2/2018

Objawienie Króla-Ducha cz. I

W „wielkiej improwizacji” na zakończenie mszy beatyfikacyjnej Anieli Salawy Jan Paweł II oddał III Rzeczpospolitą w opiekę Królom-Duchom. Wojtyła zawsze doskonale panował nad swoimi słowami, ale tym razem zawahał się, potknął, niepewny, jakby sam nimi zdziwiony, jakby nie pochodziły od niego.

Obrazek ilustrujący tekst Objawienie Króla-Ducha cz. I

rys. Bogna Podbielska

Gest zawierzenia III RP był tak wstrząsający, że nikt z dziesiątek tysięcy osób zgromadzonych na krakowskim Rynku nie zdał sobie sprawy z tego, co się dzieje. Nikt go nie zrozumiał. Nikt go nawet nie zauważył. Ale słowa Wojtyły były silne, donośne, szalone: „Polecamy Ci, błogosławiona Anielo, polecamy tym wszystkim wielkim, świętym, błogosławionym, tym wielkim duchom, Królom-Duchom naszego narodu, polecamy tę III Rzeczpospolitą, ażeby sprostała. Prosimy Cię tak […]: Naucz nas być wolnymi!”1.

Polacy bili brawo, bili brawo bez końca, ale nie rozumieli, co właśnie się stało. Bo Król-Duch to zasada zła wcielona w polskie dzieje.

Krew na papierze

Słowacki pisał Króla-Ducha, umierając. Plamy, które pozostały na rękopisach, dziś są wyblakłe, ale wtedy były świeżą krwią. Kaszlał, pluł. Spieszył się. Jeszcze trzy dni przed śmiercią instruował Zygmunta Szczęsnego Felińskiego, poddał się dopiero 2 kwietnia 1849 roku, gdy przyjął sakrament namaszczenia. Nie zdążył opowiedzieć do końca historii ducha, która objawiła mu się na oceanicznych skałach w Pornic. „Wyjeżdżam znów nad ocean – pisał w 1844 roku – dla pewnego druidycznego monumentu, gdzie przeszłego roku zakląłem dawne cienie krwawych kapłanów. […] Sądzę, że nie krwi chcą te duchy, ale chcą człowieka, który przez lat tysiące nawet miłością przelecieć umie i cienie bez imion przywołać”2. Słowacki chciał objąć tysiące lat, pisał w pośpiechu, bezładnie, szaleńczo, pod natchnieniem. To była historia jego własnego ducha, a zarazem biografia Boga: „Na skałach Oceanowych postawiłeś mię, Boże, abym przypomniał wiekowe dzieje ducha mojego, a jam się nagle uczuł w przeszłości Nieśmiertelnym, Synem Bożym, stwórcą widzialności i jednym z tych, którzy Ci miłość dobrowolną oddają na złotych słońc i gwiazd girlandach” (DW XIV: 47)3. Jego wcześniejszy poemat Genezis z Ducha to dzieje ducha, tworzącego i przezwyciężającego formy nieożywione, roślinne i zwierzęce. Król-Duch to opowieść o duchu, który tworzy i przezwycięża same dzieje.

Objawienie Słowackiego nie obeszło nikogo. Opublikowany anonimowo pierwszy rapsod Króla-Ducha miał trzech czytelników, a jeden z nich, Zygmunt Krasiński, nic z niego nie pojął:

[…] na 500 strofach – pisał do Delfiny Potockiej – jeślim zrozumiał 20, to już wiele, i nie śmiałbym ręczyć. Są słowa ślicznie brzmiące, są obrazy ślicznie pojęte, które nie mogą wypłynąć na wierzch i w oczy cię uderzyć. […] Kilka zaś strof prześlicznych, przepysznych, ale reszta bez związku, początku, końca, ciągu. Czasem jakby pijany pisał, to znów jakby wariat, to znów jakby kpiarz z czytelnika, który same brał wyrazy na oślep i kalejdoskopicznie je rzucał, a co wypadło, wydrukował4.

Król-Duch to – jak po latach stwierdził Jarosław Marek Rymkiewicz – „wariacka opowieść wariata”5.

Krew na ołtarzu

Poemat Słowackiego rozpoczyna się od śmierci w całopalnej ofierze. Grecy nazywali ją holokauston. Obraz, który otwiera pierwszy rapsod poematu, musiała podyktować Słowackiemu albo jego ciemna wyobraźnia, albo sama ciemność. Oto grecki heros, Her Armeńczyk, który poległ w bitwie, „leży na stosie trupem”. Jednak żadna ludzka ręka nie waży się podłożyć ognia. Wokół niego krążą widma, duchy i czarownice, lecz i one nie potrafią zapalić stosu. Ciało Hera zostało złożone w złotej zbroi wysoko w górach Kaukazu, blisko nieba, bo tylko stamtąd może przyjść ogień. Szaleje burza, błyskawice rozrywają mroki nieba. Her wiedział, że pod jego stos, tak jak pod stos, na którym umierał Herakles, ogień może podłożyć tylko jakiś bóg: „A ja czekałem, aż piorun uderzy; / Tak byłem pewny, że w owe rumiane / Grzmotem powietrze jak duch zmartwychwstanę”6.

