1/2018
W sprawie długości

rys. Bogna Podbielska

W sprawie długości

 

 

Szanowna Redakcjo,

jako teatromanka z długim stażem chciałabym podzielić się pewną refleksją po zakończonym właśnie festiwalu Boska Komedia w Krakowie. Rzecz jasna nie mogłam zaprzepaścić tej okazji poznania najgłośniejszych spektakli i wszystko, co dyrektor Szydłowski zaproponował w programie – i Inferno, i Paradiso, i Purgatorio – zobaczyłam. Nie będę jednak Szanownej Redakcji zanudzać swoimi wrażeniami, odniosę się tylko do słów, które wypowiedział jeden z zagranicznych jurorów festiwalu, a które zacytowała krakowska prasa: „Widać w polskim teatrze zamiłowanie do sztuk długich, o bardzo ciężkiej, poważnej tematyce. To dobija człowieka. Ja rozumiem, że macie potrzebę opowiedzenia historii od Adama i Ewy, przez wszystkie detale, aż do apokalipsy, ale spróbujcie może opowiedzieć to krócej. Spróbujcie wrzucić bombę między te tendencje i zobaczcie, co z tego wyjdzie”.

Moim zdaniem te słowa są jak bomba, bo chyba nikt dotychczas równie dobitnie nie sformułował wielkiej bolączki naszego teatru. Ja być może z racji wieku zaczęłam ją coraz mocniej odczuwać. Kiedyś, owszem, miałam więcej cierpliwości, dziś o to trudniej, kręgosłup dokucza w pozycji siedzącej, ale przecież wciąż nie tracę zainteresowania dla sztuki teatru. Wciąż chcę przeżywać na widowni uniesienia ducha, zapominając o słabościach ciała. Ale wszystko ma swoje granice.

W rzeczy samej nasi twórcy są na bakier z poczuciem czasu. Zastanawiam się, czy na przykład na próbach nikt nie zwraca na to uwagi, że przedstawienie jest za długie? Reżyser może w szale twórczym traci tę świadomość, ale od czego jest dyrektor teatru? Czy nie może zażądać skrótów? Albo dokonać ich już po premierze, gdy widać po reakcjach publiczności, że jest problem?

Bardzo mnie denerwuje mój przyjaciel, który, gdy wybiera się ze mną do teatru, zawsze pyta: czy spektakl jest z szansą? Co to znaczy? No czy jest z przerwą. Niestety przyjaciel ma przykry zwyczaj wychodzenia w antrakcie, jeśli uzna, że przedstawienie go nudzi. Uważam, że jest to zbyt duże folgowanie swoim kaprysom. Choć czasami go rozumiem. Na Boskiej Komedii też było jedno przedstawienie, z którego wyszłam. Ale nie powiem jakie. Były też spektakle bez szansy.

Wiadomo ze szkoły, że czas jest wartością względną, więc nie ma jednej miary, która by mówiła: ten spektakl się dłuży, a ten jest w sam raz. Ja ze swego doświadczenia przypominam sobie widowiska, które trwały po wiele godzin, a jednak ich magia działała. Pierwsze takie przeżycie wiązało się z legendarnym Z biegiem lat, z biegiem dni… Andrzeja Wajdy. Oglądając to przedstawienie, człowiek naprawdę zapominał o bożym świecie. Cudowne było wrażenie, gdy późną nocą, a właściwie nad ranem, wychodziło się ze Starego Teatru na plac Szczepański, a w głowie kotłowały się sceniczne obrazy. Taką moc miały później inscenizacje Krystiana Lupy, choć pokazywany w Krakowie Proces był już bardziej męczący (i chyba nie dla mnie jednej). Nie byłam świadkiem najdłuższego teatralnego maratonu ostatnich lat, czyli Dziadów w reżyserii Michała Zadary, ale ci, którym było dane te dwanaście godzin wysiedzieć w Teatrze Polskim we Wrocławiu, raczej nie narzekali. Najwyraźniej wpadli w trans oglądania i słuchania.

Skąd zatem wrażanie, że spektakle prezentowane na Boskiej Komedii były często za długie? I przez to męczące dla widza? Może juror z zagranicy nie chciał tego powiedzieć wprost, ale prawdopodobnie uwierał go narcyzm naszych artystów. Bo tu jest chyba źródło wszelkich udręk: przeświadczenie twórców, że wszystko, co mają do powiedzenia, jest również ciekawe dla publiczności. Więc najzwyczajniej w świecie ględzą bez nijakiego zmiłowania. Widzowi już się oczy zamykają, a reżyser mnoży kolejne pomysły. Już się wydaje, że spektakl zmierza do końca, a to dopiero pierwszy z dziesięciu finałów, które jeszcze nastąpią. Nikt nie pamięta, co mawiał Czechow, że sztuka pisania to sztuka skracania. Choć z jego dramatów można także zrobić ciężkie kobyły.

Nie należy zapewne popadać w skrajność i uznać, że skoro współczesny człowiek, bombardowany nieustannie skrótowymi informacjami, ma coraz mniejszą zdolność koncentracji, to teatr musi się do takiego odbioru sztuki dostosować. Niech w teatrze czas płynie wolniej, niech to będzie miejsce inne od rzeczywistości wirtualnej. Ale, na Boga, nie zapominajmy w nim zupełnie o zegarku.

Słowa jurora wzięłabym więc pod rozwagę. Nie obrażała się na ich pouczający ton. Czasami ktoś, kto nas nie zna na co dzień, lepiej może dostrzec nasze mankamenty. Warto też zauważyć, że jury w swoim werdykcie nie do końca kierowało się opinią właśnie tego ze swoich członków. Grand Prix uhonorowano przecież spektakl, który do krótkich nie należał.
Kończę już ten list, by nie wydał się zbyt długi.

Pozdrawiam,

Krakowska Teatromanka