6/2018

Wolność na placu zabaw

„W co się bawić?” – pytał Wojciech Młynarski w jednym z największych szlagierów z czasów PRL-u. „W wolnego człowieka” – odpowiadał mu nieco zgryźliwie Kisiel. Finał XXXIX edycji Przeglądu Piosenki Aktorskiej dał do zrozumienia, że zabawa w wolność właściwie się nie skończyła i trwa do dziś, choć jej uczestnicy już dawno powinni opuścić piaskownicę.

Obrazek ilustrujący tekst Wolność na placu zabaw

fot. Tomasz Walków/PPA

Jedną z najbardziej oczekiwanych imprez PPA był Koncert Finałowy Co to za dom!, którego realizację powierzono Ewie Kaim i Włodzimierzowi Szturcowi, autorom znakomitego dyplomu muzycznego Do dna, przygotowanego ze studentami krakowskiej AST. Reżyserka i dramaturg przyjrzeli się twórczości polskich poetów rocka minionego ćwierćwiecza, szukając w niej lustra dla bieżącej rzeczywistości politycznej. I rzeczywiście, klasyczne już przeboje, jak Kreon Maanamu, Obcy w domu Buldoga, Po co wolność czy Arahja Kultu, zabrzmiały tak, jakby były pisane dziś, choć tak naprawdę są zbiorczym wyrazem rozczarowań, jakie przyniosło kilka minionych dekad. Słychać w nich krytykę konsumpcjonizmu, poczucie wyobcowania, świadomość, że się żyje w świecie pozbawionym reguł i elementarnej sprawiedliwości, zdecydowanie nie takim, jaki miał być.

Doświadczenie pęknięcia, niedającej się zasklepić rany, jest może najmocniejszym motywem, jaki wyłonił się z gąszczu mrocznych metafor rockowej poezji. Piosenka Idzie wiatr Lao Che, o rozdartej sośnie w rozkołysanym wiatrem lesie, w ekspresyjnym wykonaniu otwierającego spektakl Romana Gancarczyka nabrała charakteru niemal apokaliptycznej wizji. Nie mniej dramatycznie zabrzmiała Arahja. Mało kto dziś pamięta, że był to protest song o murze berlińskim. Weronika Kowalska uczyniła z niego bardzo aktualną, paraboliczną przypowieść o koszmarze życia w domu pękniętym na dwie skłócone ze sobą połówki. Utwory te, w świeżej, bogato zinstrumentowanej aranżacji Dawida Suleja Rudnickiego, nabrały zupełnie nowych barw.

Niestety, Ewa Kaim i scenograf Mirek Kaczmarek narzucili poetyckim obrazom swoją własną ramę narracyjną o dość jednoznacznej wymowie. Rzecz bowiem dzieje się na placu zabaw, będącym zarazem dziwacznym śmietniskiem, pełnym bezużytecznych pluszowych zabawek. Nietrudno się domyślić, że to obraz Polski infantylnej, gnuśnej, zarzuconej tandetą, żyjącej pozorami sytości na wysypisku śmieci. Wielkie słowa w takim entourage’u brzmiały szyderczo, tak jak fraza „po co wam wolność” z piosenki Kultu, wyśpiewanej przez Aleksandrę Adamską mechanicznie, z pełnym wdzięku niezrozumieniem, jak szkolny wierszyk.

