10/2018
Natalia Worożbyt

fot. Kateryna Hornostaj

Chwile

 

 

Jesienna poranna mgiełka nad miastem. Stanęłam przed oknem, patrzę. Już, już i wydarzy się coś ważnego… prawie to zrozumiałam, prawie uchwyciłam, ale nie, nie do końca, nie jestem pewna, czy zrozumiałam, rzeczywiście tak się nie stało… Pozostał smak kawy i smutku, i nierozwiązana zagadka. Życie – czym ono jest? Odciągnął mnie dźwięk Messengera: „Szanowna Pani Natalio, chcemy panią zaprosić”, telefon: „Córeczko, wszystkiego najlepszego z okazji święta Archanioła Michała”, prośba: „Mamusiu, mogę po raz ostatni zagrać na telefonie”, młody: „Mamo, a gdzie jest moja koszulka”, myśl: „Wyguglać o zaletach sardynek”, i takie inne. Jesienna mgiełka nad miastem rozeszła się. Zagadka rozwiązana – cieszę się sama dla siebie. Życie leży w drobiazgach, miłości, relacjach, ludziach. Nie trzeba niczego chwytać i wymyślać. Tak wygodnie jest tutaj z tym wszystkim. Gówno prawda, to wszystko to filozofia dla biednych, leniwych i obojętnych.

Ale bywają dni, kiedy wydaje ci się, że się zbliżyłaś do rozwiązania zagadki. Jest to zawsze zwodnicze, ale mimo to obiecujące. Kwiecień. Miasto Awdijiwka w wiosennych kwiatach. Zakwaterowano nas w pustym domu, gdzie jeszcze niedawno ktoś mieszkał, ale już umarł. Osiedle jednorodzinnych domków. Czarna ziemia i jaskrawe słońce. Na domu ślad po odłamkach. Nowe okna. W domu zimno i czysto. Żadnej fotografii, ale za to fototapety z wodospadem. Starannie pościelone łóżka. Ubogie sprzęty, ale nie budzą odrazy. Dom jak u mojej babci. Tutaj też mieszkała babcia, prosty, bezpretensjonalny człowiek. Przez całą noc tuż obok słychać wybuchy i strzały, słychać je przez sen, bo jakoś tak słodko się śpi. Słodki, niespokojny sen. Rano czytasz w wiadomościach, że w jeden dom przy ulicy Lermontowa trafił pocisk, jego mieszkańcy całą noc spędzili w piwnicy. My mieszkamy przy ulicy Lermontowa? Nie, Łomonosowa, Lermontowa to sąsiednia. Patrzymy w jasne okna na pustą ulicę. Niebawem zakwitną morele. Wygrzewają się na słońcu koty. Zachwyca przeczucie zrozumienia czegoś ważnego. Zrozumienie nie przychodzi, posmak przeczucia pozostaje na zawsze.

Małe irlandzkie miasteczko. Ranek. W turystycznym szaleństwie wchodzę do jakiegoś nieturystycznego pubu. Siłą inercji przechodzę jeszcze kilka metrów i nagle zwalniam. W zadymionym pomieszczeniu ze starodawnym bufetem, za masywnymi stołami siedzą irlandzcy staruszkowie z papierosami i whisky. W chwili, kiedy się tam pojawiłam, ich spojrzenia były utkwione w maleńki ekran telewizora, który pokazywał mecz piłki nożnej. W następnej chwili zaczęli wolno odwracać głowy w moją stronę i bez mrugnięcia patrzeć wprost na mnie. Zatrzymałam się, wszystko się zatrzymało, czas, dym w powietrzu. W tamtej chwili odbywało się coś nieuchwytnie ważnego. Już, już i zrozumiem. Ich grube, wycięte stare twarze, głębokie zmarszczki, gęste siwe brwi, ten dym jak pajęczyna, która oplotła całą przestrzeń pubu, dźwięki meczu, cisza w sali, zapach whisky i papierosów. Spokojnie patrzą na mnie i wyciskają ze swojego portalu jak nieproszonego przybysza. Nie pamiętam, jak wyszłam z tego innego wymiaru. Przez chwilę niosę w sobie przeczucie odkrycia… Już, już… Prawie uchwyciłam… Nie. Pozostało niezrozumiałe wspomnienie jak znak zapytania.

Połtawszczyzna. Zima. Wspinamy się na górę do wiejskiego cmentarza, gdzie jest pochowana moja rodzina. Wszystko zasypane śniegiem, z góry roztacza się piękny widok. Podchodzimy do grobu dziadka: 1911–1990. Opowiadam mężowi o jego ciężkim losie. Kiedy nie widać nikogo, mówi się: „Nie widać żywej duszy”. Ale jedną widzimy. Piętnastoletni głupek wioskowy przechadza się między mogiłami. Widzi więcej niż my, bo cały czas z kimś rozmawia. Podchodzi do nas, witamy się. Pyta: „To wasz dziadek?”. Mówię: „To nasz dziadek”. „Mówiłem przecież, że to ich dziadek” – mówi do kogoś i odchodzą, paplając. Kiedy ktoś mówi: „Nie widać żywej duszy”, znaczy, że on jej nie widzi. A ktoś inny widzi setki dusz. Właśnie teraz powinnam coś zrozumieć na temat tego świata i… nie rozumiem.

Kijów. Ściemnia się. Mocno trzymam mamę za rękę na przystanku tramwajowym. Jeszcze jeżdżą tramwaje i pracują księgarnie. Jeszcze nie ma korków i nie ma wolności. Jedyna obawa – że zgubię mamę. Jedyne życzenie – nowa lalka. Tramwaj się nie pojawia. Zamiast niego nagle z ulicy Symferopolskiej na ulicę Pryvokzalną wyjeżdża kolumna ciężarówek. Jadą wolno i nieprzerwanie w naszą stronę. Zdaję sobie sprawę, że ciężkie szare istoty z włączonymi oczami-reflektorami przejadą obok i skręcą na szosę Charkowską, ale strach niewyobrażalnych rozmiarów ogarnia moje maleńkie ciałko. Czy jest to wspomnienie z trudnej przeszłości mojej rodziny, czy jakieś przeczucie przyszłości… Kiedyś mój dziadek w takiej kolumnie jechał na wojnę, kiedyś ciężarówkami wywożono ziarno z głodującej Ukrainy, kiedyś tak wieziono więźniów politycznych… Wtedy jeszcze o tym wszystkim nie wiedziałam. Na zawsze zatrzymuję to uczucie, żeby kiedyś, później, już, już, to zrozumieć.

W nocy śnił mi się Ołeh. Przyjechałam na widzenie do Łabytnangi. Długi, chudy, niezłomny leży na łóżku szpitalnym. Ciekawie się z tobą rozmawia? Co cię odciąga od rozmyślań o życiu? Nie odciągają cię telefony i głupie pytania członków rodziny. Ciebie nie zapraszają do audycji radiowych i w gości. Nie guglasz o zaletach sardynek. Na siłę wlewają jedzenie? Podłączają kroplówki? Prowadzą trudne rozmowy? Życie – czym jest, Ołeh? Ty mógłbyś przybliżyć się do rozwiązania tajemnicy.

131. dzień głodówki ukraińskiego więźnia politycznego Ołeha Sencowa w rosyjskim więzieniu.

 

tłum. Anna Korzeniowska-Bihun

ukraińska dramatopisarka, autorka Dzienników Majdanu (2014).