11/2018
Obrazek ilustrujący tekst Droga do człowieka

Droga do człowieka

Gdy monumentalną biografię Herberta autorstwa Andrzeja Franaszka rozwałkowuje się w ramach polsko-polskiej albo salonowo-salonowej wojny, wypada to płasko. Herbert w opisie Franaszka jest oczywiście fragmentem polskiego losu. Ale głównym celem biografa jest „zbliżenie się do postaci”, czyli rozwinięcie najważniejszych pasm, z jakich utkany został duch poety.

O fotelu w kolorze butelkowej zieleni, stojącym do dzisiaj w gabinecie Zbigniewa Herberta, dowiadujemy się nie tylko tego, jakim materiałem został obity. Andrzej Franaszek w prologu do swojej biografii Herberta opisuje nam także półokrągły kształt i półkolistą ramę fotela, przede wszystkim zaś – pozwala nam się w tym fotelu rozsiąść i przekonać, że siedzi się w nim „wygodnie, ale jakby w stanie mobilizacji, bez pozwolenia sobie na rozleniwienie”.

Równie detalicznie przedstawiany jest każdy element wyposażenia gabinetu poety. Mamy wrażenie, jakby obiektyw kamery co jakiś czas dokonywał zbliżeń, tak byśmy na przykład mogli odczytać tytuły wszystkich książek stojących na półkach. Potem jeszcze jedno zbliżenie i w otwartym Leksykonie psychiatrii obiektyw pokazuje nam, że czyjaś ręka, najpewniej poety, pozostawiła zakładkę przy haśle „depresja egzystencjalna”. Jaki ten detal ma znaczenie, dowiemy się dopiero za jakiś czas, podczas lektury jednego z rozdziałów drugiego tomu. Na razie oko kamery zatrzymuje ostatecznie swoją wędrówkę na zdjęciu z rodzinnego albumu. Fotografię wykonano w wakacje 1939 roku na podlwowskim letnisku, utrwalone na niej szczegóły odpowiadają z grubsza temu, co Zbigniew Herbert zawarł po wielu latach w wierszu Fotografia, zamieszczonym w tomiku Raport z oblężonego miasta. Dla Herberta fotografia ta była pretekstem dla snucia rozważań o na zawsze utraconym świecie ufnego dzieciństwa. Dla Franaszka staje się oknem, z którego otwiera się widok na pierwszy, lwowski, rozdział biografii poety.

Biografistyka fenomenologiczna

Trudno cokolwiek powiedzieć o monumentalnej biografii Herberta autorstwa Franaszka bez próby zrozumienia najpierw metody, a dzięki temu – uchwycenia celu jego pracy. Jeśli trzymać się tego, co na ten temat ujawnia sam Franaszek, cel umieszczony jest dalej niż ten, który przyświecał mu przy pracy nad biografią Czesława Miłosza. Tym razem autor nie idzie krok w krok za bohaterem swojej opowieści, po to by ją detalicznie (choć i syntetycznie) opisać. Celem, do którego zmierza biograf Herberta, jest nie biografia poety, tylko on sam, Zbigniew Herbert. Franaszek deklaruje to wielokrotnie. Gdy na przykład opowiada o przymiarkach Herberta – studenta filozofii – do napisania zbioru opowiadań, dodaje: „[…] jedno z nich miało być poświęcone Epikurowi, a właściwie sytuacji, która mogłaby być nieledwie mottem naszej książki, oto bowiem badacz pism i życiorysu greckiego filozofa stara się dotrzeć do niego samego, uchwycić coś bardziej osobistego niż tylko garść faktów, z otchłani czasu wydobyć żywego człowieka”. Stronę dalej Franaszek dopowiada: „[…] naszym celem jest nie tylko opisywanie lektur, zajęć, zapisków, niedokończonych utworów Herberta, ale coś znacznie więcej – przynajmniej próba zrozumienia go”. Gdy czytelnik zamknie już okładki pierwszego tomu i ocierając pot z czoła po tej wyczerpującej lekturze, otworzy tom drugi, na progu powita go zapowiadające ten sam trud zdanie: „Przywołujemy wiersze, eseje, cytujemy listy, zbliżamy się do postaci Zbigniewa Herberta, próbując go zrozumieć czy chociażby przeczuć”. Najbardziej deklaratywnie o celu swej pracy Franaszek powie na ostatnich stronach książki: „[…] starałem się osiągnąć to, co sam poeta nazywał »uniwersalnym współczuciem«, drogą do innego, już nieżyjącego człowieka”.

