11/2018
Marek Kochan

fot. Kazimierz Kochan

Spitfire

 

 

Było raz trzech przyjaciół. Spokojnie, nie piloci z Dywizjonu 303. Normalni chłopcy, kilkadziesiąt lat po wojnie. Mieszkali na osiedlu. Mieli rodziców, dwóch po bracie, jeden – jedynak. Potem ojciec jednego zaginął na morzu. W szóstej klasie podstawówki. Rodzice jednego się rozwiedli. Jeden stracił brata. Potem dorośli, życie sobie ułożyli, wyprowadzili się. Jeden do domu w mieście, nie tak daleko, dwóch do domów pod miastem, dużo dalej. Urodziły im się dzieci. Potem jeden stracił ojca. Drugi matkę. Trzeci też matkę. Został jeden ojciec i jedna matka, na ich trzech. Nie przywiązujmy się do liczb, to statystyki. Trzech chłopaków, mężczyzn już wtedy, ojciec jednego, matka drugiego, trzeci bez rodziców.

Ten, któremu teraz została matka, tuż po studiach wyprowadził się do dziewczyny, późniejszej żony. Potem wyniósł się pod miasto, daleko, z drugiej strony rzeki. Jechało się długo. Rzadko się spotykali. Był jakiś konflikt. Właściwie nie wiadomo o co. O żonę, że nie taka? O politykę? O palenie?

To był zawsze taki dom, którego ci dwaj trzeciemu zazdrościli. Jeden bez ojca, rodzice drugiego się rozwiedli. Lubili tam przychodzić, ogrzać się. Rodzice siedzieli przy stole pod wiszącą lampą, kopcili papierosy i rozmawiali, słuchając Młynarskiego. Na chłopców zawsze czekało ciasto.

Kiedy się okazało, że matka trzeciego ma raka, ci dwaj postanowili ją odwiedzić. Bo to ostatnia może wizyta, kiedy pani H. jeszcze na chodzie. Zanim zacznie brać chemię i ją ta chemia osłabi. Pani H. zawsze paliła i tak to się skończyło. Rak płuc, czwarte stadium. W jej stanie mediana przeżycia jedenaście miesięcy.

Syn się zachował, nie można powiedzieć. Pojechał z nią do szpitala i rozmawiał z lekarzem. Tak fachowo, że pani H. była dumna z syna. Z którym ona sama niezbyt często rozmawia. A na osiedlu mało tych, co mieszkali tu przed laty. Jej przyjaciółki do spacerów poumierały. Na klatce zna pięć osób z tych starych, same wdowy. Reszta się wyprowadziła, wynajmują. Ciągle się lokatorzy zmieniają, trudno ich zapamiętać.
Przynieśli ze sobą kwiatki w doniczce (jeden) i babeczki z owocami (drugi). Pani H. ciasta nie upiekła tym razem, bo wiadomo, siły nie te. Zrobiła herbatę, pokroiła melona, figi. Były winogrona i czekoladki. I babeczki z owocami, oczywiście.

Pytała, co u nich słychać. O dzieci. W której są klasie i tak dalej. Jakie szkoły, egzaminy kiedy. Pewne tematy nie były poruszane. Ani medycyna, temat leczenia raka (tyle że była w szpitalu i syn się wykazał, jak fachowo rozmawiał z lekarzem), ani śmierć matki drugiego sprzed pół roku. Bo i o czym tu rozmawiać. Nie ten moment, gdy to może ostatnie spotkanie w takim składzie i w takiej formie.

Dobry temat to jej syn, ten trzeci. Ich kiedyś przyjaciel. Kiedyś, bo teraz oni też widują się rzadko. Pani H. opowiada o wnukach. Jeden na studiach w innym mieście, studiuje to, co rodzice. Drugi w podstawówce jeszcze. Dojeżdża daleko, ale go ojciec zawozi, ma po drodze do pracy. Nie odwiedzają jej zbyt często, syn też. Za to ma zdjęcia wnuków, na ścianie i na komodzie.

Patrzą na ten pokój, salon, gdzie kiedyś grali na podłodze w Monopol. Godziny tak spędzali, jedząc ciasto, świeżo upieczone przez panią H. Pokój niby ten sam, drewniana podłoga, dywan, czyściutko. Tylko jakby mniejszy ten pokój, skurczył się. Nisko. W domach mają po trzy metry wysokości, a tu – jak to w bloku. Dwa czterdzieści chyba. Ale przytulnie.

Pomyśleć, oni gdzieś tam, w paru miejscach mieszkali, w Polsce, za granicą. A ona prawie całe życie tu. W którym się tu państwo sprowadzili? W siedemdziesiątym piątym, czterdzieści trzy lata temu, całe życie.

Wspominają dawne czasy. Jak ten trzeci, jej syn, kleił modele z „Małego Modelarza”. Trudne to było, małe części, jeden samolot zajmował parę tygodni nawet. Sklejał samoloty, statki też. Jeden z pierwszych statków to był angielski pancernik „Rodney”, duży, trudny do sklejenia. Samych wieżyczek z armatami miał kilka, obrotowych.

Chyba obaj myślą o tym samym, choć nie wypowiadają tego. Właściwie dlaczego ten trzeci ma takie chłodne relacje z matką. Dlaczego rzadko ją odwiedza. Przecież tu tak miło, i zawsze tak było. Może nawet mu zazdroszczą. Ma jeszcze matkę, a oni nie.

Jakoś z tematu samolotów sklejanych schodzi na okna. Okna, jak to w bloku, skręcane, do mycia trzeba rozkręcać, to bardzo uciążliwe. Kiedyś matka mu długo mówiła: weź z okna ten samolot. A to był Spitfire. Ten trzeci był z niego dumny, długo go sklejał. I matka mówiła mu: weź ten samolot, bo będę myła okna. Nie wziął, jakoś mu się nie składało, nie miał czasu. Wisiał Spitfire na sznurku tuż przy oknie, w pozycji jakby nurkował.

Więc gdy przyszło wreszcie do mycia okien, pani H. wzięła samolot i szu, do śmietnika. Trzeba było parapet oczyścić, żeby mieć dostęp do okna. Gdy tamten wrócił, pyta: gdzie mój Spitfire? A matka mu, że nie ma. Szukał w śmieciach, ale nie znalazł. Spitfire poleciał już gdzieś. Zsypem poleciał, a ze zsypu go zabrali śmieciarze. Tak czasem bywa z samolotami. Zaginiony w akcji.

Jeszcze mają czas, żeby to na nowo posklejać. Zrozumieć, pogodzić się. Kolejne Święto Zmarłych za rok. Jedenaście miesięcy to mediana przeżycia. Może być krócej, ale może być też dłużej. Rak płuc, czwarte stadium.

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).