Nad kolorowym śmietnikiem dominowała milcząca obecność Jerzego Treli i Krzysztofa Globisza. Reżyserka usadziła ich na przodzie sceny, jak niemych sędziów przybywających z innego świata, z lepszych czasów. Globisz i Trela potrafią milczeć ważko, więc widziało się w nich zadumę Stańczyka i niemy wyrzut, że się te wielkie słowa, które dawniej rozpalały tłumy, rozmieniło na drobne. Nie po to się jednak sprowadza aktorskich gigantów, by kazać im milczeć, było więc jasne, że w stosownym momencie reżyserka odda im głos. Napięcie rosło. I rzeczywiście, gdzieś w połowie spektaklu Jerzy Trela wstał i wygłosił Przesłanie Pana Cogito. Nie jestem pewna, co miał oznaczać ten gest. Utwór Herberta należał do największych przebojów literatury patriotycznej w stanie wojennym i bywał nieodzownym punktem programu występów artystycznych, organizowanych ku pokrzepieniu serc w kościołach. Trela wykonał go z solenną powagą, dokładnie tak, jak robili to jego koledzy przed trzydziestu laty, może więc chodziło o to, by ponowić zaklęcia, które dawniej zagrzewały do oporu. Sęk w tym, że przykazania Pana Cogito – jeśli potraktować je serio – mogłyby być dziś kłopotliwe. Etyka Herberta urąga przecież duchowi naszych czasów: zaleca walkę, lecz nie gwarantuje zwycięstwa, żąda męstwa, nie ukrywając, że jego cena będzie wysoka. Przesłanie Pana Cogito hartuje do klęski, jakiej może się spodziewać każdy, kto dochowuje bezwzględnej wierności wartościom. Poeta upominał się przy tym o wartości dziś wzgardzone, o czym pisał w ironicznym wierszu o cnocie, przedstawionej jako panna niemodna i brzydka, budząca drwiny i śmiech. Kodeks Pana Cogito, bardzo conradowski, żądający wierności, która nie spekuluje, nie idzie na ugodę, lecz jest bezwzględnym nakazem działania, gdy „tak trzeba”, zawiera w istocie tragiczną wizję świata. Przesłanie… to dekalog bez obietnicy zbawienia, propozycja ładu bez harmonii, nadzieja bez gwarancji. Czy można z niego wywieść model sytuacji duchowej współczesnego Polaka? Chyba nie. Tym bardziej też nie mieści się Herbert ze swoim radykalnym i nieoczywistym systemem etycznym w opowieści Ewy Kaim i Włodzimierza Szturca o ucieczce od wolności na plac zabaw. Wypominając rodakom grzech zdziecinnienia, sami autorzy nie uniknęli zresztą dość infantylnej puenty. Po zakończeniu wiersza stawia ją Jerzy Trela, biorąc z odrazą w dłonie pluszowego misia…

Na szczęście jest też w spektaklu inna puenta, nieobciążona dydaktyzmem i naprawdę wzruszająca. Ten gest, przenoszący całość przekazu w nieco inny wymiar, wykonuje Krzysztof Globisz, sylabizując, czy raczej składając z krnąbrnych zgłosek tekst piosenki Dziwny jest ten świat.

Utwór Czesława Niemena błyszczał już na wrocławskim festiwalu w wielu wykonaniach, ale właśnie to – chropawe, wyartykułowane z wysiłkiem przez zmagającego się z chorobą artystę – miało największy ciężar. Odnawianie zdewaluowanych znaczeń jest mozolną pracą, właśnie taką, jaką podjął Globisz, sklejając sensy z porwanych fraz.

Ciekawym zbiegiem okoliczności, Koncert Galowy w reżyserii Agnieszki Glińskiej okazał się jakby dalszym ciągiem opowieści Kaim i Szturca. Oglądając spektakl Miłe Panie i Panowie bardzo mili poświęcony Wojciechowi Młynarskiemu, można było odnieść wrażenie, że to nieco inna odsłona przygód Pana Cogito, który z surowego mędrca zmienił się w obserwatora śledzącego codzienne harce na placu zabaw. To ktoś, kto nie ściga się już z tym światem, lecz pozostaje z boku, spoglądając z irytacją na zgiełk głupoty, chamstwo wyniesione do rangi cnoty i miałkość politycznych igrzysk. Jest elegancki i powściągliwy, lecz potrafi ugodzić serią szybkostrzelnych puent. Oczywiście, Młynarski to nie Herbert, lecz w doborze tekstów Koncertu, w ich retorycznych kodach, poetyckich ćwiczeniach z dystansu i ironii dla zaawansowanych, było coś bliskiego im obu.