Nie do biografii zatem zbliżamy się, lecz do „innego, już nieżyjącego człowieka”, a przewodniczką w tej drodze jest empatia, „uniwersalne współczucie”. Co to jednak znaczy – zbliżyć się w jakimś opisie do innego człowieka? Jak „przeskoczyć” z opisu do osoby? Zdaniem Franaszka, zbliżymy się aż po jakiś rodzaj współobecności, gdy jesteśmy w stanie przedostać się do wewnętrznego świata tej osoby, do jej myśli, odczuć, doświadczeń, relacji, oczywiście także do tego wszystkiego, co jest wpływem zewnętrznego świata na tę osobę, czyli na przykład rodzinnych koneksji, klimatu rodzinnego miasta albo wydarzeń Historii. Dla takiego „zbliżania się” do wewnętrznego kosmosu jakiegoś człowieka nie ma rzeczy bez znaczenia, bo każda taka rzecz jest częścią tegoż świata, nawet najdrobniejszy pyłek. Smak waniliowych herbatników z dawnej fabryki Mystkowskiego, poznawany wspólnie przez Herberta i Tyrmanda, albo wchodzące w modę jedwabne pończochy, załatwiane przez młodego Herberta w Warszawie dla jego sopockiej kochanki – zaistniały w wewnętrznym świecie poety, są zatem godne wzmianki albo nawet skrótowej opowieści, tak samo jak wydarzenia życia politycznego czy literackiego.

Byłoby w tej metodzie szaleństwo, gdyby Franaszek zadowalał się czystym opisem każdego detalu, który udało mu się odtworzyć (i tak zresztą wzdycha w zakończeniu, że niemałej części tego, czego dowiedział się o Herbercie, nie przeniósł do dwutomowej, tysiącsześćsetstronicowej książki). Największa trudność w tej – mówiąc pół żartem, ale i pół serio – biografistyce fenomenologicznej polega na umiejętności pokazania, w jaki sposób ta magma doświadczeń krystalizuje się stopniowo w kształt tej, a nie innej osoby. Jesteśmy, używając informatyczno-technologicznego porównania, chmurą, do której przenosimy każdy moment naszego doświadczenia. Co jednak decyduje o tym, że chmura przybiera z czasem taki, a nie inny kształt?

Trup kreta na ścieżce

Największą przygodą dla czytelnika książki Franaszka jest nie tyle śledzenie samej biografii Herberta, ściśle splecionej z opisem wszystkich tych momentów polskiej historii, w których dane było poecie w takiej czy innej roli uczestniczyć – choć to oczywiście sprawy pasjonujące – ile towarzyszenie Franaszkowi w próbach „przeczuwania”, jak duchowo rodził się i kształtował jeden z najwybitniejszych europejskich poetów XX stulecia. Używając określeń samego Franaszka: jakie wewnętrzne nici w jakie układały się pasma? Nie sposób wszystkich tych pasm w omówieniu książki rozsnuwać, zadowólmy się tylko jednym przykładem, za to dla świata Herberta najistotniejszym: brania strony tych, którzy są słabsi, którzy stoją na przegranej pozycji, którzy wiernie służą przegranej sprawie.

