1/2018

Głosy z Litwy

Litewski teatr znany jest przede wszystkim z tradycji budowania scenicznych obrazów pełnych metafor i wieloznaczności. Jak jednak pokazała tegoroczna edycja festiwalu „Sirenos”, młodzi twórcy wyraźnie próbują odciąć się od swoich mistrzów.

Obrazek ilustrujący tekst Głosy z Litwy

fot. Dmitrij Matvejev

„Teatr? Już byłem”, „To już naprawdę nie dla mnie”, „Jeśli ten nonsens jest teatrem, to ja już naprawdę nie wiem” – takimi hasłami, wypisanymi białymi literami na czarnych plakatach, organizatorzy „Syren” informowali w tym roku o kolejnej edycji wydarzenia. Tworząc kampanię promocyjną na bazie najpopularniejszych krytycznych opinii obiegowych dotyczących współczesnego teatru, odwoływali się w ten sposób do motta tegorocznej edycji: „Wyłącz nastawienie”. Odbywający się w Wilnie po raz czternasty przegląd spektakli miał zachęcić widzów do przyjrzenia się temu, co na pierwszy rzut oka jest niewidoczne, co pozostaje ukryte za uprzedzeniami i stereotypami, bez których trudno nam spojrzeć na samych siebie, innych ludzi, a także na teatr.

Już sam dobór nazwisk oraz materiału literackiego zaproszonych przedstawień wskazywał na otwartość organizatorów zarówno na nowe treści, jak również formy. Z wyjątkiem debiutującego w 1990 roku Oskarasa Koršunovasa, który do dziś pozostaje jednym z najważniejszych i najpopularniejszych litewskich reżyserów, oraz Yany Ross, znanej w Polsce m.in. z inscenizacji Jeziora Michaiła Durnienkowa w TR Warszawa, na wileńskim festiwalu zaprezentowali się przede wszystkim twórcy młodzi, będący w większości wypadków na początku teatralnej drogi. Teksty do połowy spektakli zostały opracowane przez dramaturgów, nierzadko na bazie materiału faktograficznego. Na Litwie, gdzie teatr wciąż jest blisko związany z tradycyjnym dramatem oraz rosyjską szkołą psychologicznego aktorstwa, jest to wyraźny sygnał zachodzących zmian. Niewątpliwie litewski teatr otwiera się na to, co nowe, ale czy to otwarcie jest rzeczywiście świadomym gestem?

Zacząć wypadałoby od najciekawszych eksperymentów formalnych, ponieważ to one w sposób najbardziej wyraźny wskazują kierunek, w którym zmierza litewski teatr. Ton nadaje mu Litewski Narodowy Teatr Dramatyczny, który obecny sezon odbywający się pod hasłem „Po śmierci prawdy” rozpoczął dwiema premierami: Lokisa Łukasza Twarkowskiego oraz Tartuffe’a Oskarasa Koršunovasa.

Spektakl polskiego reżysera i twórcy instalacji audiowizualnych powstał na bazie trzech źródeł: opowiadania grozy Prospera Mériméego pod tym samym tytułem, autentycznej historii Bertranda Cantata i Marie Trintignant oraz tekstów litewskiego fotografa Vitasa Luckusa. Bohaterów dwóch pierwszych opowieści połączył wątek morderstwa dokonanego w akcie szału na ukochanej kobiecie, zapiski Luckusa dały natomiast narzędzie, za pomocą którego możliwe stało się zaprezentowanie tych historii na scenie. Istotą multimedialnego spektaklu Twarkowskiego jest bowiem nie tyle sama opowieść, co raczej jej nośnik – obraz oraz to, w jaki sposób wpływa on na odbiór przekazywanych znaczeń. Scenografię tego przedstawienia w znacznym stopniu tworzą nagrywane materiały dokumentujące przebieg poszczególnych zdarzeń, które reprodukowane sa następnie na licznych ekranach znajdujących się na scenie. Same historie nie są opowiadane linearnie, co chwila brakuje jakiegoś ich fragmentu, inne zapętlają się i powtarzają, pojawiają się nowe warianty tej samej sceny. W natłoku misternie skonstruowanych obrazów, gdzie wizja miesza się z fonią, percepcja widza zostaje poddana daleko posuniętej manipulacji. Nie wiadomo już, co jest rzeczywistością, a co tylko jej sztucznie skonstruowanym obrazem, który ma za zadanie imitować realność. Użyte w spektaklu środki medialne, które w założeniu służyć mają odsłonięciu prawdy, jeszcze bardziej ją zaciemniają. Lokis przynosi przede wszystkim niezwykłe doznanie dla zmysłów, ale jednocześnie pokazuje bardzo poważne zagrożenie naszych czasów: czy wobec ogromu środków masowego przekazu oraz transmitowanych przez nie miliardów informacji jesteśmy jeszcze w stanie wyłuskać to, co naprawdę istotne?