I wreszcie stało się. Nie jeden piorun, jak w przypadku Heraklesa, lecz trzy wznieciły stos. Tak jakby Słowacki chciał zaznaczyć, że Her był kimś większym niż heros, kimś większym niż półbóg, może bogiem samym? A może potrójny piorun to symbol potrójnej śmierci, jaką zadawali swoim ofiarom druidzcy kapłani? Dość, że ofiara okazała się skuteczna i dała Herowi nieśmiertelność. Jego ciało zostało spopielone, tak jak Grecy spopielali ciała swoich poległych bohaterów, a jego duch zmartwychwstał i rozświetlił niebo.

Słowacki powołuje się na zapisaną przez Platona w zakończeniu Państwa opowieść o Erze, synu Armeniosa, która ukształtowała zachodnie wyobrażenie życia pozagrobowego. O ile jednak u Platona Er nie umiera, lecz jedynie zbliża się do śmierci (by po przebudzeniu opowiedzieć towarzyszom o wędrówce duchów i sprawiedliwym sądzie, który czeka na każdego po tamtej stronie), o tyle u Słowackiego Her ginie na stosie. Kto więc opowiada jego historię? Kim jest to „ja, Her Armeńczyk”, skoro Her nie żyje? Nie, Her nie umarł – on żyje w kolejnych swoich wcieleniach. Zginął, by się powtórnie wcielić w kolejnego herosa. Her mógł być duchem, mógł uniknąć powtórnej śmierci i męki ciała, ale został Królem-Duchem. Oto jego powtórne przyjście:

Budzę się. – Straszna nade mną kobiéta
Śpiewała swoje czarodziejskie runy.
„Ojczyzna twoja – wrzeszczała – zabita;
Ja jedna żywa… A ty zamiast truny
Miałeś mój żywot. Popiołem nakryta
I zapłodniona przez proch i piołuny
Wydałam ciebie, abyś był mścicielem!
Synu popiołów, nazwany Popielem”.

Słowacki połączył tu polski mit o Popielu z genezis. Tym razem jednak to nie Bóg tchnął życie w materię, to sama materia stała się życiem. Po prawej stronie Popiela stanął „Anioł złoty, / Na lewo jeden z krwi i zawieruchy”, ale Popiel słuchał tylko tego drugiego:

Jeszczem nie dorósł, a już karmem duszy
Zemsta mi była, a nauką zdrada.
Często bywało, że ktoś włos mi ruszy
I we śnie do mnie jak anioł zagada;
Gdy spojrzę, liść się tylko zawieruszy
I w kształt złotego widma wstaje, pada,
Czasem na moją pierś tumanem runie,
Ręka mi zadrży, nóż się sam wysunie.

Popiel jednak szybko odkrył, że nóż mu nie wystarcza, bo nie wystarczało mu proste zadawanie śmierci. On pragnął śmierci, która będzie miała sens. To znaczy: pragnął ofiary. A ofiara jest tym większa, im cenniejszy jest dar, który składamy, i im pełniejszy jest ten dar – im mniej z niego dla nas zostaje. To dlatego zaczął składać w całopalnych ofiarach swoich najbliższych, tych, których najbardziej kochał.

Popiel nie oszczędził swojej ukochanej, królewny Wandy, córki Lecha. Najpierw strącił Lecha z tronu, a potem chciał zdobyć Wandę. Chciał ją przytulić, objąć, „otworzyć dla niej ramiona” i ofiarować jej „niebiosa całe i pół ziemi”. Pod jednym wszakże warunkiem: miała się przed nim upokorzyć. Ona jednak nie chciała pójść za prześladowcą ojca. W nocy Król-Duch wyobraził sobie jej całopalną śmierć. Popiel zobaczył oczyma duszy, jak Wanda wchodzi „w straszne płomienie”, widział ją „w ogniu czerwoną i siną”. Przerażony tą proroczą wizją, chciał powstrzymać śmierć ukochanej, ale było już za późno. Śmierć przyszła do niej nie przez ogień, ale przez wodę. Jej martwe ciało – tutaj Słowacki poszedł za legendą – wyrzuciła na brzeg Wisła. Profetyczna wizja Króla-Ducha miała wypełnić się do końca. Najpierw Wandę spotkała śmierć w wodzie, teraz miała spotkać ją druga śmierć w ogniu. Aby pokazać, że ogień jest silniejszy niż woda, Popiel zbudował stos ofiarny niczym tamę w poprzek Wisły i spiętrzył jej wody:

Stos wystawiłem okropny, książęcy!
Taki wysoki, że wiślana rzeka
Na bladych trupów zatrzymana murze
Stanęła – cała jak upior w purpurze

Kiedy zabrakło Umiłowanej, Popiel pozbył się wszelkich zahamowań i zszedł na drogę coraz większych zbrodni. Spalił żywcem swoją matkę, która śpiewała mu w kołysce „czarodziejskie runy”:

Matkę mi z lasu stawiono na dworze…
A ja zamiast się u nóg jej położyć,
U tej w łachmanach podartej orlicy,
Ciała użyłem za knot smolnej świecy.