Franaszek odwołuje się najpierw do zdarzenia, które rozegrało się najpewniej, gdy Zbyś Herbert miał raptem cztery lata. Zdarzenie musiało być dla wrażliwości małego chłopca wstrząsem, skoro już jako dojrzały człowiek i poeta wracał do niego w wierszach i opisach. Powodem wstrząsu była zobaczona na ścieżce martwa jaszczurka (w innej wersji wspomnień – martwy kret). „Pierwsze spotkanie ze złem” – opisywał to dziecięce doświadczenie Herbert w szkicu powstałym kilka miesięcy przed jego śmiercią. Dla Franaszka w tym doświadczeniu mieściło się więcej: „[…] miłość wobec tego, co skazane na przegraną, cierpiące, ale też niepoddające się zniewoleniu”. To, przyznajmy, interpretacyjna fantazja, ale zastanawiająca: czy rzeczywiście nie mamy prawa sądzić, że ta dziecięca nadwrażliwość z czasem rozbudowywała się w coraz szersze „pasmo” i że to wokół niej krystalizowała się osobowość poety? Franaszek w kolejnych rozdziałach opisuje, w jakich doświadczeniach i pod wpływem jakich lektur ta krystalizacja się dokonywała: podwójna, najpierw sowiecka, potem hitlerowska, okupacja Lwowa, spotkanie po 1945 roku intelektualnego mistrza, Henryka Elzenberga, z jego kultem wartości obrony przegranej sprawy, funkcjonowanie w środowisku „Tygodnika Powszechnego”, na którego pokład Herbert zaokrętował się, no właśnie, gdy los pisma był już przesądzony, wspólne dla tego środowiska i dla tego pokolenia przejęcie się prozą Conrada, wrażliwość na los „zmiecionych przez historię Etrusków, fałszywie oskarżonych templariuszy, palonych żywcem albigensów” i w ogóle wszystkich wygnańców, którzy, zdaniem Franaszka, zawsze byli dla Herberta figurą losu lwowian – to tylko niektóre nici tego rozwijającego się przez całe życie poety wątku. Owa pierwotna wrażliwość moralna (skąd się ona wzięła w Herbercie – to już tajemnica) stała się zasadniczym „pasmem” losu poety – jak sam o sobie mówił w beznadziejnych latach pięćdziesiątych – „wiernego aż po grób chimerom”.

Fragment polskiego losu

Sprowadzenie całej pracy Franaszka nad biografią Herberta do tego rodzaju psychologizowania byłoby jednak z oczywistą krzywdą dla autora. Przesuwająca się przed naszymi oczami projekcja wewnętrznego życia poety wiąże się stale z biegnącą równolegle projekcją wydarzeń społecznych, politycznych, literackich i wszelkich innych. Biografia Herberta objęła wszak niezwykle ważny fragment polskiego losu – książka Franaszka to oddaje, nader swobodnie sięgając do rozmaitych literackich i pozaliterackich świadectw (ot choćby do Krótkiej historii pewnego żartu Stefana Chwina, gdy trzeba było jakoś oddać gdańskie klimaty z lat, gdy nad Bałtyk przeniosła się rodzina Herbertów). Franaszek odnosi się też do różnych związanych z biografią Herberta niejasności i kontrowersji. Jeśli ktoś nadal wierzył, pomimo całej na ten temat dyskusji, w opowieści Herberta o jakichś (wersje podlegały wariacjom) formach jego udziału w walce zbrojnej w latach okupacji, po lekturze Franaszka i zdezawuowaniu przez niego rozmaitych Herbertowskich konfabulacji raczej wyzbędzie się tych złudzeń. Bardziej złożona jest kwestia „niezłomności” Herberta w okresie stalinizmu. Franaszek neguje sensacyjne niegdyś tezy Zdzisława Łapińskiego o flircie Herberta z socrealizmem, flircie, którego potwierdzeniem miały być wiersze zamieszczone w wydanej przez PAX antologii „…każdej chwili wybierać muszę” z 1954 roku. Według Franaszka w najbardziej wątpliwych spośród tych wierszy Łapiński nie wyczuł obecności ironii i dystansu. Co jednak zrobić z samą decyzją opublikowania ich w antologii? Wątpliwości miał wszak sam Herbert, który konsultował tę decyzję z przyjaciółmi z „Tygodnika Powszechnego”, a ci, z którymi jej nie konsultował, wybaczyli mu ją dopiero po dużej wódce. Co więcej, Herbert poetycko i publicystycznie, a także jako kandydat na członka ZLP, udzielał się do pewnego momentu w różnych akcjach literackich i w różnych periodykach, i to wcale obficie, co Franaszek drobiazgowo dokumentuje.