O manipulacjach prawdą i realnością mówi także druga premiera narodowej sceny wileńskiej. Akcję Tartuffe’a Koršunovas umieścił w zielonym labiryncie, w którego ślepych uliczkach znalazły się domowe meble i sprzęty ogrodowe. Bohaterowie spektaklu pewnie się po nim poruszają, ani na chwilę nie gubiąc swojej ścieżki. Ich obecność dokumentuje kamera, przed którą chętnie przemawiają. Tutaj jednak, inaczej niż w Lokisie, istnieje wyraźna granica pomiędzy tym, co publiczne i wypowiadane z myślą o słuchaczach, a tym, co prywatne i skryte za scenicznymi kulisami. Orgon jest tu reprezentantem klasy politycznych kłamców, którzy bardzo świadomie operują własnym wizerunkiem. W interpretacji Koršunovasa to on zdaje się tak naprawdę czuwać nad wszystkim i wykorzystywać Tartuffe’a dla podtrzymywania własnego, fałszywego wizerunku. Wykorzystuje go także Elmira, seksowna blondynka w typie Marilyn Monroe próbująca uwieść gościa swojego męża. Tytułowemu świętoszkowi początkowo znacznie bliżej natomiast do sympatycznego bożego prostaczka niż wyrachowanego obłudnika. Staje się nim dopiero pod wpływem atmosfery i zwyczajów panujących w domu Orgona. Swego rodzaju odwrócenie ról protagonistów Molierowskiego dramatu mogłoby być bardzo interesującą propozycją odczytania tego tekstu, gdyby nie zabrakło mu wyrazistości i konsekwencji. Spektaklowi Koršunovasa, dość efektownemu (i efekciarskiemu) w formie, brakuje tej siły i intensywności, którą obserwować mogliśmy chociażby w zrealizowanych przez niego półtora roku wcześniej Oczyszczonych. Najnowsza premiera, choć potwierdza aktualność tematów fałszywej pobożności i dwulicowości we współczesnym świecie, szczególnie tych wystawionych na publiczny osąd, raczej nie ma szans stać się ważnym głosem w dyskusji nad moralnością dzisiejszych społeczeństw i ich elit.

Podobną ambicję komentowania bieżącego świata polityki przejawiają Europejczycy z Wileńskiego Teatru Małego. Tekst antycznej tragedii Ajschylosa Błagalnice dramaturg Andrius Jevsejevas oraz reżyser Paulius Ignatavičius potraktowali jako punkt wyjścia do rozmowy na temat obecnego kryzysu migracyjnego. Córki Danaosa rozpaczliwie szukające schronienia w swojej historycznej ojczyźnie ucharakteryzowane zostały ni to na postaci z greckich płaskorzeźb, ni to na okryte kolorowymi burkami arabskie kobiety. Swoją złość i prawo do samostanowienia wyrażają poprzez granie ostrej rockowej muzyki na dnie zajmującego całą scenę basenu bez wody. Ich racjom przeciwstawiona zostaje groteskowa trójka polityków prowadzących niepoważne rozmowy o poważnych sprawach, „pływających” po scenie w drewnianej łódce-łabędziu. Estetyka całego spektaklu przypomina kolaż współczesnych znaków kultury, w którym nic się z niczym nie łączy. To strzępy europejskiej cywilizacji, które stały się swoją własną karykaturą. Każą one zastanowić się nad pytaniem o prawdziwy sens tego dziedzictwa, które dziś część polityków i społeczeństwa przedstawia jako zagrożone obcą kulturą.

Problem polega jednak na tym, że dla Litwinów dyskusja: przyjmować czy nie przyjmować uchodźców, jest właściwie fikcją. Litwa zobowiązała się co prawda do przyjęcia ponad tysiąca osób, jednak większość z nich po pewnym czasie opuściła ją na własną rękę. Z tego względu spektakl Ignatavičiusa w lokalnym kontekście pozostaje jedynie czystą fantazją, w której ludzki dramat miesza się z błazenadą.

