Matka Bolesna
Żeby nie było śladów to wstrząsająca opowieść o kłamstwie „chodzącym stadami” i „układającym się w system”.

fot. Katarzyna Kural-Sadowska
W dniu w którym przyjdziesz po mnie
Nie umyję zębów
Nie będę musiał także zmieniać ubrania
Tylko buty włożę
Na długą drogę
Tak zaczyna się jeden z wierszy Grzegorza Przemyka. Kiedy funkcjonariusze ZOMO w maju 1983 roku zadawali młodemu maturzyście śmiertelne ciosy w brzuch, nie miał na nogach butów. Umierał boso. Tuż przed zatrzymaniem ściągnął sandały, by podczas młodzieńczych wygłupów wskoczyć koledze na plecy.
Nagrodzony Nike w ubiegłym roku reportaż Cezarego Łazarewicza Żeby nie było śladów jest jak filmy Hitchcocka – najpierw trzęsienie ziemi, potem atmosfera narasta, zdarzenia gęstnieją, rozsadzając emocje i wyobraźnię. Łazarewicz po kilku akapitach, w których zarysował przestrzeń warszawskiego mieszkania przy ulicy Hibnera, gdzie oprócz matki z synem mieszkały dwa koty, pies i wszyscy, którzy czasowo potrzebowali się gdzieś zatrzymać, po opisaniu pokoju Grześka, w którym wisiała mapa świata i wiersz Wojaczka oraz po wprowadzeniu czytelnika w miłą atmosferę świętowania przez młodych chłopców dobrze napisanej matury, już po chwili przenosi nas na Starówkę, do komisariatu przy ulicy Jezuickiej. Relacjonuje wycie z bólu nastolatka, a potem ostatnie kilkadziesiąt godzin dogasającego życia. Te obrazy od początku wdzierają się w pamięć – i, czy się tego chce, czy nie, każą czytać następne fragmenty reportażu ze ściśniętym gardłem. Zmasakrowane wnętrzności, podziurawione jelita przyklejone do kręgosłupa przyprawiają nawet wprawionych chirurgów o mdłości, odbierają im pewność profesjonalizmu medyków. Bo jak przekazać matce wiadomość, że jej delikatny syn, który kochał poezję i właśnie miał wejść w dorosłość – w ciągu kilku godzin umrze. Potem reporterska opowieść jeszcze mocniej zaciska na czytelniku kleszcze absurdu, wciąga w wydawałoby się niewiarygodny świat pozbawiony moralności i podstawowych zasad, świat, w którym zdarzenia muszą pasować do napisanego przez władzę scenariusza, w którym nie prawda, lecz nawet najbardziej paradoksalne pozory zostaną usankcjonowane.
Opracowany przez Łazarewicza materiał z przesłuchań, teczek IPN-u, wywiadów, osobistych spotkań i korespondencji może stanowić rewelacyjną podstawę scenariusza. Zupełnie mnie nie dziwi, że szybko zainteresowali się nim twórcy. Powstaje już film w reżyserii Jana P. Matuszyńskiego, a Teatr Polonia wystawił właśnie spektakl Piotra Ratajczaka. Ilość wątków, postaci, zdarzeń ważnych dla toczącego się i w socjalistycznej, i w wolnej Polsce procesu, budzi jednak podstawową obawę, czy teatr poradzi sobie z wielowątkowością, skomplikowaną siatką relacji bohaterów, długim okresem, w którym rozgrywają się poszczególne wydarzenia. Sztuka sceniczna już nie raz udowadniała, że potrafi sprawnie posługiwać się metaforą i metonimią, kondensacją zdarzeń, skrótowością obrazowania, umownością postaci. Taka poetyka charakteryzuje też spektakl Ratajczaka. Trzystustronicowy reportaż ściśnięto do półtoragodzinnego spektaklu. Umowność gry pozwala na szybką metamorfozę jednej postaci w drugą. Ruch ciała, skromny element kostiumu przemieniają zomowca w lekarza, lekarza w przyjaciela Grześka, a potem w tajniaka. Oczywiście spektakl nie jest, i nie musi być, przeniesieniem na scenę książki Łazarewicza. Stanowi pewien wybór epizodów sprawnie zaadaptowanych przez Piotra Rowickiego, którym towarzyszą rockowe kawałki z lat osiemdziesiątych.
