12/2017
Nagrody

fot. prestigeportrait.pl Karpati&Zarewicz

Nagrody

 

 

Harper Magdy Grąziowskiej

W czym tkwi sekret tej roli? Może w tym okropnym ubraniu? Za długa spódnica, różowa bluzka z kokardą, biurowe, ciężkie szpilki. No i torebka, czarna, na długim pasku. Harper nosi ją z ogromną determinacją, nie tylko w biurze, ale i potem, gdy na wieść o chorobie ojca zostawi pracę, dom, w którym traktuje się ją jak intruza, i ruszy, żeby nie zdążyć. Kiedy stanie przy pustym szpitalnym łóżku, trzyma się tej torebki jak ostatniej deski ratunku. I dopiero gdy wszystko z siebie zdejmie, nago, w wannie z obcym mężczyzną, odważy się wyznać prawdę, która zatruła jej życie.

A może sekret tej roli tkwi w tym, że Harper nigdy nie jest sama? Ludzie, którzy się koło niej zjawiają, są zwykle głośniejsi i silniejsi. Harper walczy i nie ustępuje, ale kosztuje ją to wiele wysiłku. Zmęczona, zwiesza głowę, przekrzywia stopy do środka, ciągnie nosem, ale gdy tylko wyczuwa czyjeś zainteresowanie, odżywa i pięknieje. W wannie z obcym zdobywa się na odwagę, bo mężczyzna jest strasznym fajtłapą. Mówi prawdę i przez chwilę jest szczęśliwa, a wtedy jej nagie ciało oblewa ciepłe światło.

A może ten sekret tkwi w młodości? Harper ze sztuki Simona Stephensa jest starsza od aktorki, która tak świetnie ją zagrała. Aktorka dźwiga wiek Harper jak garb, przekonując się, że ani lat, ani zdarzeń nie da się cofnąć. Gdyby zagrała własną córkę, miałaby nad nią przewagę, grając matkę – krucha, delikatna, wrażliwa – mierzy się z nieznanym doświadczeniem. To wielka sztuka.

Z laudacji Jacka Kopcińskiego

Henryk Grzegorza Falkowskiego

Wejść w tę rolę to w dzisiejszym teatrze nie lada zadanie! Tyle skomplikowanego tekstu do wypowiedzenia, tyle precyzyjnych gestów do wykonania, tyle spraw do przeprowadzenia na scenie. Henryka grało wielu aktorów, ale tylko niektóre z tych kreacji zapisały się w historii polskiego teatru. Jerzy Radziwiłowicz, Wojciech Ziemiański, Jan Englert, Jan Peszek – miarą ich dokonań należy mierzyć rolę naszego laureata. Z tej bardzo udanej konfrontacji wynika wiele ciekawych rzeczy. Na przykład to, że Henryk nadal jest „nowoczesnym człowiekiem”, jego problemy wcale się nie zestarzały ani nie zostały rozwiązane. Przeciwnie – są aktualne i jeszcze bardziej się skomplikowały.

Dlatego przede wszystkim, że w świecie coraz bardziej uproszczonej komunikacji coraz trudniej je wyrazić. Największym zmartwieniem Henryka naszych czasów jest to, że nie zostanie zrozumiany. Z obawy przed taką sytuacją zrodziła się i koncepcja tej roli, i jej brawurowa realizacja. Henryk tworzy świat Ślubu i natychmiast go objaśnia, analizuje i interpretuje. Przed sobą, przed innymi postaciami dramatu, głównie jednak przed publicznością, która ma prawo poczuć się jak na teatralnej próbie. Prowadzi ją właśnie Henryk – egzemplarz sztuki leży na stole, w dłoni bohatera pojawia się ołówek – Henryk upodobniony do reżysera.

Przypomina się Wyzwolenie i oczywiście Konrad, którego wcześniej zagrał nasz laureat, ale nie o Polskę toczy się tu gra, lecz o duszę artysty. Zaangażowanego w swoje dzieło i nagle obojętnego wobec kreowanego świata, dyktującego reguły spektaklu i niepewnego swoich decyzji, przekonanego o wielkości swoich idei i wątpiącego w ich wagę. Henryk objaśnia spektakl, który tworzy, analizuje go, interpretuje, ale też tłumaczy się z niego, jakby pytał o sens reżyserii, teatru i samej sztuki. Właśnie w tym niezwykle aktualnym pytaniu tkwi siła roli, która tak bardzo nas poruszyła.