Znacznie trafniejszy sposób na reinterpretację klasyki i zaadaptowanie jej do współczesności znalazła Yana Ross, która w Narodowym Teatrze Dramatycznym wystawiła Trzy siostry. Dom Prozorowów zastąpiła wojskowym hangarem batalionów NATO, które na początku tego roku faktycznie przybyły na Litwę, by wzmocnić wschodnią flankę sojuszu. W międzynarodowym gronie żołnierzy swobodne i ogólnie dość wesołe siostry trawią czas na nic nieznaczących zabawach. Podkreślenie rangi chwili, bycia w niej razem tu i teraz, bez wspominania przeszłości i planowania przyszłości, pozwala im nie myśleć o tym, co tak naprawdę ważne. Ross udało się uchwycić wyjątkowy moment z obecnej sytuacji polityczno-społecznej na Litwie, a także jej szczególną atmosferę: czerpania radości życia z chwili, w której cieniu czai się widmo nadchodzącej wojny.

Swego rodzaju społeczny portret wykonali także twórcy spektaklu Zielona łączka, który opowiada o losach ludzi związanych z elektrownią atomową w Wisaginii, zamkniętą w 2009 roku. Bohaterami przedstawienia są autentyczni pracownicy siłowni, którzy ze sceny opowiadają swoje prywatne historie. Dla reżysera Jonasa Tertelisa, który wywodzi się z teatru „Atviras ratas” (pol. „Otwarty krąg”), budowanie scenicznej opowieści na podstawie autentycznych wspomnień wykonawców nie jest niczym nowym. Tym jednak, co stanowi o oryginalności jego nowego projektu, jest zaproszenie do udziału w nim amatorów niezwiązanych dotąd w żaden sposób z teatrem. W ich sposobie mówienia i poruszania się początkowo czuć pewne spięcie i sztuczność, stopniowo jednak przestają one przeszkadzać. Ludzie, których widzimy na scenie, to zwykli obywatele Wisaginii, wzbudzający sympatię szczerymi opowieściami nie tylko o swojej pracy, ale również dzieciństwie, marzeniach i planach, a także otwarcie mówiący o swoich poglądach. Wszystko przedstawiane jest tu ze swego rodzaju nostalgią, smutnym uśmiechem, z którym kontrastują znajdujące się na scenie przepołowione meble oraz społeczno-polityczny kontekst. Choć w spektaklu wspomina się również wybuch elektrowni w Czarnobylu, tuż za nim majaczy cień bieżącej dyskusji o budowie nowej siłowni w Ostrowcu na Białorusi, której litewska strona kategorycznie się sprzeciwia. W ten sposób pozornie lokalny projekt teatralny staje się ważnym głosem w ogólnokrajowej dyskusji nad bezpieczeństwem i przyszłością swoich obywateli.

Społeczne zaangażowanie wyróżnia także najnowszy spektakl Kamilė Gudmonaitė Trans Trans Trance. Złożony z typowych etiud wykonywanych przez trzy młode aktorki, rozpada się na dwie części: pierwsza z nich poświęcona jest stereotypowym obrazom kobiety i sposobom jej postrzegania, w drugiej mówi się o osobach „urodzonych nie w swoim ciele”. Zastanawia to połączenie tematów, tym bardziej że w spektaklu brakuje dla nich wspólnego mianownika. Poszczególne sceny są przewidywalne, większość z nich od samego początku zdradza swoją puentę, a same aktorki zdają się nie mówić nawet we własnym imieniu. Wyjątek stanowi rzeczywiście poruszająca scena, w której jedna z nich opowiada o dokonanej przez siebie kiedyś aborcji. Ta świadoma manipulacja emocjami widza paradoksalnie nie sprawia, że poruszany w spektaklu problem dyskryminacji wybrzmiewa szczególnie mocno. Trans Trans Trance to czwarty spektakl Gudmonaitė, ale pierwszy, w którym reżyserka bezpośrednio zabiera głos w aktualnej dyskusji społecznej. Odnoszę jednak wrażenie, że jej refleksje dotyczące metafizyki i problemów egzystencjalnych, którymi zajmowała się w swoim debiutanckim Śnie według Strindberga czy w Tymonie Ateńczyku Szekspira, były znacznie bardziej interesujące niż ten zbiór oczywistych stwierdzeń poświęconych kwestiom uprzedmiotowienia kobiety we współczesnym świecie.

