3/2018
Artur Pałyga

Agnieszka Drożdż

Pomarańczowy samolot

 

 

Ulica jako spektakl. Jest druga w nocy. Istiklal Caddesi to deptak w Stambule prowadzący od wieży Galata do placu Taksim.

Dziecku jest zimno i chce siku.

Kobieta stoi przed cukiernią. Trzyma za rękę chłopca około pięcioletniego i dziewczynkę, może o rok młodszą. Chłopiec ma spodnie dżinsowe z naszytym obrazkiem-łatą. To pomarańczowy samolocik. Najprawdopodobniej przyjechali tu z Syrii, może z Aleppo. Myślę o bombardowaniach, o tym, przed czym uciekli, i przykuwa mnie ten pomarańczowy samolot naszyty na spodenki, ubajkowiony obrazek maszyny – dzieła myśli i rąk.

Mówią, że w Turcji jest około czterech milionów uciekinierów z wojny syryjskiej, ale przecież nikt ich dokładnie nie liczył. W samym Stambule jest ich, mówią, około trzystu tysięcy, w tym sto pięćdziesiąt tysięcy dzieci. I o tym jest ta sztuka dla mnie, ten ulica-spektakl na Istiklal Caddesi tej nocy. Tutaj dopiero widać, czuć ten powiew, który ci mówi, jaka katastrofa się zdarzyła w świecie, jaka nie do wyobrażenia gigantyczna dziura, lej po bombie, jest tutaj, tuż obok.

Dziewczynka trzęsie się z zimna. Co robi takie małe dziecko o drugiej w nocy na ulicy? Co robi? Siedzi z mamą na turystycznym deptaku i śpiewa piosenki. Widziałem ją, jak przechodziłem w tamtą stronę, w kierunku Taksim. Siedziała sama i śpiewała jakieś dziecięce piosneczki. Mama jakieś pięćdziesiąt metrów dalej dłoń wyciągała w geście proszalnym. Następne pięćdziesiąt metrów dalej siedział chłopczyk z pomarańczowym samolotem na spodenkach i grał na zabawkowych piszczałko-klawiszach. Dookoła kluby nocne, muzyka, pijani ludzie,

turyści i otwarte, rozświetlone cukiernie z przysmakami.

Dziecku jest zimno i chce siku.

Stojący wewnątrz cukierni, przy drzwiach, dwaj faceci nie pozwalają im wejść. Uśmiechają się nawet przyjaźnie, ale machają przecząco palcem, że nie, nie, nic z tego.

Zatrzymałem się i patrzę na nich. Chciałbym wyjść z roli widza. I nie umiem.

Kobieta pokazuje na drżącą dziewczynkę, która szczęka zębami, może ma gorączkę. Ma taki śmieszny paltocik i patrzy zdziwiona na facetów za szybą rozświetlonej cukierni, w której turyści o drugiej w nocy spożywają ciastka i bakławy, ponieważ Stambuł nigdy nie zasypia.

Nie. Idźcie sobie – pokazują przyjaźnie faceci i machają do przemarzniętych dzieci. Dziewczynka patrzy na nich z takim jakimś jak gdyby zdziwieniem. Dlaczego tam w środku są ludzie, którzy w nocy jedzą ciastka, a im nie wolno wejść? Kobieta bierze córkę za rękę i odchodzi. Syn z instrumentem za nimi.

Stoję sparaliżowany i nic nie umiem zrobić, nic powiedzieć. Jestem głupim, bezradnym turystą, który się tylko gapi na tę wojnę. Tak, wolałbym tego nie widzieć. Wolałbym siedzieć w ciepłym teatrze, na ciepłej widowni, i wiedzieć, że jestem widzem, od którego nikt niczego nie oczekuje, który nic nie musi. A tu właśnie teraz ponoszę porażkę, jako człowiek. Bo mam nawał myśli i nawał innych myśli blokujących te pierwsze. Nawał usprawiedliwień, dlaczego nic nie robię. Dlaczego nie nawrzeszczę na tych facetów zza drzwi? Dlaczego choćby nie zaproszę ich do tej cukierni, nie spróbuję wejść z nimi? Dlaczego stoję i się gapię? Co mnie ukształtowało takiego? Co zrobiło te straszne blokady? Ruszam się! Idę za nimi! Chcę ich zaprosić do mojego ciepłego pokoju. Ale nie. Przecież one nie wejdą do obcego faceta w środku nocy do pokoju. Jedna myśl zbija inną i tak cały czas. Idą w boczną uliczkę, koło taksówkarzy. Idę za nimi, chcę zawołać, podbiec, powiedzieć coś, zrobić jakiś gest. I nic. Totalna klęska. Znikają za zakrętem, a ja zostaję z durną myślą: „Nigdy do tej cukierni nie wejdę!”. Bez sensu.

Potem siedzę w innej cukierni, kawałek dalej i myślę, że co za różnica, czy siedzę tu, czy w Warszawie. A taka różnica, że tutaj widzę te dzieci na ulicy, a w Warszawie nie. W Warszawie, w domu możesz jeść pączka czy ciasto i nie myśleć: „Ojej, odebrało mi smaka na słodkie przez to wszystko!”. Tu nie masz szans o tym nie pomyśleć. Więc może tu uczciwiej. Może uczciwiej jest wpieprzać ciasteczko, patrząc na głodne, zmarznięte dziecko za szybą, niż wpieprzać to samo ciasteczko w ciepłym domu, nie musząc się zastanawiać nad głodnymi.

Jem stambulskie ciastko i myślę: „Nigdy w życiu nie wypłacę się biednym za moje dobre życie”. I zastanawiam się, czy ta myśl też jest samousprawiedliwieniem i czy aby nie jestem skłonnym do egzaltacji wygodnym cynikiem.

Dźwięk piszczałki. Dzieci na Istiklal Caddesi grają w nocy na piszczałkach. Kto je tu przywozi? Skąd? Potem czytam, że rozbito mafię, która wynajmowała albo i kupowała te dzieci z Syrii po to, żeby je tu przywozić na ten deptak. Najmłodsze mają kilka lat, najstarsze może dwanaście, trzynaście. Wszystkie mają podobne dziecięce instrumenty. Ktoś, jakaś do spółki z wojną mafia robi tu spektakl dla turystów, dla nas. Płacimy za ten spektakl. To bardzo ruchliwy deptak. Tłum ludzi tędy się przewala, co któryś wrzuca pieniądze, wrzuca tę opłatę. Żeby co? Po co? O czym? Jaki przekaz?

Patrzcie na nas. Jesteśmy. Jesteśmy też, kiedy nie patrzycie. Jesteśmy za szybą tych rozświetlonych i słodkich pomieszczeń, w których cieple siedzicie sobie, jakby nigdy nic.

Jakiś taki może. I jak zwykle? Wychodzę z teatru, znam przekaz, i idę na ciastko. Pomarańczowy samolot mam w głowie.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).