2/2018

Szymon Słupnik religii władzy

„Honor w sukces się zmienił, tak teraz żyje kraj” – słyszymy w pierwszym monologu węgierskiego Ryszarda, który, według jednego z widzów, byłby lepszym królem niż Wiktor Orbán.

Obrazek ilustrujący tekst Szymon Słupnik religii władzy

fot. Dawid Linkowski / GTS

Na różne sposoby reżyserzy Szekspirowskiego Ryszarda III unaoczniali widzom fizyczną, a przez to i moralną szpetotę tytułowego bohatera. Starczyło na takiego Ryszarda raz spojrzeć – i od razu było wiadomo, kto zacz. Zsolt Trill, grający ostatniego władcę z rodu Yorków w Ryszardzie III Teatru Narodowego w Budapeszcie, jest jednak postawnym, wcale przystojnym mężczyzną. „Upośledzony z natury, niekształtny” – jak tłumaczył Szekspira Paszkowski? Nic z tych rzeczy. Jego jedyne „upośledzenie” to orteza na nodze. Grany przez Trilla Ryszard, owszem, ma w sobie jakieś zwichnięcie, polegające, najkrócej mówiąc, na tym, że jego potrzeby i ambicje nie mogą znaleźć ujścia w świecie – ale to tylko tyle. Podłość jego intryg i czynów nie wypływa z zepsucia jego natury, tylko z sytuacji, w jakiej tkwi na początku, a z czasem – z natury mechanizmów, jakie puścił w ruch. Jeśli chce się wybić, musi intrygować – tyle wie, gdy nastawia tryby tej maszynerii.

W rytmie Eurythmics

Ów punkt wyjścia został przez reżysera Attilę Vidnyánskiego juniora i dramaturga Miklósa Vecseia opisany trochę inaczej niż w Szekspirowskim tekście. „Honor w sukces się zmienił, tak teraz żyje kraj” – słyszymy w pierwszym monologu Ryszarda. W Anglii (czyli na Węgrzech?) nastał oto czas karier. Zanim Ryszard wyjdzie na scenę, by wygłosić swój monolog, zza kulis dolatują odgłosy dyskotekowej zabawy przy muzyce Eurythmics i ich wielkiego przeboju Sweet Dreams (Everybody’s looking for something). No właśnie – każdy tu szuka czegoś dla siebie. Jeśliby tylko dać ludziom to, czego szukają, ale dać tak, żeby to pozwoliło mi osiągnąć to, co jest moim celem – zapanowałbym nad tym światem. Taka właśnie jest logika intryg Ryszarda III Zsolta Trilla. Nie tylko nie jest on szpetnym osobnikiem. To człowiek o wysokim poziomie inteligencji emocjonalnej. Wie, jaką w kim strunę poruszyć, żeby wydobyć z tej osoby potrzebny mu ton. Bywają to chwyty proste: Buckinghamowi wystarczy obiecać godności i majątki, by stał się poplecznikiem. Bywają to intrygi bardziej finezyjne, gdy Ryszard umiejętnie rozgrywa waśnie, animozje i konflikty interesów pomiędzy poszczególnymi postaciami. Gdyby zorientowały się one na czas, z jak niebezpiecznym i jak zdeterminowanym przeciwnikiem mają do czynienia, gdyby stworzyły wspólny front przeciwko niemu, nic by z tych intryg ostatecznie nie wyszło. Ale ponieważ „everybody’s looking for something”, Ryszard potrafi krok po kroku, techniką salami, likwidować kolejnych przeciwników stojących mu na drodze do wyśnionej korony, która przez cały ten czas, zawieszona pod sufitem teatru na długim sznurze, unosi się nad sceną. Raz jest niżej, raz wyżej, migocze światłem jak czubek na bożonarodzeniowej choince, ale przez pierwszy akt pozostaje dla Ryszarda jeszcze nieosiągalna.

Moment przełomu

Rzecz w tym bowiem, że aby po nią sięgnąć, trzeba zapanować nad tym światem całkowicie, już bez żadnej pozostałości, która zawsze stanowiłaby zagrożenie dla zdobytej bezprawnie władzy. Podporządkować sobie dwór – to jeszcze sprawa dość prosta, bo to nieskoordynowana w swoim oporze grupa, o której politycznej niedojrzałości najwięcej mówią wrotki, na których mało udolnie jeżdżą po scenie książątka. Przekonać do siebie Annę (Nóra Trokán) to już wysoka sztuka. Scena rozmowy Anny i Ryszarda to zawsze jeden z kulminacyjnych momentów w inscenizacjach Ryszarda III, i tak też jest w przedstawieniu budapeszteńskiego Teatru Narodowego. Anna Nóry Trokán jest piękną, młodą kobietą, dostatecznie przy tym inteligentną, by jasno widzieć, jak odrażającą, zawoalowaną propozycję składa morderca jej męża i teścia. Przez większą część rozmowy Trokán jest posągowa, ma zamkniętą twarz, z malującą się na niej pogardą – aż do tego tajemniczego momentu, gdy w jej duszy dokonuje się jakiś przełom, gdy zaczynają do niej przemawiać sprytne argumenty Ryszarda. Do końca nie wiemy, co się w tym momencie w duszy Anny dzieje, co sobie mówi. Jakie mam inne wyjście? Przynajmniej będę władczynią… Więcej na tym zyskam, niż stracę? Tego nie wiemy, ale sam ów moment wewnętrznej przemiany został w tej scenie zagrany znakomicie.

