1/2019
Obrazek ilustrujący tekst Droga do Izydora

Droga do Izydora

Więzienie rodzi konieczność zakładania maski. Naga twarz jest w tym miejscu za słaba, za prawdziwa.

 

Kiedy nie byłem po tej „okrutnie dziwnej stronie świata”, nie miałem pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak „teatr więzienny”. Trudne jest wiązanie więzienia ze sztuką, a już niewyobrażalne z rozrywką. Wprawdzie nowe teorie resocjalizacji wprowadzają sztukę i sport do swoich metod, lecz są to działania terapeutyczne, niezwiązane z twórczością w tym ogólnym pojęciu. Decyzja o moich związkach z „takim” teatrem zapadła właściwie poza mną. Nie byłem jeszcze wtedy świadomy konsekwencji, jakie później miałem ponieść. Początek wcale nie był łatwy. Nie chciałem nawet słuchać propozycji włączenia się do działań teatralnych. Teatr w więzieniu wydawał mi się pomysłem groteskowym. Myślałem: „To miejsce nie zasługuje przecież na taką wzniosłość, jaką stanowi sztuka”. Dzisiaj, z perspektywy minionego czasu, zdanie o teatrze więziennym mam oczywiście inne, lecz wtedy mój stosunek do sprawy był chyba typowy, zbieżny z ogólnym odbiorem społecznym.

Teatr w więzieniu prowadził Adam Szymura, który zobaczył we mnie postać „beckettowską” i zaproponował przyłączenie się do zespołu. Nigdy nie odczuwałem w sobie genu aktorstwa – potrzeby bycia po tej drugiej stronie rampy. Stąd może i mój początkowy opór. Szymura to artysta dramaturg, poeta, były pracownik artystyczny teatrów profesjonalnych, kierownik własnego, prywatnego teatru zawodowego i, czego długo nie potrafiłem zrozumieć, wychowawca w zakładzie karnym. Zupełnie mi to nie pasowało, nie wierzyłem w możliwość uczciwego pogodzenia takich skrajności. Podejrzewałem, że to jakieś systemowe kłamstwo, koniunkturalizm, a nawet wyrachowanie. Klawisz artystą! Szybko jednak zostałem przekonany, miałem wrażenie, że również – pokonany. Na szczęście celem Szymury nie było tworzenie kreacji i zapewnienie rozrywki „biednym” osadzonym. Na coś takiego nie przystałbym na pewno. Wiedziałem, na co nie mogę się zgodzić i czego swoją twarzą nie chcę firmować. Najchętniej nie nazywałbym tych działań teatrem. Może dlatego czasem nazywam taki teatr „zjawiskiem”.

Skoro teatr, nawet tego typu, to efektem końcowym powinien i musi być kontakt z odbiorcą. Szacunek dla niego obliguje do przynajmniej minimalnej staranności. Poza tym widz również musi zrozumieć sens tego działania, jego cel. „Inność” teatru więziennego niczego nie kasuje. Inaczej ustawia priorytety. W teatrze więziennym spektakl jest wartością dodaną – nigdy zaś celem. Tak przynajmniej to rozumiem i taką koncepcję akceptuję.

Wracając do postaci z Becketta. Nie potrafiłem w sobie odkryć nic z Godota, bo to Godot przyszedł mi przede wszystkim na myśl. Nie czułem w sobie niczego, co symbolizować by miało absurd ludzkiego życia, nadaremnego oczekiwania na coś, co się nie nastanie. Wydawało mi się, że jestem całkowicie serio, i czekałem; czekałem z nadzieją. Do rozmowy z Szymurą już właściwie nigdy nie wróciliśmy. Dostałem jednak do ręki scenariusz Końca świata, i to był powód, dla którego kolejna rozmowa nie była potrzebna. Postać i sytuacja, którą stworzył między innymi dla mnie dramaturg, to właściwie kopia-kalka postaci z Czekając na Godota. W tej miniaturze przypadła mi rola Pierre’a. Paskudna postać. Zresztą wszystkie postaci, które pisał dla mnie Szymura, takie właściwie były. Ile ja z tą rolą walczyłem: ile na początku poświęciłem jej energii, ile sztuczek na to, by jakoś ją wygładzić, by zmienić jej znaczenie. Ta postać wymagała prawdy. Ale nie było to dla mnie na początku takie oczywiste. Wolałem swój świat, swoją skorupę. Wydawało mi się, że nikt żadnej z moich prawd nie odkryje, ba, nawet niczego nie zauważy. Kurczowo trzymałem się swoich „kamieni życia”. Mając ich pełne kieszenie, nie chciałem, aby ktoś zauważył, że je noszę, a tym bardziej, że chciałbym się ich pozbyć – przecież nie publicznie!

