4/2018
Marek Kochan

fot. Kazimierz Kochan

Małe przyjemności

 

 

Duże przyjemności: wejść zimą na K2, opłynąć kulę ziemską kajakiem, wymyślić szczepionkę na depresję, zatrzymać jednoosobowo chiński czołg na placu Tienanmen lub rzeź w Ruandzie, skonstruować odkurzacz, który oczyści z plastikowych butelek wszystkie oceany świata, albo napisać powieść tak dobrą, że jej nikt nie zrozumie i pojechać do wydawnictwa po egzemplarze autorskie pachnące jeszcze drukarnią.

Niestety: duże przyjemności są czasochłonne. I nie zawsze wszystko się udaje. Może się skończyć na niczym, albo i na przykrościach.

Dlatego: małe przyjemności. Przyszyć urwany guzik do mankietu ulubionej koszuli, która czeka od dawna gdzieś w kącie szafy, a przecież bez tego guzika nie da się jej nosić. Spotkać się z kimś, z jakąś miłą osobą niewidzianą od dawna, na które to spotkanie zawsze brakowało czasu. Przeczytać rozdział mądrej książki niepotrzebnej do niczego, siedząc przy oknie w słoneczny dzień, bujając się w bujanym fotelu, delektując się lekturą. Pojechać do centrum handlowego, pooglądać ładne ubrania i wrócić do domu, nie kupiwszy niczego, ciesząc się, że właściwie wszystko się ma i jest się szczęśliwym bez tych nowych rzeczy hipotetycznych, czując zadowolenie, że się presji konsumpcyjnej nie uległo.

A może by tak: do fryzjera? Do pana Piotra, do centrum, na Emilii Plater, do starej kamienicy, zakładu urządzonego jak loft, z dobrą muzyką i ogniem trzaskającym na kominku. Ale – czy będzie miejsce? Gdy mam dwie godziny na to akurat.

Dzwonię. Za godzinę – proszę bardzo. Hurra! Mam szczęście. Metrem, żeby było szybciej. Jestem za pięć. Dzwonię dzwonkiem – nic. Dzwonię telefonem. Że jestem umówiony, stoję tu na dole na Emilii Plater i zamknięte. Ach, to pan nie wie, że przenieśliśmy się na Służew, nieopodal Galerii Mokotów? Ano nie wiem. Umówić pana? Nie, aż tak, żeby się do Mordoru w ciągu dnia pakować, to nie.

Trudno, nie będzie małej przyjemności. Wracam na Żoliborz, jest tam fryzjer przyzwoity w sumie, ale bez jakichś bonusowych atrakcji. Strzyżenie i tyle.

A w metrze, na peronie: Bogdan W. Cześć Bogdan, ty tak w ciągu dnia, na peronie, nie pracujesz? W korporacji jakiejś byłeś chyba. Aha, w ubezpieczeniach.

Tu muszę wspomnieć, że kiedyś, w czasach liceum Bogdan był bardzo przystojny. Połowa dziewczyn z drużyny żeglarskiej się w nim kochała. Filmowy uśmiech i te czarne włosy. Teraz włosów połowa i uśmiech nie ten sam, ale coś z dawnego Bogdana zostało, szarm jakiś.

I jakiś ten Bogdan, patrzę, wyluzowany, zadowolony. Dziś akurat ma dzień wolny, dla siebie. Tak sobie ustawił. Jeden dzień w tygodniu. I tego dnia pracuje na swoim. Meble robi. Ludzie z tego środowiska i pokolenia kariery jakieś porobili, biznesowe czy naukowe, albo w mediach, bogaci często, a on: meble robi. Wynajął sobie garaż blaszak gdzieś na peryferiach i tam przycina, skleja, montuje. Specjalizuje się. Robi meble do pokojów dziecięcych. Hobby, ale też i praca. Podchodzi całościowo. Jego pomysł, jego wykonanie. Bo dla dzieci to się chce coś specjalnego, wyjątkowego. I czasem jest problem wymiarów, funkcjonalności, bo pokoiki dziecięce małe, a ludzie mają marzenia. Dużo zleceń nie bierze, tyle, ile może przerobić sam. Rozmawia z ludźmi, proponuje im, rozrysowuje. Autorskie koncepcje. Pracuje powoli. I potem ma satysfakcję, że ileś tam dzieci w jego meblach dorasta, dzięki niemu ma dzieciństwo inne, piękniejsze może. On sam jest wprawdzie zrealizowany jako ojciec (ma trójkę dzieci), ale to zrobi dla innych, innym życie upiększy.

I ma filozofię. Pracuje tylko na sklejce. MDF. Jest ekologiczny. Jego meble w całości ze ścinków, a i ścinki stara się tak spożytkować, żeby nie było odpadków. Dopasowuje, spasowuje, stara się bez wkrętów. Nie maluje, bo to nieekologiczne. Niech drewno ma naturalny kolor, niech się starzeje po swojemu.

Klienci go polecają. Sam się nie reklamuje. Po co ma się nim urząd skarbowy interesować? To takie hobby tylko, jego prywatny projekt ulepszenia świata, jeden dzień w tygodniu. Ekologicznie, żadnych ścinków.

Nagle urywa się opowieść Bogdana, bo już plac Wilsona, ja wysiadam, Bogdan dalej, na Bielany. To miłej pracy, mówię. Tak, tylko zimno jeszcze trochę, a garaż nieogrzewany. Ale niebawem się ociepli, już niedługo.

Parę tygodni później, gala 100 lat ZAIKS-u, Teatr Wielki. Patrzę z góry, z poziomu piętra, jak po przykrytych czerwonym dywanem schodach wspinają się widzowie, a u wylotu schodów czai się stado fotoreporterów. Nagle: poruszenie. Ktoś znany idzie, jakaś piękna kobieta pewnie. Trzaskają flesze. Wychodzi. Edyta Herbuś, poznaję. Ma suknię białą i długą, z ogromnym dekoltem, piersi wychodzą do góry, o mało się z tego dekoltu nie wysmykną. I już mają paparuchy używanie. Herbuś zadowolona, pozuje, śle uśmiechy. Ale nagle, co to? Obok druga kobieta się wyłania. W czarnym żakiecie, czarnych spodniach. I nagle fotoreporterzy na nią. Czemu tak, kto to? Z góry nie widać twarzy. Ale widać co innego. Marynarkę ma na gołe ciało, żadnego biustonosza, pół piersi jej z tej marynarki wystaje. I już większość obiektywów na nią, a z Herbuś może trzy zostały. Wygrała ta druga, więcej aparatów zanęciła. Pozuje, cieszy się wygraną. Herbuś na deskach. Zaraz odejdzie jak niepyszna.

Małe przyjemności, dziwne czasem.

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).