Następnie kazał spalić poetę, Zoriana. Jego imię to celowa aluzja do Zoriana Dołęgi-Chodakowskiego, który dla pokolenia romantyków odkrył „Sławiańszczyznę przed chrześcijaństwem”7. Zabijając Zoriana, Słowacki zabijał wszystkich poetów: tak swoich rywali, w tym Mickiewicza, jak i samego siebie:

On mi podawał list… a ja na nodze
Jego oparłem miecz żelazny, krzywy
I czułem, że mu między kości wchodzę.
[…]
A ja, nie zdjąwszy miecza z jego rany,
Owszem, głębiej go zapędzając w koście,
Czytałem słowa, które jak szatany
Paliły mi mózg i gryzły wnętrznoście.
[…]
Stary był… pomnę… Zorian się nazywał.
Gdy go palono, cichszy od owieczki.

Pierwszy rapsod rozpoczyna się od całopalenia i kończy się całopaleniem. Król-Duch oparł swoją władzę na ofiarach z ludzi. Kazał na stos prowadzić najważniejszych dostojników państwowych i obserwował ich spazmy. Jak „dziki sęp” żywił się ich męczarniami w ogniu. Aż wreszcie sam poczuł ogień:

[…] A mój duch uczuł wtenczas Pana.
Czeluść okropna mych ust otworzona,
Suchość i jakaś pożarność gardlana…
Pierś, która wiatru w się więcej nie bierze,
Ostrzegły… że już do piekła należę…

Ogień wewnętrzny był zapowiedzią ognia zewnętrznego. Popiela nie zabił żaden śmiertelnik, ale powtórnie rzucony z nieba piorun:

Przez ołowiany kaptur sto tysięcy
Szło iskier… topniał na mnie drut i cyna.
Chciałem zachować dumny kształt książęcy,
Lecz tak pękałem się jak w ogniu glina.
Oczy się chmurą zasłoniły czarną
I duch się cały skupił w jedno ziarno.
Nic więcej. […]

Słowacki zdecydowanym gestem odrzucał chrześcijańską ortodoksję i zanurzał się w mrokach pierwotnego zła. Świat miał opierać się na nieustannie powtarzanych całopalnych ofiarach. Krwawe rytuały miały powracać wiecznie. Dla Słowackiego, w zgodzie z nauką o reinkarnacji, dzieje to kolejne wcielenia Królów-Duchów mordowanych i mordujących.
I takim Królom-Duchom Karol Wojtyła ofiarował III Rzeczpospolitą.

Posadzka

Skąd Wojtyle przyszła do głowy ta szalona myśl? Tuż przed mszą beatyfikacyjną Anieli Salawy Wojtyła przekroczył próg katedry wawelskiej i stanął na jej marmurowej posadzce, miejscu – jak pisał w poemacie Kościół – w którym „nasze stopy spotykają się z ziemią”8. Podczas gdy my rozglądamy się wokół i rzadko dostrzegamy to, po czym chodzimy, dla Wojtyły właśnie to było najważniejsze. Opisując posadzkę świątyni, użył dziwnej, niezbyt zgrabnej metafory: dzięki posadzce nie zgubisz się „pośród tylu ścian i kolumnad”. O co mu chodziło? Może o to, że kolejne pokolenia pielgrzymów wyżłobiły lśniące, wytarte w kamieniu ścieżki. Miliony stóp – jak „raciczki owiec” (kolejne ryzykowne porównanie) – przez setki lat zostawiały ślady, którymi mogą podążać kolejne pokolenia. Idąc po nich, nie zgubimy się, lecz od razu dotrzemy do najważniejszych, najbardziej czczonych miejsc katedry. Ale może Wojtyle chodziło też o to, że posadzka jest ciałem. W Bazylice św. Piotra w Rzymie posadzka – skała – to Piotr i jego następcy. „To Ty, Piotrze – pisał Wojtyła. – Chcesz być tutaj Posadzką, by po Tobie przechodzili […] / Chcesz być Tym, który służy stopom”9. W centrum bazyliki znajduje się ciało świętego, złożone w konfesji przykrytej baldachimem. W ten sposób spełnia się pragnienie Chrystusa, który na Piotrze chciał wybudować swój Kościół. Idąc do relikwii świętego, jednocześnie idziemy po nim i cały czas jesteśmy we właściwym miejscu. Choć wcześniej mogliśmy się zagubić, to w momencie wejścia do katedry od razu się odnajdujemy. Wojtyła przeszedł na stolicę św. Piotra ze stolicy św. Stanisława. Tak jak konfesja św. Piotra stanowi centrum rzymskiej bazyliki, tak konfesja św. Stanisława stanowi centrum krakowskiej świątyni. To Stanisław – i jego ciało – jest posadzką Wawelu, o którą możemy się oprzeć i na której Chrystus zbudował swój Kościół.

Po modlitwie przy grobie św. Stanisława Wojtyła przeszedł pod krzyż św. Jadwigi, a następnie zszedł do najważniejszej wawelskiej krypty – krypty św. Leonarda. Ta najstarsza część świątyni pochodzi jeszcze z czasów Władysława Hermana i skrywa ciała od jej założenia. Krypta tworzy katedrę, ale stworzyła także Karola Wojtyłę.