Pierre to wielki manipulator. Tu Szymura trafił w dziesiątkę. Nie jest to obce mi działanie. Wiele było w moim życiu sytuacji, kiedy korzystałem z takiego sposobu forsowania swoich racji, choć nie tylko w niecnych celach. Zmierzenie się z postacią Pierre’a było dla mnie dużym wyzwaniem. Szczerze mówiąc, nie byłem chyba wtedy jeszcze gotowy do tego, aby postacią przekazać siebie, mówić o sobie czy pokazywać siebie. Pierre stał się dla mnie katharsis, rozprawą ze złymi duchami i upadłym „aniołem”. Wywołał konieczność skonfrontowania się z winą i karą.

Wina i kara to ważny wątek tej dramatycznej miniatury, jej istota. Z winą, i z karą chyba również, wiąże się, a przynajmniej powinien być związany, żal. Istotne wydaje mi się pytanie o to, czy żal powinien być publiczny, wystawiony na widok innym. Czy powinien pozostać wyłącznie „cierpieniem duszy”?

Uważam, że w pewnych sytuacjach owo upublicznienie staje się nawet bezwzględnie konieczne. Nie może być jednak maską, zakłamaniem. Żal bez prawdy staje się „teatrem”. Udawany – jest żenujący.

Józef Tischner w swoim wykładzie o masce wyróżnia między innymi maskę cierpiętniczą. Żal nadaje się do cierpiętnictwa na pokaz doskonale. Obserwator-odbiorca jest często gotów do współudziału w „teatrze cierpienia i żalu”. Postawa cierpiętnika jest chwytliwa: współczując, nie dociekamy prawdy. Ani tej zasadniczej, ani tej wtłaczanej przez maskę. Bo, według powszechnie przyjętej wiary, żal złączony jest przecież z cierpieniem. I tak prawda zostaje zatarta, zasłonięta przez pięknie cierpiącą „maskę-kłamstwo”. Ta moja refleksja na temat winy, kary i żalu – to nie bunt. To między innymi próba wytłumaczenia moich dylematów związanych z postacią Pierre’a.

Odwołałem się w tych refleksjach do zjawiska masek. Jest to temat, który od długiego już czasu wokół mnie krąży. Nasilił się za murem i nie chodzi mi o jakieś teoretyczne rozpamiętywania, a zaobserwowane życie. Tischner w Filozofii dramatu pisał: „Maska – nie jest ona zasłoną i nie jest twarzą. Zasłona jedynie skrywa twarz, maska kłamie. Maska, jak zasłona, zjawia się dopiero wraz z pojawieniem się innego człowieka: w samotności traci ona sens. Maska jest maską z winy innych – zasłona była z ich powodu”. Nie odkryję chyba niczego nowego, jeżeli powiem, że są takie miejsca, w których maska zaczyna być, jakby z przyczyn prawie „naturalnych”, rekwizytem i substytutem twarzy. Jest tym miejscem z pewnością więzienie. Sądzę, że właściwie każde miejsce odosobnienia. Izolacja nie jest przecież stanem naturalnym, nie jest rzeczywistością człowieka jako osoby, tej istniejącej jako byt: jako byt skończony, transcendentny. Więzienie rodzi konieczność przywdziania maski właśnie z powodu innego człowieka. Bo czymże jest twarz więźnia? Jest tym samym i właściwie taka sama jak twarz „innego”, skazanego na ten sam czas i to samo miejsce. Sama twarz jest w tym miejscu za słaba, za prawdziwa, ukazująca przede wszystkim wszelkie osobiste niedostatki. To także skupisko ludzi „odbitek”, wymuszające przywdziewanie maski dla potwierdzenia lub zaprzeczenia „skopiowaniu”. „Niezbędna” za murem maska to także maska twardziela – najbardziej pożądana i najwyżej ceniona. Maska, która do tego stopnia jest wycyzelowana, że potrafi zastąpić nie tylko twarz, lecz i tego, kto ją przywdziewa. Jest na tyle bezwzględna, że potrafi dążyć, będąc pasożytem, do samodzielnego bytu. Jest jednocześnie największym chyba kłamstwem, przykrywa bowiem strach i słabość, dwie cechy, dla których w więzieniu nie ma miejsca.

