12/2018
Od aktora, który się zezłościł

rys. Bogna Podbielska

Od aktora, który się zezłościł

 

 

Szanowna Redakcjo,

nie będę ukrywał, że piszę ten list w złości, ale postaram się powstrzymać od inwektyw, które cisną mi się na usta. Dlaczego tak się emocjonuję? Już wyjaśniam.

Jestem aktorem od początku kariery związanym z tym samym teatrem w pewnym niewielkim mieście. Jego dyrektor zaangażował mnie zaraz po szkole teatralnej. Roztaczał wspaniałe perspektywy, duże role, dużo grania. I rzeczywiście trafiały mi się główniaki. Repertuar był dość typowy dla prowincjonalnego teatru: trochę klasyki, angielska komedia, bajka dla dzieci i na małej scenie coś bardziej ambitnego. W teatrze panowała normalna atmosfera: starsi aktorzy wspominali dawne, dobre czasy i marudzili na młodych, a ci kombinowali, jak zarobić większą kasę.

Pierwszy dyrektor poszedł jednak na emeryturę, rządził zresztą na tyle długo, że wszyscy czuli się lekko znudzeni. Władze zrobiły konkurs, wygrał go stosunkowo młody reżyser. Z początku mieliśmy wobec niego obawy. Chodził w wełnianej czapce po teatrze, cicho mówił i dużo palił. Zaczęliśmy próby do pierwszego spektaklu. Gotowego tekstu nie było, ale za to siedział z nami dramaturg – też w czapce. On w ogóle nic nie mówił. A reżyser kreślił wizje spektaklu, który miał opowiadać historię z naszego miasta. Rzecz dotyczyła dalszej przeszłości, ale z przełożeniem na współczesność. Nie było specjalnej fabuły, bardziej impresje, które składać się miały w dramaturgiczną całość. Aktorzy grali po kilka postaci. Nasza początkowa nieufność w pewnym momencie ustąpiła, bo zobaczyliśmy, że reżyser ciekawie kombinuje, nawet dramaturg zaczął dostarczać kawałki tekstu.

Na premierze publiczność chyba nie wiedziała, jak reagować. Bili brawo, ale tak bardziej grzecznościowo. Przyjechał jednak znany krytyk z Warszawy i walnął recenzję, że w życiu takiej nie miałem. Napisał, że spektakl jest objawieniem, odkrywa lokalną opowieść, która urosła do metafory współczesnej rzeczywistości. Pochwalił znakomitą grę całego zespołu (niestety, nie wymienił nikogo z nazwiska, poza reżyserem i dramaturgiem oczywiście). Sukces opiliśmy w bufecie. Ludzie co prawda nie rzucili się jakoś specjalnie do kasy, by kupować bilety, nadal lepiej sprzedawała się angielska komedia. Za to zaczęliśmy dostawać zaproszenia na festiwale. Tyle, co się najeździłem z tym spektaklem, to z żadnym. Byliśmy nawet w Warszawie. A reżyser dostał kilka nagród, był także nominowany przez Waszą redakcję. No i telewizja nagrała przedstawienie, co się zdarzyło chyba po raz pierwszy w historii teatru.

Reżyser był naszym dyrektorem jednak tylko trzy sezony. I tak mało siedział na miejscu. Robił spektakle w innych teatrach. Do pracy u nas sprowadzał swoich kolegów, a głównie koleżanki. Jedną z nich na pewno na długo zapamiętam.

Zaproponowała adaptację dość znanej zagranicznej powieści. Przed próbami ją przeczytałem i nawet mi się spodobała, choć nie miałem pojęcia, jak ją można przenieść do teatru. Tym razem reżyserka pojawiła się z wygadanym dramaturgiem. Ten zarzucał nas stosami różnych tekstów, które miały, jak się wyrażał, stworzyć myślowy background. Oboje męczyli nas też różnymi pytaniami, które wydawało się, że niewiele mają wspólnego z powieścią, ale oni twierdzili, że są im potrzebne do procesu tworzenia. A pytania dotyczyły najrozmaitszych spraw: polityki, kościoła, seksu. Traktowaliśmy tę gadaninę jak pewnego rodzaju zabawę. Ale zbliżał się termin premiery, a my wciąż się zwierzaliśmy.

Bomba wybuchła bodaj na dwa tygodnie przed premierą, gdy przyszedł kierownik literacki i powiedział, że teatr nie dostał praw do wystawienia powieści. Dlaczego nie załatwiono tego przed podjęciem prób? – nikt nie śmiał zapytać. Ale reżyserka z dramaturgiem niespecjalnie przejęli się sprawą. Powiedzieli, że i tak książkę traktują jako pretekst. Tytuł co prawda został na afiszu, bo jednak miał przyciągnąć widzów, ale z powieści w spektaklu została może jedna strona, jak stwierdzili twórcy, najlepsza, bo opisująca seks oralny bohaterki. Biedna moja koleżanka miała ten tekst odczytać i dodać od siebie kwestię, że może robić loda, kiedy chce, komu chce i gdzie chce, bo takie jej kobiece prawo.

Na próbach sytuacyjnych zobaczyliśmy, że jedynym elementem scenografii jest krzyż, co miało być aluzją do wiadomego, głośnego przedstawienia. Niby nie było jakiejś profanacji, ale się wkurzyłem na generalnej i wygarnąłem, że całe to przedstawienie jest gówno warte, że się z nim nie zgadzam, że po co ta kamera, z którą muszę chodzić po scenie i kręcić kolegów, których zbliżenia widać na ekranie. I wiecie, co się stało? Reżyserka wykrzyknęła:

– Zajebiście! Zafiksuj ten monolog, bo go bierzemy do spektaklu.

I teraz na każdym przedstawieniu muszę powtarzać tę moją improwizację i czuję się jak debil. Nie poprawia mi nastroju fakt, że po premierze mieliśmy znowu fantastyczne recenzje i posypały się kolejne zaproszenia na festiwale.

Pozdrawiam

Aktor, który się zezłościł