Papież ucałował posadzkę. To właśnie na niej, przodem do ołtarza, stał po raz pierwszy jako kapłan, gdy czterdzieści pięć lat wcześniej odbywał swoje potrójne prymicje. Posadzka kaplicy – jak zatytułował rozdział swojej autobiografii – łączyła te niezwykłe msze ze święceniami kapłańskimi, które przyjął dzień wcześniej, 1 listopada 1946 roku. Przyjmując święcenia w kaplicy arcybiskupiego pałacu Adama Sapiehy, po którego ciele szedł, gdy zbliżał się do konfesji św. Stanisława, Wojtyła słuchał pieśni o Duchu, Veni Creator Spiritus, i Litanii do Wszystkich Świętych. Leżał krzyżem. Ta pozycja absolutnego uniżenia i bezbronności stanowiła dla niego istotę kapłaństwa. Wspominał: „Mający otrzymać święcenia pada na twarz, całym ciałem, czołem dotyka posadzki świątyni, a w tej postawie zawiera się wyznanie jakiejś całkowitej gotowości do podjęcia służby, jaka zostaje mu powierzona. Ceremonia ta pozostawiła głęboki ślad w moim życiu kapłańskim”10. Kiedy Wojtyła pisał, że Piotr jest posadzką, myślał:

[…] zarówno o Piotrze, jak i o całej rzeczywistości kapłaństwa służebnego, starając się uwydatnić głębię znaczenia owej liturgicznej prostracji. W tej postawie leżenia krzyżem przed otrzymaniem święceń wyraża się najgłębszy sens duchowości kapłańskiej: tak jak Piotr, przyjąć we własnym życiu krzyż Chrystusa i uczynić się „posadzką” dla braci11.

Całując posadzkę krypty św. Leonarda, Wojtyła myślał o św. Stanisławie. Posadzka, której chłód i zapach musiał poczuć, pochodziła z czasów kanonizacji polskiego świętego. To ta sama posadzka, na której w połowie XIII w. Stanisław był wynoszony ku chwale ołtarzy, i na której świętym miał się stać również Karol Wojtyła. Posadzka i św. Stanisław tak mocno zawładnęły wyobraźnią Wojtyły, że w swoim poemacie Stanisław, który ukończył tuż przed pamiętnym konklawe, popełnił freudowską pomyłkę: choć według legendy Stanisław zginął z ręki króla Bolesława na Skałce, Wojtyła nieświadomie przeniósł ten akt na Wawel. W jego wizji krew nie spływała już po ołtarzu kościoła pod wezwaniem św. Michała Archanioła, lecz po wawelskiej skale. Imię Stanisława – czytamy – zostało zapisane „na posadzce katedry, gdy spłynęły po niej strugi krwi”.

Cała atmosfera Wawelu sprawiła, że papież pomyślał o Królach-Duchach. Wybierając, czterdzieści pięć lat wcześniej, kryptę na miejsce swoich pierwszych mszy, chciał, żeby mu oni towarzyszyli:

Pragnąłem uwydatnić moją żywą więź duchową z historią Narodu – tłumaczył – która na Wzgórzu Wawelskim znalazła swą szczególną kondensację. Ale nie tylko to. Jest w tym fakcie także głęboki moment teologiczny […]. Ludzie, którzy w niej [katedrze wawelskiej] spoczywają, są wielkimi Królami-Duchami, którzy prowadzą Naród poprzez stulecia. Są to nie tylko koronowani władcy i ich małżonki, czy też biskupi i kardynałowie, są to także wieszczowie, wielcy mistrzowie słowa, którzy tak ogromne znaczenie posiadali dla mojej chrześcijańskiej i patriotycznej formacji12.

Ten fragment pochodzi z autobiografii Jana Pawła II Dar i Tajemnica – i to jedyne wspomnienie Królów-Duchów, jakie pozostawił na papierze. Kiedy opuszczał najwspanialszą polską katedrę, chciał, żeby wielcy Królowie-Duchowie, którzy prowadzą Naród przez stulecia, poprowadzili go w kolejne.