Kolejnym zadaniem, które postawił przede mną Adam Szymura, była Pasja. Jeżeli poprzedni spektakl – Koniec świata, i kolejny – Zakonnicy i Wariaci, to były minidramaty właściwie w całości monotematyczne, związane treścią, to Pasja jako składanka kilku samodzielnych etiud spójna była myślą. Koniec świata to metafora kary, Pasja – czynu i grzechu. Wszystkie jednak przybierały formę paraboli, alegoryczno-symbolicznej opowieści. Pasja to sztuka Szymury, z którą zespoliłem się najbardziej. Zespoliłem – bo była wtedy (i jest nadal) dla mojego wyznania winy najważniejsza. Wymagało to rozsunięcia zasłony i przede wszystkim zrzucenia maski, ukazania twarzy. Zrzucenia maski – nie jej zdjęcia. Zdjęcie maski może być chwilowe i nie musi być związane z ukazaniem twarzy. Może zakończyć się jedynie pokazaniem miejsca na twarz, pustki, a to nie zrywa z kłamstwem. Powiedzieć „sobą” prawdę? Było to dla mnie doświadczenie bolesne.

Pasja jako jedno z przedsięwzięć, w których brałem udział, nie zakończyła się niestety kontaktem z widzem, nie miała uroczystej premiery. Mimo że w działaniu, jakim jest teatr więzienny, występ przed publicznością nie stanowi zasadniczego celu, nie oznacza to, że konfrontacja z odbiorcą nie jest istotna. Szymura przywiązywał dużą wagę do spotkania z publicznością. Premiery w Teatrze Bez Nazwy były wydarzeniami. Nie tylko dla zespołu-grupy. Po premierze było głośno na więziennych korytarzach, słychać o tym było w rozmowach i komentarzach funkcjonariuszy, także często w mediach. Dla zespołu było to tak samo ważne jak cały trud pokonania wszystkich napotykanych po drodze problemów z materią i samym sobą.

Po Pasji przyszło mi się mierzyć z utworem Zakonnicy i Wariaci. Tytułowi wariaci to ludzie zagubieni i pokrzywdzeni przez los, zakonnicy – to nadzorcy. W tym zadaniu praca każdego członka zespołu była skierowana do niego i dla niego. Nie była to praca dla zespołu. To zespół istniał dla każdego z nas z osobna. Teatralne działania integrowały, tworzyły inną niż więzienna rzeczywistość. Po doświadczeniach z postacią Pierre’a w Końcu świata, kilku paskudnych wcieleniach w Pasji, postać Izydora w Zakonnikach i Wariatach miała dla mnie już inne znaczenie, inny wymiar w innej zupełnie przestrzeni. Wydaje mi się, że już potrafiłem poradzić sobie z maskami, z ich zrzucaniem i zakładaniem, manipulacją, koniunkturalizmem i buntem. Potrafiłem bez zbędnych i fałszywych póz stanąć „obok siebie”; pogodzić się ze swoim odbiciem. Droga oczywiście się jeszcze nie skończyła. Mogę już jednak w dalszą iść, może nie w towarzystwie, ale ze świadomością spotkania z Izydorem. Z jego filozofią, dystansem, a nawet pewną dozą alienacji. Odkrywanie siebie, „mówienie sobą” i zrozumienie siebie to nie zabawa w teatr – to bolesne i nieraz brutalnie doświadczane życie.