Scenariusz gali ułożył się w portret podwójny artysty. W pierwszej części zaprezentowano piosenki i wierszowane felietony o charakterze publicystycznym. Powstawały w różnych latach, lecz postawa autora wobec świata pozostawała niezmienna. Młynarski nie lubi hipokryzji i demagogii, jest wyczulony na populistyczny frazes, nie ufa egzaltacji tłumu. Irytuje się, czytając gazety, cierpi, oglądając telewizję, coraz bezwstydniej schlebiającą gustom mas. Nie kryje rozczarowania niedojrzałością Polaków, którzy wciąż repetują tę samą klasę w „szkole wolności”. Teksty, takie jak Inżynierowie dusz, Wydział bezprawia czy Co by tu jeszcze [spieprzyć], mogłyby się złożyć na zbiór satyry obywatelskiej o nieustającej aktualności. Tak też czytała je publiczność wrocławska, nagradzając rzęsistymi brawami piosenki, w których znajdowała celne aluzje polityczne. Od skojarzeń bieżących nie uchylała się też skromna, skupiona na interpretacji aktorskiej tekstów inscenizacja Agnieszki Glińskiej. Nie było w niej gwiazdorskiej celebry, choć w obsadzie znalazło się wiele gwiazd. Soliści, wśród których prym wiedli Kinga Preis, Anna Radwan, Helena Sujecka i Konrad Imiela – wtopili się w szary tłum. Po scenie, nad którą rozwieszono wyjęte z tekstów słowa klucze, manewrowały sennie masy obywateli w niemal jednakowych uniformach. Poruszali się jak w letargu, klucząc w labiryncie ławek, które, ustawiane w różnych konfiguracjach, raz zdawały się poczekalnią, innym razem – szkolną klasą. Motyw krnąbrnych uczniów, którzy nie zaliczyli „szkoły wolności”, jest bliski diagnozie o niedojrzałości Polaków, jaką postawili autorzy Koncertu Finałowego.

Byłoby jednak szkoda czytać ów „śpiewnik polski” Młynarskiego wyłącznie przez pryzmat bieżących emocji. Słychać w nim bowiem głos dogasającej formacji inteligenckiej – liberalnej, wychowanej na ideałach starej Europy, formacji, która zdołała przenieść bliskie sobie wartości przez wszystkie totalitaryzmy, lecz okazała się bezradna wobec pragmatycznego bożka nowej epoki. Herbert widział tę erozję ostrzej niż Młynarski, lecz obaj poszukiwali jakiegoś oparcia w rozchwianym świecie. Poeta znajdował go w conradowskiej etyce odpowiedzialności, a mistrz piosenki – w minimalistycznej, lecz niezależnej od zewnętrznych autorytetów busoli przyzwoitości.

Druga część koncertu zaprezentowała Młynarskiego jako poetę lirycznego. To portret intymny wyciszony, poruszający najczulsze struny wrażliwości. W znakomitych aranżacjach syna artysty, Jana Emila Młynarskiego, lśniły kruchym pięknem piosenkarskie precjoza: nastrojowy Superszary blues w wykonaniu Tomasza Schuchardta, przesycona ironią Piosenka tonącego Mateusza Bieryta czy łączące baśniową magię obrazu z melancholią filozoficznej przypowiastki Miasteczko pana Andersena w nastrojowej interpretacji Karoliny Czarneckiej. Glińska i zaproszeni przez nią artyści cyzelowali je z czułością, z jaką się poleruje rodowe srebra. Bo też „jarmark rymów” Młynarskiego to już dzieło z gatunku dóbr rzadkich i nie do powtórzenia. Takie skarby dają poczucie sytości, pozwalając żyć w chudych czasach jakby ponad stan. Młynarski zamyka niezbyt długą i niezbyt bogatą tradycję polskiej piosenki literackiej. Następców, niestety, nie widać.

krytyk teatralna, stała współpracowniczka „Teatru”. Autorka monografii Kazimierz Junosza-Stępowski (2000) i zbioru recenzji Spacer po barykadach (2014).