Dwie interpretacje sceniczne

Słowacki obdarzył Króla-Ducha atrybutami mesjańskimi, które zostały przetworzone i stały się znakami szatana. Król-Duch spada z nieba jak błyskawica, jest mordercą, Lucyferem, księciem tego świata. Ołtarz, na którym płonęło ciało Hera, Słowacki przedstawił jako axis mundi. Zamiast Trójcy Świętej nad Herem unosiła się „trójca widm”, zamiast Ducha Świętego – „duchy święte”, zamiast Pax et Treuga Dei nadchodziły „święte wojny”. Her nie czekał na zmartwychwstanie ciała – wystarczyło mu „ducha wniebowzięcie”. Po śmierci powrócił w chwale i jako Popiel wciela się w polskie dzieje. Ale to powtórne przyjście przypomina raczej The Second Coming Yeatsa – Popiel nie jest świetlistym Panem zastępów, ale bestią. Do krwi, w której historia skąpała ziemie nad Wisłą, do ludobójstw i zatracenia ludów, dodaje swoją krew i krew innych, dodaje kolejne ludobójstwa i kolejne zatracenia. Objął władzę na ziemi: „Jam siadł na tronie, zmroczył się i ściemniał”, ale nie przyniósł szczęścia swoim poddanym: „Lud cały strachem ohydnie znikczemniał”. Czuje się narzędziem w ręku Boga, ale jest to narzędzie upiorne. On zstępuje do otchłani i piekła, a jednocześnie je tworzy. Chrystus powiedział: „Przyszedłem rzucić ogień na ziemię i jakże bardzo pragnę, żeby on już zapłonął. […] Czy myślicie, że przyszedłem dać ziemi pokój? Nie, powiadam wam, lecz rozłam” (Łk 12,51–52). Tym, który przewrotnie realizuje to pragnienie i podpala ziemię, jest Król-Duch. Chrystus powiedział: „To wam powiedziałem, abyście pokój we Mnie mieli. Na świecie doznacie ucisku, ale miejcie odwagę: Jam zwyciężył świat” (J 16,33). Również Król-Duch powiada nam: „Świat zwyciężyłem”, lecz to on staje się źródłem ucisku. W Apokalipsie św. Jan przedstawia wizję zwycięskiej niewiasty: „I porodziła syna – mężczyznę, który wszystkie narody będzie pasł rózgą żelazną. I zostało porwane jej Dziecię do Boga i do Jego tronu” (Ap 12,5). Król-Duch bierze to boskie prawo w swoje ręce i sam karze narody: „jam jest bicz okropny, boży”. W centrum „szatańskiej stolicy”, mrocznej rzeczywistości, którą ustanawia, znajduje się skała ofiarnicza i stos.

Słowacki jest kapłanem apokaliptycznej synagogi szatana, a Wojtyła – Niebiańskiej Jeruzalem, którą symbolizuje katedra. Królowie-Duchowie nie uosabiali dla niego zasady zła, ale zasadę dobra. Nie byli zabójcami, którzy składają w ofierze innych, byli – jak św. Stanisław i Aniela Salawa – ofiarami, które składają siebie w darze. Jak połączyć te dwie wizje? Kim naprawdę jest Król-Duch?

Karol Wojtyła znał poemat Słowackiego na pamięć i wokół niego w nocy niemieckiej okupacji stworzył razem z Mieczysławem Kotlarczykiem podziemny Teatr Rapsodyczny, którego nazwa nawiązywała do kolejnych części Króla-Ducha – rapsodów właśnie. Pierwsze przedstawienie odbyło się 1 listopada 1941 roku, równo pół wieku przed „wielką improwizacją” na krakowskim Rynku. A Królem-Duchem był w tym teatrze Karol Wojtyła.

Słowacki do śmierci tworzył swój poemat. Kolejne, już nieopublikowane za życia poety części opisywały wcielenia Króla-Ducha w Mieszka (Mieczysława) i Bolesława Śmiałego. Na tragicznej historii tego ostatniego utwór się kończy, choć możemy się domyślać, że Słowacki opisałby także dzieje Jagiełły i Jadwigi. Wojtyle przypadła rola Śmiałego, króla, który upadł i oparł swą władzę na strachu i krwi, nie cofając się na samym końcu przed morderstwem niepokornego biskupa Stanisława. Tak mocno wcielił się w swojego bohatera, że niemal się nim stał. Przedstawił go jako wielką jednostkę, która, realizując pragnienie coraz większej mocy, nie zważa na żadne zewnętrzne nakazy i zakazy, a zachwycona widownia całkowicie mu się poddała.

Ani przedtem, ani potem nigdy nie słyszałam – wspominała Danuta Michałowska, aktorska partnerka Wojtyły – aby się zdobył w tym czy innym fragmencie na tak wspaniałą siłę wyrazu, na takie wstrząsające dramatyczne przeżycie. Karol Wojtyła mówił wspaniale. Już w czasie prób słuchaliśmy go z podziwem i dreszczem grozy, ale owego pierwszolistopadowego wieczora osiągnął najwyższy stopień ekspresji artystycznej. Było to wykonanie pełne napięć, dynamiki, nie zatracające jednego odcienia znaczeniowego. Przedstawiał te dramatyczne zdarzenia z tak pełnym zaangażowaniem, że wierzyło się każdemu słowu. My, którzy uczestniczyliśmy we wszystkich próbach i znaliśmy każdy akcent na pamięć – staliśmy oniemiali i zaklęci. Był dumnym, potężnym, nie uznającym sprzeciwu monarchą, pełnym namiętności i świadomym swojej władzy. Jego walka z biskupem, rozpacz z powodu opuszczenia najwierniejszych towarzyszy broni, którzy na skutek klątwy wypowiedzieli królowi posłuszeństwo – wszystko to opowiedziane było z pełnym zaangażowaniem i budziło sympatię publiczności dla wyklętego monarchy.

