4/2018
Jacek Kopciński

fot. Zuzanna Waś

Cisza

 

 

Według niektórych krytyków polski reportaż, tak zachłannie kolonizujący kolejne przestrzenie geograficzne i historyczne, popsuł polską literaturę, a w szczególności powieść. Czy popsuł także teatr?

Wobec ekspansji reportażu literatura zachowuje się nerwowo, przyjmując zazwyczaj dwie strategie przetrwania. Po pierwsze upodabnia się do dziennikarskiego dokumentu, a cena, jaką płacimy za śmierć fikcji, jest słona. Oznacza przecież zanik umiejętności analizowania świata na wielu różnych poziomach, ujmowania go w różne figury poznania, konstruowania w wyobraźni równoległych wariantów rzeczywistości. Słowem, powieść pod wpływem reportażu bardzo się upraszcza (choć reportaż pod wpływem powieści nieco się komplikuje, co jest pewnym pocieszeniem), lub też – po drugie – panicznie próbuje się od niego odróżnić. Zazwyczaj objawia się to coraz większą nieprzejrzystością narracji, językową ekwilibrystyką, autotelicznością, za przeproszeniem, dyskursów…

A teatr? Teatr polski stoi reportażem! Świadczy o tym choćby pokaźna liczba spektakli, których bohaterami są postacie historyczne, kobiety i mężczyźni, pisarki i pisarze, ale też uczone, artyści, księża i oczywiście politycy. Ci, których zabito, i ci, którym na scenie życzy się śmierci… Biografia stała się w ostatnich latach bardzo wdzięcznym polem scenicznych dekonstrukcji, które dramaturdzy do spółki z reżyserami aranżują właśnie na kształt reportażu. Podstawą tych spektakli pozostaje typowo dziennikarski research źródeł, poddawanych następnie akademicko-kabaretowej obróbce. W konsekwencji jest to teatr, który czasem śmieszy, ale bardzo szeleści papierem… doktorskich dysertacji. Prawdę mówiąc, reportaż zainfekował też dramat – obecnością rozmaitych przewodników po rekonstruowanym świecie, a przede wszystkim ich gadatliwością. W teatralnych reportażach panuje nieznośny prezentyzm przeniesiony z marksistowskich badań nad historią. Na scenie wolnej od fikcji gra się zazwyczaj sąd nad postacią, która, jeśli tylko dochodzi do głosu, to po to, by z oskarżonego wejść w rolę świadka czy prokuratora. Kierowane wprost do publiczności słowa płyną jak woda z kranu i podtapiają widzów. Kiedy zdarzy mi się tonąć razem z nimi, myśl, że wszechobecny i wszystkożerny reportaż zepsuł nam i teatr, staje się natrętna.

Ale bywa i odwrotnie, kiedy adaptacja rzeczywistego reportażu uwalnia prawdziwą siłę teatru! To przypadek książki Cezarego Łazarewicza Żeby nie było śladów, która sprawiła, że po trzydziestu czterech latach od śmierci Grzegorza Przemyka zainteresowali się nią reżyserzy. Piotr Ratajczak zainscenizował w Polonii adaptację głośnego reportażu, natomiast Tomasz Man, na podstawie własnego tekstu zainspirowanego książką Łazarewicza, nagrał słuchowisko. Obie realizacje, obszernie prezentowane w tym numerze „Teatru”, nie są prostą powtórką z reportażu, ale jego znakomitym rozwinięciem. Opowieść Łazarewicza przywraca pamięć o śmierci niewinnego maturzysty, natomiast spektakl i słuchowisko ożywiają osoby tamtego dramatu, by je ponownie ze sobą skonfrontować w sytuacji tragicznej, a przez to wstrząsającej. Zwłaszcza Man niezwykle twórczo potraktował opowieść o Przemyku, głosy wszystkich postaci orkiestrując wokół krzyku bitego chłopaka, którego jednak nie usłyszymy…

Jest w słuchowisku Mana scena szczególna, w której dystans między słuchaczami a ofiarą milicyjnej przemocy maksymalnie się skraca. To scena z przesłuchania Przyjaciela Przemyka. Młody mężczyzna zeznaje przed samym Generałem:

PRZYJACIEL
[…]
w komisariacie milicjanci wepchnęli go do pokoju
zamknęli drzwi
usłyszałem krzyki
GENERAŁ
jakie krzyki
PRZYJACIEL
bicia
krzyczał z bólu
potem było cicho
najpewniej upadł na podłogę
ŚLEDCZY
przepraszam
czy widział to pan
PRZYJACIEL
słyszałem

Generał oczywiście podważa zeznanie świadka, który, gdyby widział moment znęcania się nad kolegą, pewnie tak jak on zostałby zabity. Dla śledczego, prokuratora, sędziego zawsze decydująca jest naoczność, co Generał skrzętnie wykorzysta, fałszując obraz zdarzenia. O wiele zresztą łatwiej manipulować tym, co usłyszane, niż tym, co zobaczone, i oto świadek zdarzenia, rodzina ofiary, cała Polska dowiaduje się, że krzyk Przemyka był okrzykiem atakującego karateki… Nawet gdyby ktoś z komendy nagrał chłopaka, przekształcenie ekspresji bólu w ekspresję agresji dla fachowców z resortu nie byłoby żadnym problemem. W słuchowisku Mana głosom postaci stale towarzyszy odgłos klawiatury komputera, na którym niewidzialny reporter montuje na żywo słuchaną przez nas audycję. Ten dźwięk stale nam przypomina o groźbie takiej manipulacji, ale też tworzy wrażenie autentyku, za którym tęsknimy.

Przemyka nikt oczywiście nie nagrał, ale w decyzji Mana, by nie imitować w słuchowisku krzyku ofiary, dostrzegam coś więcej niż tylko reporterską uczciwość. Cisza między słowami to świadomy gest artysty, który z szacunku dla ludzkiego cierpienia wyłącza mikrofon, na co już nie stać współczesnych dziennikarzy. W Idę ale zimno mi w stopy ból pozostaje niewyrażalny – i właśnie w tym estetycznym zaniechaniu kryje się prawdziwa siła teatru.

redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”. Profesor w IBL PAN, wykładowca UKSW i UW. Ostatnio wydał tom Wybudzanie. Dramat polski / Interpretacje.