1/2018
Artur Pałyga

fot. Agnieszka Drożdż

Madonna w różowym swetrze

 

 

Nie mogłem oderwać od nich oczu. Co chwilę zamiast na scenę patrzyłem na widownię, na której siedziała, z brzegu, tak żeby móc wygodnie wyjść w trakcie, kobieta z kilkuletnim dzieckiem. To była premiera. Wiem, pozory mylą, ale ona naprawdę nie wyglądała na bywalczynię premier teatralnych, absolutnie na drugim biegunie od teatralnych nowinkarzy i kreatorów premierowo-bankietowych mód. Widać było, że chciała się ładnie ubrać do teatru i założyła po prostu ten bladoróżowy sweter. I dziecku też sweter. We wzorki.

Widać było, że czuje się tu niepewnie. Że się trochę rozgląda, czy nie będzie przeszkadzać. A z drugiej strony taka pewność osoby, która podjęła decyzję i przyszła, więc ma prawo tu być. Wzięła dziecko, bo nie było z kim go zostawić. Chociaż to nie jest sztuka dla dzieci. Ale też nikt nie uprzedzał, że mogłoby się tu wydarzyć coś, czego przed dzieckiem trzeba by się wstydzić. Przyszła z tym dzieckiem, bo chciała zobaczyć córkę na scenie. Są do siebie podobne, więc łatwo się domyślić. Córka ma premierę, więc mama chciała być. Nie mogła inaczej. A młodsze dziecko na kolanach. Uderzająco spokojny był ten mały. Cichutki jak myszka. Grzeczny bardzo. Patrzył zadziwiony na scenę. Nie bał się bardzo, kiedy przygasło światło, tylko na chwilę złapał mamę za ramiona. Potem, jak się już opatrzyło, troszkę po cichu poleżał na jej kolanach. Potem bardzo nieśmiało próbował, czy da się pochodzić, ale bez sprzeciwów zareagował na upomnienie mamy. Po jakichś dwudziestu minutach zapomniał się i zaczął cicho mówić do siebie i coś podśpiewywać, a mama nie chciała go drugi raz upominać, bo to też przecież słychać, rzuciła jeszcze okiem na córkę w światłach sceny, i wyszła z nim.

Pomyślałem, że to jest moja publiczność. Ta pani w tym sweterku, z tym dzieckiem, która właśnie wyszła. Pomyślałem, że szkoda, że musiała wyjść, że powinna mieć możliwość pochodzić sobie tutaj. Że powinno to być tak pomyślane, żeby mogły tu przychodzić matki z dziećmi i łazić sobie z nimi. Jak na mszy w kościele, gdzie jest wydzielony sektor dla rodziców z dziećmi. Ale, że jeśli miałbym zwizualizować tę publiczność, na której najbardziej mi dzisiaj, teraz zależy, to jest to właśnie ta pani, która wyrwała się tego wieczoru do teatru. Bo córka gra. I zależało jej na tym tak bardzo, że przyszła z małym. I która wyrwałaby się do teatru, nawet jeśli musiałaby iść z dzieckiem, żeby uczestniczyć w czymś, co jest dla niej osobiście ważne. I nie musi być tłumu ludzi na widowni. Nawet lepiej, jeśli nie ma tłumu, bo łatwiej pochodzić w trakcie.

Pomyślałem też, że całe szczęście, że na tę premierę nie przyszli krytycy i nie trzeba się bać, że ta pani natrafi na od niechcenia wymierzony jej córce aktorce policzek, na złośliwą i poniżającą kpinę czy inne rzeczy, którymi się rozbawia towarzystwo. Oczywiście mogłoby się zdarzyć, że przeczytałaby mama w recenzji, że córka dobrze wybrała swoje dalsze życie, i nawet mogłaby być dumna. Mogłoby się tak zdarzyć, bo widzę przecież, że córka aktorka po ciężkiej, dwumiesięcznej pracy oddaje siebie całą na tej scenie. I przepięknie oddaje. Ale z krytykami różnie bywa. Jedni widzą, inni nie widzą, inni raz widzą, a raz nie widzą, wiadomo, wszystko ludzkie. No więc istnieje za duże ryzyko, że pojawi się w jakiejś recenzji coś, po czym dla tej kobiety w swetrze świat stanie się gorszy. A jeśli dla niej, to i dla jej małego dziecka, bo przecież nie da się tak, żeby nie oddziaływało. I oczywiście dla córki aktorki i dla całego kręgu osób wokół, i dla kręgu wokół tego kręgu. A na końcu łańcuszka, komuś, kto stał właśnie na balustradzie brooklyńskiego mostu, noga się omsknie.

Więc, pomyślałem, dobrze, że ich nie ma. Oczywiście, świat jest brutalny. Oczywiście, każdy powie, zadaniem matki było przygotować dziecko na tę brutalność. I siebie samą przygotować. Kto nie maszeruje, ten ginie. Nie pieśćmy się. Wszystko to zrozumiałe. Trudno. Czułem też ulgę, że nie zdarzyło się w spektaklu nic, co by tę mamę z dzieckiem zaatakowało, gwałciło, niszczyło, podważało jej kruche poczucie sensu tego wszystkiego. Oczywiście, całkiem możliwe, że się mylę i że wcale nie kruche. Trudno. Nie musiało, ale mogło być kruche. Oczywiście, nie jest powinnością teatru ocalanie poczucia sensu i nic takiego nie mówię. Ale czułem ulgę.

Cieszyłem się, kiedy coś ich zaciekawiało, kiedy nawet kilkulatek patrzył i słuchał. Wstydziłem się i skręcało mnie w środku, kiedy widziałem, że traci uwagę. Skręcało mnie ze strachu, żeby jej nie stracił. Czym będzie cały ten zgiełk? Cały teatr? Całe to pisanie, granie, wymyślanie, układanie i komponowanie, oświetlanie oraz maszyneria, te aplauzy, owacje, ukłony, bankiety, czym to wszystko będzie, jeśli jej nie będzie? Tej kobiety w swetrze, dla której to jest ważne i która przeżywa, już nie tylko te fragmenty, w których gra córka, ale i wszystko, co się da przeżyć. Bez niej miedź brzęcząca. Bez niej cymbał brzmiący.

I wróciła! Z dzieckiem na rękach. Usiadła znów na swoim miejscu. I już spokojnie. I radość.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).