Dla kogo „niezłomność” istnieje tylko w wersji Józefa Mackiewicza, który twierdził, że jedynym miejscem dla uczciwego człowieka w tym systemie było więzienie, ten z książki Franaszka zapamięta głównie opisy różnych form obecności Herberta w stalinowskiej rzeczywistości, w miejscach jednak innych niż katownie UB. Prób podejmowanych jednak tylko do momentu, który dla Herberta był jego prywatnym non possumus: gdy w ramach jednej z akcji propagandowych, w jakich uczestniczyli literaci, przekonał się na własne oczy, na czym polega rozkułaczanie wsi, potem zaś – gdy odebrano „Tygodnik Powszechny” Turowiczowi i jego zespołowi.

Kto zaś ma definicję „niezłomności” nieco bardziej zniuansowaną, zwróci uwagę na co innego: że odmowa udziału, rzeczywiście dopiero od pewnego momentu, w oficjalnym życiu literackim była heroiczna nie tylko dlatego, że skazywała Herberta na głód i chłód oraz absurd różnych idiotycznych zatrudnień. Była heroiczna, ponieważ podejmowana była przez Herberta i inne osoby ze środowiska „Tygodnika Powszechnego” w przekonaniu, że jest decyzją na resztę życia, że to „słuszne »nie«”, przywołując piękny wiersz Kawafisa, dobrze zresztą Herbertowi znany, „na całe życie go grzebie”.

Franaszek zwraca też uwagę, że Herbert w tych ponurych latach uniknął „komedii złej wiary”, którą z takim przejęciem odgrywało tak wielu jego kolegów po piórze. Doświadczenie sowieckiej okupacji Lwowa, jak o tym mówił sam Herbert w Hańbie domowej, zaimpregnowało go raz a dobrze. Nigdy nie próbował ani sobie, ani innym wmówić, że w dogmatach Nowej Wiary zawarta jest jakaś szczypta dobra. Nigdy nie posługiwał się ketmanem. Gdy inni po końcu stalinizmu entuzjazmowali się odwilżą i Październikiem, Herbert postanowił „nie włączać się” („nie włączać się” myślowo, bo przecież od 1956 roku stale publikował). I w tym wyborze dotrwał do końca PRL-u.

Tajemnice Herberta

Także po upadku komuny Zbigniew Herbert, jak wiemy, zbiesił się (z perspektywy niektórych elit) i trwał w niezłomnym oporze, zwłaszcza jako felietonista, wobec rzeczywistości III RP. Z tego powodu obóz IV RP do dzisiaj uważa Herberta za „swojego” poetę i każdą próbę wyrwania go z tych męskich objęć przyjmuje nerwowo – a za taką próbę niektórzy przyjęli książkę Franaszka. Biograf Herberta rzeczywiście raz czy drugi, opisując postawę poety z tych lat, posłużył się mało fortunnymi sformułowaniami, pisząc na przykład, że „Zbigniew Herbert miał całkowite prawo zajmować własne stanowisko” w ówczesnym sporze politycznym – tak jakby prawo to przysługiwało Herbertowi z nadania Franaszka, a nie z natury rzeczy… Jeszcze mniej fortunne jest zawoalowane przypisywanie ostrości sądów Herberta jego chorobie, bo brzmi to tak, jakby totalne negowanie III RP musiało się automatycznie kojarzyć z jakąś jednostką chorobową. Pomijając te drobiazgi, trudno jednak Franaszkowi przypisać chęć odebrania Herberta prawicy i ponownego dokooptowania go do zespołu „Tygodnika Powszechnego”…

Franaszek nie tu umieszcza problem, nie w środowiskowych sympatiach i antypatiach. Według niego Herbert przede wszystkim dlatego nie był w stanie zaakceptować ducha lat dziewięćdziesiątych, że śniła mu się Polska inna niż ta, która wyłoniła się jako efekt kompromisu politycznego. Tego kompromisu wyśrubowane do maksimum kategorie poety nie były w stanie znieść. Herbert chciał żyć w Polsce nie tyle może szklanych domów, ile kryształowych zasad. Rzeczywistość nie czyniła jednak zadość jego oczekiwaniom.

