wywiozła mnie do babci na wieś na Połtawszczyznę, a sama wróciła do pracy do Kijowa, który znajduje się w odległości 110 kilometrów od Zony. Chodziłam z wiejskimi dziećmi do szkoły, cieszyłam się majowymi dniami i czekałam na wakacje. W wyniku czarnobylskiej katastrofy nie utraciliśmy nikogo z bliskich.

O proszę, już dwie minuty filmuję na telefon karmienie sumów. W kadrze mam tylko wodę, ryby i chleb. Słychać głosy turystów. Jakaś dziewczyna opowiada: – Śni mi się często straszny sen, że pływam w jeziorze z ogromnymi rybami, takimi jak te… A one jedzą inne ryby? – Nie, nie, no co ty, to nie są drapieżniki. Żywią się padliną – uspokaja ją przewodnik. Opowiada także o koniach Przewalskiego, które znakomicie przystosowały się i aktywnie rozmnażają w lasach Zony, w przeciwieństwie do żubrów. Koni niestety nie spotkaliśmy.

Robimy selfie na tle reaktorów – wybrakowanych dzieci konstruktora Dolleżala. Pierwszy reaktor, drugi, trzeci, czwarty… Czwarty pod sarkofagiem – ten właśnie. Cały świat dawał pieniądze na budowanie sarkofagu i przez najbliższe sto lat mamy spać spokojnie, jak twierdzą specjaliści. Przypomniał mi się rosyjski folklor: śmierć Kościeja Nieśmiertelnego w igle, igła w jajku, jajko w kaczce, kaczka w zającu, zając w skrzyni… Nie taki on znów nieśmiertelny.

Tenże dysonans poznawczy wywołuje widok metalowej konstrukcji na fasadzie stacji atomowej, symbolizującej pokojowy atom. Naprzeciwko znajduje się tablica z nazwiskami pierwszych dziewiętnastu strażaków, którzy zginęli podczas likwidacji awarii. Za każdą śmiercią stoi osobista historia, niektóre z nich możecie przeczytać u Aleksijewicz w Czarnobylskiej modlitwie, jeśli nie boicie się utraty snu i spokoju.
Przykładamy dłonie do pokojowego atomu i fotografujemy się, bo na ironię – niezawodny mechanizm ochronny znajduje się w epicentrum byłej katastrofy.

Cała ta podróż jest jak sen. Udaliśmy się w nią z ministrem ważnego resortu na Ukrainie. Ma on pomysł, by przy pomocy teatru stworzyć bardziej pozytywny obraz Zony. No rzeczywiście, dość bania się i demonizowania Zony. Ona otwiera Ukraińcom tyle perspektyw – można tam składać odpady atomowe i instalować baterie słoneczne. Czyż nie cudownie?

Przewodnicy po Zonie zapewniają, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa dla zdrowia, jeśli nie chodzi się po lesie, nie je i nie pali na świeżym powietrzu (moja koleżanka szybko doprowadziła wszystkich do obłędu przez to, że nie mogła palić). Ale miernik promieniowania czasem krzyczy – przy normie 20 pokazuje 5 000… Przewodnicy zapewniają, że kilkugodzinny spacer nie zaszkodzi nawet przy takich wskazaniach.

Jeszcze jeden powód do optymizmu: za trzydzieści lat promieniowanie zejdzie 25 centymetrów w głąb ziemi. Tam ma się rozłożyć i zniknąć za jakieś trzysta lat. Nie licząc jakichś innych cząsteczek, które rozłożą się po milionach lat. Z tego, co rodzi ta ziemia, nie można korzystać. Ale mieszkańcy, którzy wrócili do Zony, dożywają tu do dziewięćdziesiątki, jedzą rzeczy ze swych ogródków i swego lasu. Przewodnik obiecał, że następnym razem zawiezie nas do baby Hani, która poczęstuje nas smażonymi ziemniakami i samogonem.

W zasadzie każdy chętny może przyjechać do Zony i odwiedzić babę Hanię. Trzeba się zarejestrować na jakimś tam sajcie i kupić bilet. W Czarnobylu można przenocować w hotelu i spędzić tu sylwestra. Tylko z powodu godziny policyjnej nie będzie można spacerować po dziesiątej wieczorem. Ale w sklepie można kupić wszystko – i wódkę, i wino, i piwo, uspokoił nas przewodnik.

Na wyjeździe z Zony sprawdzają nasz stopień napromieniowania za pomocą jakichś muzealnych eksponatów, na których zapala się lampka „czysto”. Wychodzisz z Zony czysty i wracasz do swego miasta, wsi albo mułu, gdzie wiedziesz życie szczęśliwego suma w epicentrum katastrofy.

 

tłum. Anna Korzeniowska-Bihun

ukraińska dramatopisarka, autorka Dzienników Majdanu (2014).