Aby dojść do pełni władzy, Ryszard musi nie tylko doprowadzić do końca gabinetowe intrygi. Musi także wychować swoich pretorian. Attila Vidnyánszky junior, młoda, wschodząca gwiazda węgierskiego teatru, jako jedną z ważnych grup, na których wspiera się tyrania, przedstawił – ludzi młodych. W spektakl reżyser wplótł serię choreograficznych scen, wykonywanych przez młodych aktorów ubranych w białe koszule, tańczących układy pełne dynamizmu, siły, młodzieńczej energii. Przypuszczam, że ta choreografia bardzo by się spodobała Leni Riefenstahl, mogłaby ją wykorzystać w którymś ze swoich filmów. Młodość u Vidnyánskiego jest nie tylko witalna, cechuje ją też połączenie ideowej gorliwości z naiwnością, połączenie, które dążącemu do tyranii władcy łatwo przekuć w przydatny mu oręż. Przykładów z historii, potwierdzających tę myśl reżysera, można by podać co niemiara…

Głos ludu

Ale to jeszcze nie wszystko. Nawet u Szekspira i nawet w piętnastowiecznej Anglii ustanawianie tyranii nie mogło się obyć bez elementu demokratycznego. Aby stać się „prawowitym” władcą, Ryszard musi przekonać do siebie na koniec także londyńczyków, „lud”, zwykłych wyborców. Tu przychodzi moment, w którym muszę opisać swój, mało niestety zaszczytny, udział w polskim pokazie budapeszteńskiego Ryszarda III. Otóż Zsolt Trill, po to by przeciągnąć „lud”, czyli publiczność, na swoją stronę, posłużył się socjotechnicznym trikiem: wysłał pomiędzy widzów dwóch swoich pretorian, z zadaniem przeprowadzenia pewnej pijarowej operacji. Ponieważ pechowo siedziałem w fotelu pierwszym z brzegu w rzędzie, to właśnie tuż przed swoim nosem zobaczyłem podstawiony mi przez aktora mikrofon, a nad sobą usłyszałem głośne na całą salę pytanie: „Czy Ryszard III byłby dobrym królem?”. Proces mentalny, jaki się wtedy we mnie rozegrał, dopasowywania się na wszelki wypadek do tego, co odczuwa się jako dziejowy moment, był pewnie równie zastanawiający, jak to, co rozegrało się w duszy Lady Anny w rozmowie z Ryszardem. Co tu powiedzieć? Z czym się wychylić? Aktor czeka na odpowiedź, czeka Ryszard, czeka także widownia. „Probably” – wykrztusiłem w końcu dla świętego spokoju. Aktor aż zapiał z zachwytu: „Probably!!!” – i sprawa została przesądzona, Ryszard III był już w prawie sięgnąć po wyśnioną koronę.

Gdyby scena rozegrała się w rzeczywistości, może po latach mówiłbym coś o ukąszeniu heglowskim lub w inny sposób próbował siebie usprawiedliwić. Na szczęście honor gdańskiej publiczności uratował drugi widz, który na to samo pytanie znalazł błyskotliwą ripostę: „Lepszym niż Viktor Orbán”.

Spektakl był wystawiony w ramach zorganizowanego przez Gdański Teatr Szekspirowski Tygodnia Węgierskiego, który kończył obchodzony w Polsce Rok Kultury Węgierskiej. W pierwszym rzędzie siedziała oficjalna delegacja z Budapesztu. Jej członkowie tylko popatrzyli po sobie, uśmiechnęli się.

Riposta, jakkolwiek o wiele błyskotliwsza niż moje nieszczęsne „probably”, nie oddawała, mimo wszystko, zbyt dobrze ducha spektaklu Vidnyánskiego. Reżysera, miałem wrażenie, mało interesował ten poziom lektury dramatu Szekspira, na którym tekst okazywałby się politycznym pamfletem, opowieścią z kluczem. Jego spektakl to przenikliwa analiza mechanizmów despotycznej władzy, każdej takiej władzy. Na pustej, praktycznie pozbawionej dekoracji scenie, na której jedynym scenograficznym elementem jest wielki ruchomy podest, widzimy działanie tych mechanizmów jak na dłoni. U początków – determinację jakiejś jednostki, która postanawia przemocą zagarnąć władzę, eliminowanie przez nią, krok po kroku, kolejnych punktów oporu, podporządkowywanie sobie wszystkich instytucji i wreszcie zapanowanie nad całymi grupami ludzkimi, aż po ten kluczowy moment, gdy tyrania przekracza jakby masę krytyczną, gdy opór nie jest już możliwy i pozostaje albo bezsilna retoryka à la Hastings, albo – ucieczka z tej szybko potworniejącej rzeczywistości, póki nie jest za późno.