Gdy monumentalną biografię Herberta autorstwa Andrzeja Franaszka rozwałkowuje się jak na stolnicy, albo w ramach polsko-polskiej, albo salonowo-salonowej wojny, wypada to płasko. Herbert w opisie Franaszka jest oczywiście fragmentem polskiego losu. Ale głównym celem pracy biografa jest, powtórzmy, „zbliżenie się do postaci”, czyli rozwinięcie tych najważniejszych pasm, z jakich utkany został duch poety. Pasma twórczości, pasma cierpień, pasma ciężkiej choroby psychicznej (niewiele o tym wiedzieliśmy), której Franaszek poświęca osobny rozdział, pasma miłości, ale i miłostek (oj, licznych), pasma – ważnego, a tu już niewspomnianego – religijnych odejść i poszukiwań. To notabene wątek pasjonujący. Herbert, który w latach przyjaźni z Jerzym Zawieyskim, rekolekcji w Tyńcu i wizyt w Laskach określał sam siebie jako człowieka wierzącego, przyciąganego przez piękno liturgii, w pewnym momencie dokonuje nagłej wolty. Dlatego że odstraszył go od siebie polski katolicyzm? To też, ale przede wszystkim odczuł, że świat kategorycznych sądów nie jest jego światem. „A przecież – pisał Herbert do Haliny Misiołek – człowieka bardziej określają słowa zaczynające się na nie: niepokój, niepewność, niezgoda”. Wybór „słów na nie” przyniósł z czasem – tak to działa – „utratę metafizycznej intuicji nieśmiertelności” (słowa z listu do Zdzisława Ruziewicza). A jednak – różne późniejsze zapiski Herberta pozwalają myśleć, że Opatrzność niekiedy pukała do tych przymkniętych, ale niezatrzaśniętych drzwi… Aż po ów tajemniczy niczym iluminacja Pascala moment, gdy Herbert 21 lutego 1991 roku, zatem na kilka miesięcy przed śmiercią, zanotował w prywatnych zapiskach: „Godzina 6.00–6.45 – »EST. EST. EST«”.

Frapująco rozwija Franaszek także pasmo poetyckiej twórczości Herberta. Tu również zdarzają się nieoczekiwane przeskoki, wtedy zwłaszcza, gdy dziecięco-młodzieńcze poezjowanie Herberta, z romantycznymi i młodopolskimi naleciałościami, w latach pięćdziesiątych przechodzi zadziwiającą metamorfozę i staje się swoim przeciwieństwem: zobiektywizowaną, wręcz antyemocjonalną, niezwykle oszczędną poezją. Nici w tym paśmie było mnóstwo, choćby klasyczne, wyniesione jeszcze z lwowskich szkół, wykształcenie Herberta, przede wszystkim jednak – tak to przynajmniej odtwarza Franaszek – poetyka, jakiej dopracował się Herbert, miała za początek etykę; ta poetyka prostoty była sprzeciwem wobec świata manipulacji.

Andrzej Franaszek przyznaje jednak, że wobec tego nagłego, będącego wynikiem także niezwykle intensywnych lektur, dojrzewania poezji Herberta, co tak wspaniale objawiło się w 1956 roku w debiutanckiej Strunie światła – wobec tej tajemnicy dociekliwa myśl biografa staje bezradna. To trochę tak jak z tą dziecięcą nadwrażliwością małego Herberta: jakie było jej pierwsze źródło – tego się nie dowiemy. Do pierwotnego źródła Poezji także nie docieramy. Nasuwa się zresztą pytanie, czy biograf pod koniec swej mrówczej pracy nie zdał sobie sprawy z niewykonalności zadania, jakie przed sobą postawił. Bo ludzkie „ja” pozostaje jednak nieopowiadalne, niewyczerpane. Czy nie taki sens ma rejestr najbanalniejszych przedmiotów, zwyczajnie już tylko wymienianych przez Franaszka na ostatnich kartach książki? Niepolizane znaczki, przedziurawione bilety tramwajowe, podkładka do piwa, maleńka niczym pół pudełka zapałek reprodukcja obrazu Jezu ufam Tobie

Opowieść, która rozpoczyna się od pięknego i precyzyjnego opisu gabinetu poety, tu już tylko wylicza szpargały, zalegające być może dno jednej z szuflad. O wszystkim się nie opowie, o tym już nie.

 

autor / Andrzej Franaszek
tytuł / Herbert. Biografia (tomy I i II)
wydawca / Wydawnictwo Znak
miejsce i rok / Kraków 2018

krytyk, poeta, stały współpracownik „Teatru”, dyrektor Biblioteki Miejskiej w Gdańsku.