Dla przejrzystości narracji z wielu ważnych wątków trzeba było zrezygnować. Nie ma w spektaklu mowy o dwóch osobach trzymających przy życiu Barbarę Sadowską po śmierci syna: księdzu Popiełuszce i Marzenie – dziewczynie Grześka. To dzięki apelom Popiełuszki kilkudziesięciotysięczny kondukt żałobny po mszy pogrzebowej Przemyka przeszedł z żoliborskiego kościoła pw. św. Stanisława Kostki na Cmentarz Powązkowski (dwie godziny marszu) w dojmującej ciszy. Solidarna cisza była dla władzy bardziej kłująca niż głośna manifestacja. Bestialskie morderstwo kapelana ostatecznie załamało Sadowską. Uświadomiła sobie wówczas z całą goryczą, że władza nie zatrzyma się już przed niczym.
Wielkim nieobecnym spektaklu Ratajczaka jest Leopold Przemyk – ojciec Grzegorza. Łazarewicz nie poświęcił mu wiele miejsca, ale dostrzegł jego rolę w dzieciństwie Grześka, kiedy Barbara zajęta była przede wszystkim życiem warszawskiej bohemy, a także w czasach młodzieńczych chłopaka i po jego śmierci. W spektaklu nie ma Leopolda w ogóle, a przecież przez trzydzieści lat uczestniczył w rozprawach sądowych („siedzi zwykle przycupnięty na ławie, wsłuchując się uważnie w zeznania kolejnych świadków”). Stał w cieniu matki, jego ból był mniej dostrzegalny, na pewno mniej medialny. Gdy zabito Grześka, miał dopiero czterdzieści dwa lata. W procesie, który rozpoczął się na nowo w 1993 roku, został oskarżycielem posiłkowym. Zomowców jednak uniewinniono, a w 2010 roku z powodu przedawnienia Sąd Najwyższy umorzył sprawę. Wtedy Leopold Przemyk wniósł do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka skargę przeciwko Polsce. Tuż przed śmiercią otrzymał orzeczenie Trybunału, w którym stwierdzano, że Polska naruszyła Europejską Konwencję Praw Człowieka. Czy czuł jednak jakąkolwiek satysfakcję?
Najważniejsza w spektaklu jest Barbara. Stworzona przez Agnieszkę Przepiórską postać jest przejmująca.
W krótkim czasie aktorce udało się pokazać delikatną, nieprzystającą do rzeczywistości, unoszącą się lekko nad ziemią poetkę i zaangażowaną opozycjonistkę, nietypową, dla niektórych niedojrzałą, choć bardzo kochającą syna matkę, a wreszcie – kobietę złamaną, tragiczną, pozbawioną złudzeń, lecz do końca dumną. Przejmujący jest monolog Sadowskiej w sądzie, jej konfrontacja z żelazną prokurator – Wiesławą Bardonową, dla której nie prawda, lecz dopasowanie zdarzeń do ustalonego przebiegu stanowiło cel przesłuchań, która ze zranionej matki uczyniła główną winną. Barbara Przepiórskiej na oczach widzów w jednej chwili starzeje się i ugina pod ciężarem własnego ciała. Niczym antyczna bohaterka tragedii wie, że nie będzie sprawiedliwego rozwiązania. Jest zniszczona nie tylko psychicznie. Zgarbiona, wciśnięta we własne ciało, zrezygnowana, rozumie, że tylko śmierć może zapewnić jej spokój. Nie popełni samobójstwa, będzie czekać zmęczona.