Wieczna wojna dwóch róż

Logika puszczonej w ruch maszynerii jest bowiem nieubłagana. Zagarniętą bezprawnie władzę trzeba potem utrzymać, i to coraz bardziej bezwzględnymi metodami. Wydaje się, że właśnie teraz Ryszard sięgnął po pełnię rządów, że nikt i nic już mu się nie przeciwstawi. Aktorzy na owym ruchomym podeście wznoszą dla niego wysoki drewniany słup, po którym, z przypiętymi do butów słupołazami, wspina się Zsolt Trill. Zawieszona na sznurze świecidełkowa korona nareszcie jest w zasięgu jego ręki, nareszcie ozdabia jego skronie. Wolno mu już wszystko? Właśnie nie: może robić to tylko, co nakazuje sytuacja. On tę sytuację stworzył, ale teraz to ona nad nim panuje. Dla totalnej władzy każda niezależność stanowi potencjalne zagrożenie, każdy jej przejaw trzeba zatem niszczyć w zarodku, zanim stanie się zagrożeniem realnym. Sprzymierzeńców trzeba z czasem szukać wśród siepaczy – takich jak pozbawiony wszelkich uczuć i moralnych oporów Tyrell (świetny epizod Gézy D. Hegedűsa). Czym więcej okrucieństwa, tym silniejszy staje się jednak przez to opór, aż po bunt i obalenie tyrana. Zanim jednak nadciągną, zgodnie z tą logiką, rebelianckie wojska, prowadzone przez Richmonda, możemy patrzeć na żałosnego tak naprawdę uzurpatora, skurczonego w niewygodnej pozycji na samym czubku wysokiego słupa, niczym jakiś Szymon Słupnik, męczennik religii władzy. Gdy już władzę zdobył, odkrywa, że ta religia jest niczym, ale swoją rolę męczennika będzie musiał odegrać do końca.

Jego katastrofa jest nieuchronna. Zapowiada ją – ciekawy to efekt – dziwny, narastający dźwięk, dolatujący do widzów z tyłu, zza zamkniętych ciężkich, drewnianych drzwi widowni Teatru Szekspirowskiego. Gdy oddziały Richmonda wkraczają na scenę, wyjaśnia się, że aktorzy obwijali się za tymi drzwiami aluminiową folią, imitującą wojenny rynsztunek, stąd ten dziwny metaliczny odgłos. W taką samą folię obwija się też jednak szykujący się do walki Ryszard. Tak jakby jedna i druga strona były ulepione z tej samej gliny. Co więcej, przypominamy sobie teraz, że kawałeczki tej folii od samego początku były poprzybijane do ścian z boku i tyłu sceny, a także do podłogi. Na ich czarnym tle, w ogołoconej przestrzeni, wyglądały jak rozgwieżdżone niebo. Jeśli ten scenograficzny detal ma jakieś znaczenie, to być może takie, że pokonanie Ryszarda III u Vidnyánskiego – inaczej niż u Szekspira – nie oznacza przywrócenia zburzonego ładu i nastania trwałego pokoju, końca wojny dwóch róż. Nie, to raczej wpisany w rzeczywistość stały porządek rzeczy, koniec jednej wojny, od której rozpoczyna się kolejna – upadek władzy, na której gruzach budowana jest nowa, wcale nie lepsza.

Gdyby taką miało to wymowę, jeszcze bardziej oddalałoby to spektakl od aktualnego politycznego pamfletu. Vidnyánszky pokazuje, że to historyczne doświadczenie, jakie stało się dzisiaj udziałem obu naszych na nowo bratnich narodów, może prowadzić artystę nie ku doraźności, tylko ku ponadczasowości. To doświadczenie może także czynić nas bardziej wyczulonymi na powracający w dziejach mechanizm wyrodnienia władzy. Wyczulonymi i lepiej rozumiejącymi jego logikę. A przy okazji może owocować tak ciekawymi przedstawieniami.

 

Teatr Narodowy w Budapeszcie
Ryszard III Williama Szekspira
reżyseria Attila Vidnyánszky
premiera 10 stycznia 2017
pokaz 30 listopada 2017
w Gdańskim Teatrze Szekspirowskim

krytyk, poeta, stały współpracownik „Teatru”, dyrektor Biblioteki Miejskiej w Gdańsku.