Występy Teatru Bez Nazwy nie ograniczały się jedynie do uroczystych premier. Poza przedstawieniami w swojej jednostce, odbywaliśmy również „podróże” do innych zakładów. Jeden z tych wyjazdów – do Wojkowic – został mi szczególnie w pamięci. Występ odbył się w „antywarunkach” przestrzennych i oświetleniowych.

W realizacjach Szymury światło było bardzo istotnym elementem sztuki, grało milczącą wprawdzie, lecz ważną rolę. Na miejsce występu wyznaczono nam wewnętrzny dziedziniec jednego z pawilonów – miejsce całego ruchu wewnętrznego z galerią i wejściami do poszczególnych cel. W tych warunkach nie było nawet mowy o wyłączeniu oświetlenia. „Graliśmy” więc w pełnym świetle, które z inscenizacją nie miało nic wspólnego. Mimo to uważam ten występ za jeden z najlepszych, jeden z najbardziej znaczących, który potwierdził mi, że taki sposób rozmowy, jakim jest teatr więzienny, działa. Publiczność stanowili oczywiście osadzeni. Wstrząsem była dla mnie ich reakcja na to, co się działo, ich prawie organiczny kontakt z nami – odtwórcami. To był jeden z tych ważnych momentów, podczas których przekonywałem się do działań teatru więziennego.

Najważniejszy był chyba nasz udział w Gliwickich Spotkaniach Teatralnych. To cykliczny festiwal teatralny. Przedstawienia graliśmy w siedzibie naszego zakładu, w kaplicy-świetlicy. To bardzo charakterystyczne pomieszczenie, z niesamowitym klimatem. Ta przestrzeń doskonale „grała” w naszych inscenizacjach, zastępowała scenografię. Publiczność była festiwalowa, z zewnątrz. Samo to stanowiło wyzwanie i prawie starcie z nieznanym. Nikt z nas nie miał przecież żadnych tego typu doświadczeń. Istotne dla mnie były nie tyle „występy”, co organizowana po spektaklu rozmowa z publicznością. Różnie to bywało. Od pochwał, przez próby zrozumienia sytuacji, rozumienia ludzi, którymi okazywali się również „ci zza muru”, aż do traktowania nas na zasadzie eksponatów. Ważne to były jednak dla nas kontakty. Podczas jednego ze spotkań poniosło mnie trochę w dyskusji z widzami. Chodziło oczywiście o znaczenie tego, co jako zespół robimy, o cel. Dyskusja zeszła na problem izolacji i wykluczenia. Pozwoliłem sobie na postawienie pytania: „Przecież my za chwilę do was wrócimy, jedni później, drudzy wcześniej. Będziemy wśród was. Zastanówcie się, czy dalej będziemy wykluczeni, czy będziemy nosić te stygmaty, czy możemy liczyć na akceptację? Czy teatr więzienny jest jedną z form, która jest w stanie was przekonać, że my też możemy wracać?”. Nie zostałem zlinczowany, a pytanie przecież było ostre, nawet prowokujące. Piszę o tym, aby podkreślić znaczenie takich bezpośrednich rozmów dla osób po dwóch stronach „granicy”. Bo co do istnienia takiej „granicy” nie mam żadnych wątpliwości.

Teatr więzienny – a zwłaszcza postać Izydora – wpłynął niewątpliwie na moje życie. Udział w realizacji Zakonników i Wariatów był moim ostatnim spotkaniem z tym teatrem. Nastąpiła przerwa w karze, dosyć długa, potem inne jednostki i co naturalne – inna rzeczywistość. Podejmowałem jakieś działania w kierunku teatralnym, ale nic z tego nie wyszło. Postanowiłem więc spróbować swoich sił w samodzielnym tworzeniu widowiska. To już jednak inna historia.

Dzisiaj odleciały bociany. Zebrały się nad doliną w dużej grupie, kołowały, szykując się do podróży. Piękne to było. Piękne, ale równocześnie nostalgiczne. Coś minęło, coś się skończyło. Znowu czas, ciągłe pytanie o czas…

były aktor Teatru Bez Nazwy w Gliwicach, współpracował z Adamem Szymurą.