Sadowska nie mieści się w społecznych rolach i narzuconych zachowaniach. Dowodzi tego nie tylko brak stołu w mieszkaniu, prowadzenie otwartego domu czy związek z dużo młodszym Czarkiem – kolegą Grześka, ale świadczą o tym także najtragiczniejsze momenty jej życia: w scenie pogrzebu Barbara rozsmarowuje na ustach czerwoną szminkę i wkłada przyniesiony przez przyjaciółkę czarny kapelusz z woalką, w którym wygląda jak klown czy manekin (jak wynika z zachowanych fotografii, Sadowska na pogrzebie ubrana była w swoje codzienne ubrania). Pyta, jaka jest „etykieta śmierci” (savoir-morte), czy wolno śmiać się na pogrzebie syna, jeśli przypomni się matce zabawna historia z ich wspólnego życia? Czy jest procedura sypania ziemi na trumnę dziecka? Narzucono jej rolę siostry Hioba, współczesnej piety, „matki, która wszystko rozumie” (doprawdy?). Ma tego dosyć, pragnie wyrwać się ze społecznych stereotypów. Cierpi, ale ma prawo do cierpienia na własny sposób. Dlatego namalowane na twarzy ochronne barwy nerwowo rozsmarowuje na policzkach i czole. To jednak nic nie daje. Nadal pozostaje na twarzy blada maska matki bolesnej.
Agnieszce Przepiórskiej i Adrianowi Brząkale udało się oddać czułość, która obecna była w relacji matki z synem. Wzajemna dbałość o siebie (Grześ po pobiciu, w chwili przytomności, przepraszał matkę, że nie da rady wyprać jej spódnicy – Barbara miała unieruchomioną rękę z powodu zajść w Komitecie Prymasowskim), szacunek i poczucie wolności charakteryzowały ich przyjacielskie więzy. Grzesiek rozrzucał z matką ulotki, ujawniał przed nią najskrytsze marzenia, jak na wzgórzu za miastem, gdzie roztaczał wizję podróży po świecie. Widziane z oddali warszawskie dzielnice stawały się innymi kontynentami. Spektakl Ratajczaka jest dla mnie przede wszystkim historią o głębokiej relacji ludzkiej wbrew nieludzkiej machnie czasów, o głębokiej miłości matki do syna, która jeszcze tylko przez sny lub poezję może kontaktować się z zakatowanym dzieckiem.
Dziurawe mam ręce
Wypadają mi z nich
Pierwsze drobne czereśnie
Tego roku
Nie doniosę ich chyba
Do ciebie
Syneczku
W spektaklu pojawiają się dwa ważne rekwizyty: buty i chlebak, z którym Grzegorz prawie się nie rozstaje (informacja ta nie pada ze sceny, ale Przemyk miał go po Edwardzie Stachurze i traktował jak relikwię). W jednej z początkowych odsłon Sadowska podnosiła związane sznurowadłami dwa buty: jeden mały – pewnie pierwszy bucik, w którym Grzegorz uczył się chodzić, a drugi duży – ostatni, w którym chłopak miał ruszyć w podróż po świecie. Jak opisywał Łazarewicz, Barbara Sadowska, skulona w deszczu pod prosektorium, czekała w nocy z traperami i chlebakiem, by włożyć je synowi do trumny.
Dynamiczną akcję spektaklu co jakiś czas przerywają nieco oniryczne sceny pomyślane jako monologi Grzegorza. Kim bym był, gdzie i z kim bym mieszkał, czy w 2018 roku mając pięćdziesiąt cztery lata, miałbym dzieci, żonę, dom, czy byłbym rozwodnikiem, facetem, któremu nie wyszło, czy pisarzem, poetą, biznesmenem – zastanawia się Przemyk po odśpiewaniu Obławy Kaczmarskiego. Ten młody wilk, na którego ruszyło bezlitosne polowanie, ubrany jak w dniu pobicia, w sztruksy, koszulę, sandały, pyta w jednej z ostatnich scen swego oprawcę, jak to jest śmiertelnie pobić człowieka, a potem wrócić do codzienności (Kościuk był dwa lata starszy od Przemyka).