Z laudacji Jacka Kopcińskiego

Ślub Anny Augustynowicz

Muzyka w tym przedstawieniu bierze się ze słów. Mowa obraca je jak kryształowe klosze, ale wystarczy któreś z nich potrącić, wybić z melodii zdania, by do takiego, sprokurowanego niby to przypadkiem, „bezpańskiego” tonu natychmiast dostroiły się inne brzmienia. Jedne rosną, pęcznieją ponad miarę, inne wymykają się władzy słowa-kamertonu i cichną. Czasownik „dostrajać się” jest może kluczowym słowem w spektaklu.

Henryk mówi: „Dostrajam się do was”, ale jego mowa z czasem zacznie się „stroić” sama, zdradzi myśl i poprowadzi w rejony ciemne, wstydliwie skrywane. W spektaklu Augustynowicz widać i słychać, jak te nieoczekiwane „zestroje”, wywołane przez pojedyncze, „nieposłuszne” nuty, kreują rzeczywistość. Tuczony sprośnymi aluzjami motyw „świni” przemieni schludne wspomnienie domu rodzicielskiego w karczmę, mocno zalatującą zamtuzem. W języku, nagle skarlałym, pełnym wulgarnych aluzji, odezwie się świat cielesnych pożądań, który po jakimś czasie przywoła do porządku liturgiczny zaśpiew, wsparty ceremonialną frazą.

Przywróconej na moment harmonii zagrozi następnie – zrazu błahe, potem coraz bardziej dwuznaczne, obrastające groźnymi aluzjami – Pijakowe „dutknięcie”. Logika tych „przestrojeń”, ich dialektyczna gra między skrajnościami, buduje dramaturgię przedstawienia. Na dobrą sprawę, nie ma w nim postaci – są tony charakterystyczne dla poszczególnych figur i określone skale rejestrów. Polifonia ich głosów wybrzmiewa wyraziście w chóralnych inkantacjach scen zbiorowych. Parafrazując Henryka, można powiedzieć, że słowa nie tyle „mówią” ludźmi, ile śpiewają. Z czasem okaże się, że tą śpiewnością można się upoić, a nawet – zaczadzić.

Z recenzji Jolanty Kowalskiej

Wieloryb The Globe

Żeby skontaktować się z bohaterami na scenie, trzeba założyć słuchawki, i nie jest to tyko pomysł akustyka. Otóż wszyscy twórcy tego wyjątkowego spektaklu – każdy na swój sposób – tworzą nam dostęp. Tekstem, reżyserią, muzyką, dźwiękami, światłem i animowanymi obrazami, scenografią, a przede wszystkim grą – przejmującym, zaskakującym i dowcipnym działaniem scenicznym – tworzą nam dostęp do świata, którego nie znamy. Powoli, jak prowadzeni za rękę, wchodzimy w wewnętrzny świat wybitnego aktora, którego nagła choroba pozbawiła pamięci, mowy, uczuć w stopniu o wiele większym niż przeciętnego człowieka – bo większy był zakres tych doświadczeń w jego scenicznym życiu. A więc wchodzimy tam, by poznać mroki afazji, zarazem jednak, by razem z aktorem, krok po kroku, odkrywać cud życia w jego najprostszych przejawach. Słowa (trudne do wymówienia), obrazy (trudne do namalowania), melodie (trudne do zaśpiewania) zjawiają się w tym świecie jakby po raz pierwszy, są niespodzianką, oszałamiającym odkryciem. Wsłuchujemy się w nie i uważnie je obserwujemy, dajemy się im porwać. Jednocześnie śledzimy samych twórców. Nadzwyczajna wrażliwość aktora, wzruszająca czułość partnerujących mu aktorek, jakiś wewnętrzny słuch całej ekipy – to one decydują o wyjątkowości spektaklu zatytułowanego Wieloryb The Globe.

Z laudacji Jacka Kopcińskiego