3/2018
Jacek Kopciński

fot. Zuzanna Waś

W kółko Gombrowicz

 

 

Jak trwoga, to… do Gombrowicza oczywiście! Ale czy nas ocali? Finał premierowego Trans-Atlantyku w Ateneum nie napawa optymizmem. Ten wyśmienity spektakl kończy się marszem zmilitaryzowanych Kawalerów Ostrogi, w których przedzierzgnęli się polscy patrioci na obczyźnie, Baron, Pyckal i Ciumkała, wcześniej ukazani w formie mocno zdegradowanej, jako bazarowi handlarze kiełbasą, pirackimi cedekami i koszulkami z orłem. Krok mają dziarski, okrzyk donośny, a przewodzi im sam Cieciszowski, co to do poselstwa chodzić namawiał, albo i nie namawiał, a teraz z nim noga w nogę kroczy i okrzyki wznosi. A z tyłu Gombrowicz podskakuje w biało-czerwonej czapeczce Stańczyka, nasz narodowy błazen w maskotkę przemieniony, bezradny wobec nowej siły, która napiera.

Przemysław Bluszcz w Gombrowicza przedzierzgnięty pięknie naśladuje miny Witolda, jego arystokratyczny dziubek i filozoficzny ryjek, najczęściej jednak gra zdziwienie, jakby w ogóle nie odpowiadał za całą tę patriotyczną awanturę. Niewiniątko! A przecież to on uruchamia jej mechanizm! Najpierw zjawia się stary ojciec, czyli autorytet, którego Gombrowicz znieść nie potrafi, a gdy tylko pomyśli o buncie, zaraz koło niego wyrasta jakiś antyautorytet, perwersyjny Gonzalo czy inny Pijak, i do zawodów zagrzewa. Zaczyna się więc pojedynek, którego bez ofiar rozstrzygnąć nie sposób, a stąd już tylko krok do dyktatury, bo razem ze śmiercią niewinnego otwiera się otchłań. Jest więc Gonzalo remedium na Tomasza, lepsza Synczyzna od Ojczyzny? Śmieje się z nas Gombrowicz, śmieje, bo dobrze wie, że tu wyboru nie ma, że – tak pomyślani – jesteśmy skazani na wieczną walkę, a im bardziej poluzujemy nieznośne kodeksy, tym realniejsze staje się widmo przemocy.

Jak trwoga, to do Gombrowicza – i mamy go teraz w teatrze pod dostatkiem. Najpierw Ślub wyreżyserowała wspaniale Anna Augustynowicz, potem Biesiadę u hrabiny Kotłubaj w kształcie spektaklu telewizyjnego nakręcił Robert Gliński, niedawno Miny polskie wystawił Mikołaj Grabowski (Witolda przeciwko Stanisławowi napuszczając), i wreszcie Trans-Atlantyk zaadaptował cudnie Artur Tyszkiewicz. A wszystko po to, by narodowemu wzmożeniu Polaków zaradzić i myślenia ich nauczyć. Co nam jednak z takiego myślenia, skoro to „tak w kółko i w kółko”, między znanymi figurami świadomości i nieświadomości (jednostkowej, społecznej) walka się toczy, a im sroższa, tym bardziej niebezpieczna? Czego nas ostatecznie uczy ten Gombrowicz? Czy nie tego, że w pułapce tkwimy tragicznej, choć tylko psychoanalitycznej? Ładna nauka! Może więc do kogo innego po radę się udać?

Najpierw przez prawie sto lat Polacy słuchali Mickiewicza. Potem nastał Gombrowicz i od wojny odrabiamy go sumiennie, w literaturze i na scenach, a trzeba przyznać, że żaden autor tak polskim aktorom nie leży, jak właśnie on. Zobaczcie Krzysztofa Dracza, jak gra Gonzala! Jakby we dzwony bił albo na trąbie grał… Cały zresztą zespół z Jaracza daje prawdziwy popis aktorstwa, tym gorzej jednak, bo skoro tak dobrze Gombrowicza grać umiemy, rozstać się z nim nie będziemy chcieli. A przecież trzeba, jeśli marzy nam się jakaś lepsza zmiana od tej dobrej…

A może właśnie wcale nam się nie marzy? Może lubimy ten błazeński taniec tragicznego Gombra i nawet jak go nie gramy, to jednak gramy? Weźmy najnowszy spektakl Moniki Strzępki i Pawła Demirskiego Ciemności. Czyż nie jest to opowieść o absurdalnej pułapce, w której tkwimy niezależnie od pozycji zajmowanej w nowoczesnym społeczeństwie? Każde słowo, każdy gest, każda myśl znajduje w tym przedstawieniu jakieś antysłowo, antygest i antymyśl, co ostatecznie doprowadza jego bohaterów do wewnętrznej implozji. A Śmierć Dantona w reżyserii Barbary Wysockiej w Narodowym, czy nie opowiada o patologii rewolucji wzniecanej przez nihilistów – z jednej strony, i fałszywych doktrynerów – z drugiej? Gdy doktrynerzy ścinają głowy, nihiliści wznoszą toasty i tak się to kręci… Ani więc przepisanym Conradem, ani na nowo zainscenizowanym Büchnerem przeskoczyć Gombrowicza się nie udało.

Nie masz więc nadziei? Ta, jak wiadomo, umiera ostatnia, pytanie jednak, czy potrafimy rozegrać nasze konflikty inaczej, niż zaplanował to dla nas Gombrowicz? Czy zjawi się w polskim teatrze autor, który pomyśli nas na nowo, ale równie poważnie i na tyle głęboko, byśmy chcieli mierzyć się z jego diagnozą dłużej niż jeden wieczór? Ktoś, kto wyciągnie wnioski z koncepcji swoich wielkich poprzedników, ale będzie gotów je przekroczyć i zaproponować własną wizję? Kto odważy się zmienić nie tylko poszczególne elementy intelektualnej układanki o nas samych, ale i cały paradygmat? Cieszymy się z sukcesu „Teatroteki”, w końcu powstało już w tej serii ponad trzydzieści przedstawień telewizyjnych, a wszystkie oparte na tekstach młodych polskich dramatopisarzy. I ja się cieszę, ale zarazem smutno mi, bo nie widzę wśród tych autorów nowego Gombrowicza, który na dodatek byłby anty-Gombrowiczem. Jeśli gdzieś jest, niech się pokaże! Taniec Tomasza z Gonzalem i Gonzala ze starym Tomaszem, choć zagrany wyśmienicie, nie ocala.

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.