Gdy po dwóch tygodniach odbyło się kolejne przedstawienie Króla-Ducha, Wojtyła był nie do poznania, stracił swój cały czar. Wśród aktorów i zebranych nastąpiła konsternacja:

Z góry cieszyliśmy się na wykonanie końcowego rapsodu o Bolesławie – mówiła Michałowska – będącego ukoronowaniem naszych wysiłków artystycznych. I oto nasz wspaniały kolega rozpoczął swoją wypowiedź w zupełnie odmienny sposób. Cicho, monotonnie, w sposób doszczętnie pozbawiony owych przejmujących tonów namiętności, pychy, buntowniczej pasji, a także rozpaczy wobec zarysowującego się upadku państwa, nad którym zaciążyła klątwa. Mówił tekst ściszonym głosem, bezbarwnie, refleksyjnie, żadnej dumy, żadnej mocy, żadnego żalu, namiętności. Kiedy skończył, nastąpiła cisza, a w naszym zespole uczucie zawodu i zdumienia, a nawet oburzenia. Nie rozumieliśmy, co się stało. Jak można było tak zmienić interpretację. Zagubić najistotniejsze wartości tego monologu13.

Co się wydarzyło tamtego mroźnego wieczoru, gdy Wojtyła zawiódł swoich przyjaciół, a ulicami Krakowa przechodziły niemieckie patrole?

Rapsodycy mogli przedstawić Króla-Ducha albo jako „epopeję narodową”, albo jako „księgę tajemnej wiedzy”, i wybrali tę pierwszą możliwość. Wojtyła odkrył natomiast, że właśnie w epopei narodowej zawarta jest księga tajemnej wiedzy. Odczytał więc ją nie tylko jako opowieść o początkach Polski, ale przede wszystkim jako dramat metafizyczny – dramat wyboru między dobrem a złem – który rozgrywa się u źródeł Polski. W ten sposób zastosował hermeneutyczną regułę interpretacji Pisma Świętego, która każe przechodzić od znaczenia dosłownego do znaczenia moralnego i duchowego. Co dzięki temu zrozumiał? Wbrew temu, co myśleli członkowie Teatru Rapsodycznego, i wbrew temu, co ze Słowackiego czerpie Jarosław Marek Rymkiewicz, Wojtyła zinterpretował Króla-Ducha nie jako apologię przemocy, lecz jej obnażenie. „Dlaczego? Jak mogłeś? Co się stało?” – atakowali go aktorzy, których tak boleśnie zawiódł. „Przemyślałem sprawę; to jest spowiedź”14. To jest spowiedź Króla-Ducha z jego win. I rzeczywiście, sam Słowacki pisze: „I któż by to śmiał w księgi ludzkie włożyć / Dla sławy marnej, a nie dla spowiedzi?” (DW VII: 162).

Cały Król-Duch, pisany przecież w pierwszej osobie, jest spowiedzią, wyznaniem, augustyńskimi confessiones. A wyznanie nie jest tylko wyznaniem własnych win, ale przede wszystkim wyznaniem własnej wiary i wyznaniem chwały Boga. Król-Duch wyznaje zatem swoje grzechy, bo chce opuścić synagogę szatana i być godnym wkroczenia do Niebiańskiej Jerozolimy. Odkrywa, że jest zabójcą św. Stanisława, żeby wyspowiadać się w Osjaku i potraktować konfesję świętego jako własną. Odkrywa, że jest antychrystem, zabójcą Chrystusa, żeby pójść za Chrystusem.

Król-Duch jako konwersja

Poza Kotlarczykiem nikt nie zrozumiał wyjaśnień Wojtyły. W swoich kolejnych przedstawieniach aktor był coraz bardziej refleksyjny, coraz mniej chętnie wcielał się w role, zachowywał coraz większy dystans. W tym sensie bardziej niż pozostali aktorzy pozostawał wierny istocie Teatru Rapsodycznego, który miał skupiać się na słowie, a nie na emocjach, na treści, a nie na formie. Nie pozwalał już postaciom zawładnąć sobą, tak jak zawładnął nim Bolesław. Grając bowiem cudze role, łatwo można zapomnieć, kim się jest.

Za zmianą interpretacji Króla-Ducha kryła się nie tylko transformacja aktora, lecz także transformacja człowieka. W listopadową noc Wojtyła pokazał, że przemiana bohatera, którego grał, była zarazem przemianą człowieka, którym był. Porzucił Bolesława i stanął po stronie jego ofiary – św. Stanisława, którego przywrócił do życia: Boleslaus obiit (Calendis Novembris). Hic natus est Stanislaus. Moment narodzenia Stanisława był jednocześnie momentem jego własnej konwersji. Danuta Michałowska przeczuwała, że właśnie w ciągu tych kilkunastu dni, które dzieliły dwa przedstawienia, Wojtyła ostatecznie wybrał drogę Stanisława, to znaczy drogę kapłaństwa. Kiedy sześćdziesiąt lat po przedstawieniu zapytała go o to wprost, Jan Paweł II odparł w skierowanym do niej liście: „Bardzo pięknie powiedziałaś, akceptuję z całego serca”15. Równo pięć lat po pierwszym przedstawieniu Króla-Ducha Karol Wojtyła w krypcie św. Leonarda przyjął święcenia kapłańskie. Ponownie odbyło się to w Calendis Novembris. Do końca jego droga była drogą św. Stanisława: wiodła na Wawel, do stolicy krakowskiego biskupstwa, a wreszcie – do świętości, na której zbudowała się polityczna jedność Polski.

Najważniejszym argumentem w zmianie interpretacji roli Bolesława nie była jednak chęć zachowania, ale odkrycia własnej tożsamości. „Tak chciał Słowacki”16 – powiedział na dodatek złoszczącym się na niego aktorom. W ten sposób dokonywał radykalnej reinterpretacji myśli wieszcza.