Reportaż Łazarewicza z każdą kolejną stroną ujawniał mechanizmy władzy, manipulację rządzących (Jaruzelskiego, Kiszczaka, Urbana), dla których nawet najbardziej absurdalne scenariusze były bardziej wiarygodne niż przyznanie, że funkcjonariusze komisariatu przy Jezuickiej śmiertelnie pobili maturzystę. Teorie wysnuwane przez prokuraturę, jakoby Przemyk był narkomanem, osobą z problemami psychicznymi, pijakiem, a nawet dobrze wyszkolonym karateką, nie wydawały się nonsensowne, zwłaszcza gdy miały poparcie w „naukowych” ekspertyzach i „szczegółowych” wizjach lokalnych. A wersję o okrutnych pielęgniarzach, którzy pobili chłopca w karetce lub windzie, lekarzach, którzy nie dopełnili obowiązku i matce – źle prowadzącej się alkoholiczce, która nie udzieliła koniecznej pomocy synowi, rozpowszechniały wszystkie propagandowe media. Bezprawie i niemoc przeciwdziałania absurdalnej manipulacji najpierw wywołują w czytelniku złość, potem poczucie bezsensu, wreszcie zniechęcenie.
Widzowi, który znał wcześniej książkę, brakuje nieco w spektaklu tej spiralnej konstrukcji, która osaczała i powoli dusiła czytelnika, zaciskała się na jego szyi niczym pętla szubienicy. Choć twórcy starają się to oddać poprzez kolejne nonsensowne etapy procesu, nieustanne inwigilowanie świadków i dosłowne zacieśnianie się przestrzeni (zbliżające się i oddalające kilkakrotnie schody), to widz częściej odczuwa nie strach przed posługującymi się bezprawnymi metodami rządzącymi, lecz głupotę i śmieszność elit. Świetnie pokazuje to scena z oficerami, którzy mechanicznie popijają kawę/herbatę i postukują łyżeczkami w szkło, czy epizod, kiedy przełożeni uczą Kościuka – „chłopaka od pługa” – jak ma odpowiadać na pytania w sądzie. W rzeczywistości była to jednak przerażająca gra, której stawkę stanowiło życie. Książka Łazarewicza jest opowieścią o władzy i jej mechanizmach, o złamanych życiorysach, straconych przyjaźniach, samotności, osaczeniu, zaszczuwaniu. Wyraźnie widać to na przykładzie biografii Michała Wysockiego – sanitariusza, którego skrócony życiorys przywołali twórcy spektaklu: wzięcie winy na siebie, by ratować rodzinę, nieudana próba samobójcza, amnestia, brak pracy, bo wszyscy znają twarz, rozwód, wstąpienie do zakonu, modlitwa za Grześka i na koniec – wbrew logice – przebaczenie oprawcom. To pewnie nie odosobniony przypadek. Żeby nie było śladów to wstrząsająca opowieść o kłamstwie „chodzącym stadami” i „układającym się w system”. Reportaż i spektakl budzą wściekłość, bo choć system się zmienił, sprawa Grzegorza Przemyka nie doczekała się satysfakcjonującego finału. Mimo że krąg podejrzanych był bardzo wąski, pytanie, kto zabił, pozostaje bez odpowiedzi. Czy to możliwe? A jednak. Spektakl Ratajczaka, oprócz walorów artystycznych, ma ważne cele edukacyjno-społeczne. Przypomina najnowszą historię z jej bohaterami i cynicznymi graczami, przestrzegając przed manipulacyjnymi mechanizmami władzy. Na widowni gromadzi się wielu młodych odbiorców, którzy nigdy nie słyszeli o sprawie Przemyka, może kojarzą tylko nazwisko śpiewającego poety, może widzieli kamień z wierszem na Powązkach:
Więc wejdź w tę muzykę synu
Idę tylko tak w stopy zimno
Teatr Polonia w Warszawie
Żeby nie było śladów
na podstawie reportażu Cezarego Łazarewicza
reżyseria Piotr Ratajczak
premiera 25 stycznia 2018