Celu prawdopodobnie nie osiągnął także Antychryst Artūrasa Areimy. Swoją „postpolityczną satyrę porno” reżyser oparł m.in. na motywach zaczerpniętych z tekstów Nietzschego i Foucaulta oraz książce szwedzkiego pisarza Stefana Whilde’a Zarathustra talar till makaronerna. Spektakl od samego początku zapowiadany był jako prowokacja: bluźniercze rozważania na temat religijności, krytyka trumpizmu i putinizmu, nagość i brutalne sceny seksu – wszystko to zapowiadało skandal. Jednak, jak napisał po marcowej premierze litewski krytyk Vaidas Jauniškis: „Na Litwie skandalu nie będzie, to nie jakaś Polska”. I rzeczywiście, festiwalowy pokaz spektaklu bardziej znudził, niż zgorszył: czwórka błąkających się po scenie postaci co chwila przebierała się w coraz bardziej kolorowe i dziwaczne stroje, poddawała tanecznym transom do dźwięków bardzo głośnej i przeważnie kakofonicznej muzyki, nie rozstając się przy tym z mikrofonem, do którego wykrzykiwała niezrozumiałe fragmenty tekstów. Po dwóch godzinach spędzonych w kompletnym chaosie i braku poczucia sensu nie sposób było oprzeć się wrażeniu, że formuła „sztuka nowoczesna równa się prowokacja plus reklama” nie jest tym, na czym warto się opierać.

Tym bardziej ukojenie przyniosła kończąca „Syreny” prezentacja wyjątkowej pod kilkoma względami opery Słońce i morze. Jest to kolejny owoc udanej współpracy trzech artystek: Rugilė Barzdziukaitė, Vaivy Grainytė i Liny Lapelytė, które w 2013 roku zrealizowały obsypaną nagrodami i pokazywaną na całym świecie operę Dobrego dnia!, opowiadającą o trudach życia i pracy dziesięciu kasjerek jednego z litewskich supermarketów. Tym razem ich bohaterami stali się plażowicze spędzający urlop nad Bałtykiem. To niewątpliwe przekroczenie granic sztuki operowej i teatru nie tylko w metaforycznym, ale również w tym drugim, bardzo dosłownym sensie. Spektakl odbywał się w Narodowej Galerii Sztuki, w której dół klatki schodowej prowadzącej do sal wystawowych wysypano piaskiem, na którym dość ciasno rozłożyli się plażowicze. Mogliśmy ich obserwować, stojąc na schodach, z góry, niczym obiekty badawcze w laboratorium. Ośmioro śpiewaków w formie krótkich arii wyśpiewywało codzienne troski i aktualne myśli swoich bohaterów spoczywających leniwie na ręcznikach i leżakach. Zderzenie sztuki wysokiej z codziennością, artystycznej uczty dla ducha z relaksacyjną ucztą dla ciała stanowiło bardzo przyjemne zakończenie całego festiwalu.

Dla porządku należałoby jeszcze wspomnieć o dwóch spektaklach wyreżyserowanych przez Oskarasa Koršunovasa, w których wystąpili jego studenci: Weselu według Wesela u drobnomieszczan Brechta i Tańcu Delhi Wyrypajewa. Obie prezentacje, choć znajdujące się w oficjalnym repertuarze teatru Koršunovasa, mają raczej cechy studenckiego egzaminu, w którym ważniejsza od całościowej inscenizacji jest autoprezentacja występujących w nim aktorów. Kilku z nich występuje także w innych przedstawieniach litewskiego reżysera i zdecydowanie lepiej oglądać ich właśnie w takich produkcjach jak Męczennicy czy Romeo i Julia.

Litewski teatr znany jest przede wszystkim ze swojej tradycji budowania scenicznych obrazów pełnych metafor i wieloznaczności, które tworzą właściwą narrację spektakli. Młodzi twórcy wyraźnie próbują odciąć się od tego nurtu swoich mistrzów, szukając nowych środków wyrazu i tematów, które będą bliższe ich bieżącej rzeczywistości niż metafizycznym rozważaniom. Z pewnością zbliża to litewski teatr do życia tu i teraz, próbuje angażować go w bieżące dyskusje społeczne i polityczne. Głosy te nie będą jednak dobrze słyszalne, jeśli ich twórcy dadzą się ponieść samej modzie na nie, nie zważając na własne zainteresowania czy poglądy. Co więcej, tegoroczna edycja „Syren” po raz kolejny pokazała, że Wilno pozostaje centrum teatralnego życia Litwy i za takie samo się uważa. Trochę żal, że nie mieliśmy okazji skonfrontować jego oferty z tą z innych miast, takich jak Kowno czy Kłajpeda, w których w ostatnich latach również powstają interesujące projekty. Kto wie, być może złamanie monopolu stolicy obaliłoby jeszcze jeden stereotyp.

 

XIV Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Sirenos”
Wilno, 28 września – 1 października 2017

absolwentka Wiedzy o Teatrze AT, wydawczyni programów informacyjnych i kulturalnych w TVP Wilno. Mieszka w Wilnie.