Po latach, już jako Jan Paweł II, takiej samej reinterpretacji dokonał na oczach całego Krakowa. W 1987 roku, podczas przemówienia powitalnego na Błoniach, znów zaczął improwizować i znów jego myśli podążyły w stronę Katedry. „Muszę jechać na Wawel” – tłumaczył swój napięty harmonogram. A następnie zacytował pierwszy wers pieśni Edmunda Wasilewskiego, który w XIX w. został uznany za najwspanialszego krakowskiego poetę. Ten tytuł wydarł mu dopiero po półwieczu Stanisław Wyspiański, również wielki miłośnik Wawelu. Pełny tekst przywołanej przez Jana Pawła II pieśni, do której muzykę napisał Stanisław Moniuszko, brzmi:

Na Wawel, na Wawel,
Krakowiaku żwawy!
Podumaj, potęsknij
nad pomnikiem sławy.

Dzieje twojej ziemi
na grobowcach czytaj,
twoich wodzów groby
uściskiem powitaj.

Tu twych ojców kości
bieleją spod sochy,
tam w powietrzu drgają
braci twoich prochy.

Przyłóż usta do nich
słodyczy wysysaj
na ich łonie głowę
do snu ukołysaj17.

Te obrazy musiały przemawiać do Karola Wojtyły. Na Wawel szedł przecież po to, żeby ucałować posadzkę, pod którą znajdowały się prochy pierwszych krakowskich biskupów, i po to, żeby ucałować relikwie św. Stanisława – swojego ojca i brata.

Od popularnej pieśni Edmunda Wasilewskiego Jan Paweł II, wciąż improwizując, przeszedł do Juliusza Słowackiego:

Wiemy, że Juliusz Słowacki napisał te słowa, na które się nieraz różni powoływali: „Polsko, twoja zguba w Rzymie”. Jest to ten sam Juliusz Słowacki, który napisał wiersz o słowiańskim papieżu. I teraz ja, dzisiaj właśnie tu przybywszy do Krakowa, pomyślałem sobie: miał rację. Twoja zguba w Rzymie, zgubił się człowiek z Polski, z Krakowa i jest w Rzymie. Zgubił się!18

W Beniowskim Słowacki był jeszcze radykalnym krytykiem papiestwa i Watykanu, który wówczas nie rozumiał polskich dążeń niepodległościowych. Wojtyła jednak przewrotnie zinterpretował krytykę wieszcza jako pochwałę papiestwa. Wiedział, że było to nadużycie, więc, sumitując się, dodał: „Bardzo przepraszam wieszcza narodowego za to, że tak wypaczyłem jego myśli. Teraz pójdę go przeprosić w katedrze na Wawelu. Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”. Paradoksalnie jednak w żarcie Wojtyły tkwiła głęboka prawda. Słowacki, przechodząc od krytyki papiestwa z Beniowskiego do profetycznego wiersza Słowiański papież, przeszedł w istocie głębokie nawrócenie. Złakniony sławy dandys, podążający za ostatnimi krzykami mody, pod wpływem Andrzeja Towiańskiego napisał:

Idea wiary nowa rozwinięta,
W błyśnieniu jedném zmartwychwstała we mnie
Cała, gotowa do czynu i święta.
Więc niedaremnie! o! niedaremnie
Snu śmiertelnego porzuciłem łoże.
Tak mi dopomóż Chryste Panie Boże! (DW VI: 11)19

Osobisty wróg papiestwa z Kordiana (notabene Kordiana również grał wcześniej Wojtyła) naraz zaczął wyczekiwać „papieża słowiańskiego” (którym Wojtyła miał dopiero zostać). Wyjątkowość Króla-Ducha polega na tym, że w jego centrum zostało wpisane właśnie to spektakularne nawrócenie. Poemat był spowiedzią samego Słowackiego i Wojtyła to bardzo szybko zrozumiał. To samo przed nim zrozumiał Cyprian Kamil Norwid, stawiając Króla-Ducha obok Don Kichota, Pana Tadeusza i Jerozolimy wyzwolonej jako największy chrześcijański poemat: „epopeję fenomenologiczną”, „jakiej dotychczas nie ma żadna literatura”. Do Boga mają wieść tam mrok i „księżycowe przesilenia”20.

Ostatnim przedstawieniem Teatru Rapsodycznego, w którym wziął udział Wojtyła, był Samuel Zborowski Słowackiego. Zagrał w nim tytułową rolę polskiego szlachcica ściętego z polecenia kanclerza Jana Zamoyskiego na wawelskim dziedzińcu w 1584 roku. Rzecz dzieje się po jego śmierci i po śmierci Zamoyskiego, kiedy odbywa się nad nimi sąd ostateczny. Zborowski stylizowany jest na męczennika polskiej sprawy, choć, pamiętając o jego rozlicznych przewinach, to dość ekstrawagancka interpretacja. Przed Chrystusem broni go Bukary-Lucyfer, którego grał Kotlarczyk. Choć na ziemi Zborowskiego i Zamoyskiego rozdzieliła krew, Zborowski ostatecznie kończy pochwałą swojego kata:

On mi dał jasnej, męczeńskiej korony
To jakaś wielka duchowa osoba.
Kanclerzu… rękę daj… a przy nim oba
Będziemy lecieć z szablami obiema… […]
Jan, Kanclerz… taki wielki duch, ogromny. (DW XIII: 217)

Mamy tu do czynienia z odwróceniem sytuacji z Króla-Ducha. Tam morderca opowiadał swoje dzieje, tutaj opowiada je ofiara. Tutaj ofiara-Zborowski pokazuje, że z niego idzie myśl, „co narody rodzi”: „Ja, com ojczyznę włonił / I całą nosił w sobie”. Tam kat-Popiel twierdzi, że to on tworzył naród:

Ale przeze mnie ta ojczyzna wzrosła,
Nazwiska nawet przeze mnie dostała
I pchnięciem mego skrwawionego wiosła
Dotychczas idzie: Polska. (DW VII: 184)

Tu Zborowski rozpoznał opatrznościową rolę „wielkiego ducha” Kanclerza, tam król Bolesław ostatecznie uznał racje św. Stanisława. W tym sensie wielkimi duchami, Królami-Duchami naszego narodu są zarówno Bolesław, jak i św. Stanisław, zarówno Zborowski, jak i Zamoyski – ci wszyscy wielcy, święci, błogosławieni, którzy prowadzą Naród poprzez stulecia: koronowani władcy i ich małżonki, biskupi, kardynałowie, wieszczowie i wielcy mistrzowie słowa.

 

1. Jan Paweł II, Homilia w czasie Mszy Świętej beatyfikacyjnej Anieli Salawy, Kraków 13.08.1991, źródło: https://opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/jan_pawel_ii/homilie/50krakow_13081991.html, dostęp: 11.11.2017.
2. List do Joanny Bobrowej, Korespondencja Juliusza Słowackiego, t. II, oprac. E. Sawrymowicz, Kraków 1963, s. 46.
3. Cytując Dzieła wszystkie (DW) Słowackiego, zaznaczam w nawiasach numer tomu i stronę.
4. Z. Krasiński, Listy do Delfiny Potockiej, t. III, oprac. Z. Sudolski, Warszawa 1975, s. 262.
5. J.M. Rymkiewicz, Słowacki. Encyklopedia, Warszawa 2004, s. 243.
6. Poemat cytuję za następującym wydaniem: Z. Słowacki, Król-Duch, [w:] tegoż, Dzieła wszystkie, t. VII, red. J. Kleiner, Warszawa 1956. On-line tekst poematu jest dostępny m.in. na stronie Wolne Lektury oraz w bibliotece cyfrowej Polona.
7. Z. Dołęga-Chodakowski, O Sławiańszczyźnie przed chrześcijaństwem oraz inne pisma i listy, oprac. i wstęp J. Maślanka, Warszawa 1967.
8. K. Wojtyła, Kościół, [w:] tegoż, Poezje. Dramaty. Szkice, Kraków 2004, s. 134.
9. Tamże.
10. Jan Paweł II, Dar i Tajemnica. W pięćdziesiątą rocznicę moich święceń kapłańskich, Kraków 1996, s. 44.
11. Tamże, s. 45.
12. Tamże, s. 46.
13. Połączyłem tutaj dwie wypowiedzi Danuty Michałowskiej: 1. D. Michałowska, Karol Wojtyła, artysta-kapłan, Poznań 2006, s. 38–40; 2. wypowiedź przytoczona w: P. Borek-Ofiara, Wojtyła jako Bolesław Śmiały, źródło: http://www.centrumjp2.pl/archiwum/wspolpraca-z-tygodnikiem-idziemy/wojtyla-jako-boleslaw-smialy/, dostęp: 11.11.2017.
14. D. Michałowska, Karol Wojtyła…, dz. cyt., s. 59.
15. Tamże, s. 40.
16. Tamże.
17. E. Wasilewski, ***(Na Wawel, na Wawel…), źródło: https://wolnelektury.pl/katalog/lektura/na-wawel-na-wawel.html, dostęp: 11.11.2017.
18. Jan Paweł II, Przemówienie powitalne na Błoniach, Kraków 1988, źródło: https://ekai.pl/dokumenty/przemowienie-powitalne-na-bloniach, dostęp: 11.11.2017.
19. J. Słowacki, Tak mi Boże dopomóż, [w:] tegoż, Krąg pism mistycznych, oprac. A. Kowalczykowa, Wrocław 1982, s. 3.
20. C.K. Norwid, O Juliuszu Słowackim w sześciu publicznych posiedzeniach, [w:] tegoż, Pisma wszystkie, t. VI, oprac. i wstęp J.W. Gomulicki, Warszawa 1971, s. 455.

 

Jest to pierwsza część skróconej i nieco zmienionej wersji tekstu, który ukazał się w czasopiśmie „44/Czterdzieści i Cztery” nr 9/2017. Część druga w marcowym numerze „Teatru”.

 

socjolog specjalizujący się w problematyce wsi, doktor nauk humanistycznych, publicysta. Adiunkt w Instytucie Socjologii UW. W 2018 uzyskał habilitację na podstawie publikacji Kapitał moralny. Polityki historyczne w późnej nowoczesności.