1/2019
Marek Kochan

Jarmark perski: Mandala

 

 

Minął rok. Jaki dzień pamiętać z tego roku, co właściwie wydarzyło się, co zostanie?

Któregoś tam grudnia. W zamkniętym pomieszczeniu, bez okien. Ściany są wyłożone drewnem, a drzwi szczelne, jak na okręcie podwodnym.
Świata poza tą przestrzenią nie ma, zapominamy o nim. Nagrywamy. Ktoś jest tu, ten jeden raz, przez jeden dzień, Ignacym Janem Paderewskim, ktoś Romanem Dmowskim, ktoś jasnowidzem Stefanem Ossowieckim, ktoś Eusapią Palladino. Ktoś jest znów Heleną Paderewską, ale inaczej, ktoś Józefem Piłsudskim, po raz kolejny, lecz zupełnie innym niż zazwyczaj.

Powiedzą Państwo, że to normalne, takie udawanie, że to teatr po prostu. Nic podobnego. W teatrze są najpierw tygodnie prób, a potem miesiące albo lata grania tego samego spektaklu. Aktor zakłada na siebie tę postać jak palto, zdejmuje, znów zakłada, wielokrotnie. Tak samo w filmie. Najpierw próby, przymiarki, rozmowy, potem dni zdjęciowe, których może być kilka lub kilkanaście. Potem pierwsza emisja, kolejne: za rok, po latach, na VOD. Nie mówiąc o serialach.

A tu tak: spotykamy się rano, czytamy raz, potem nagrywamy, parę godzin. Potem to wszystko zostanie zmontowane, wyemitowane, tylko raz. I koniec. Potem może jeszcze jeden pokaz na festiwalu „Dwa Teatry” w Sopocie (ale niekoniecznie), może pokaz w domu kultury Prom na Saskiej Kępie w Warszawie (też niekoniecznie). I jeszcze ewentualnie byt jakiś ułomny w Internecie, na pirackiej stronie, odwiedzanej przez fanów słuchowisk.

Ale zasadniczo tylko tu, tego dnia, przez parę godzin, i potem raz, na falach radia. Pełna ulotność. Same dźwięki, bez materii, bez artefaktów, kostiumów, rekwizytów i temu podobnych. Tylko tekst i głosy.

Więc jakoś inaczej, to bycie kimś innym inne tu.

Różnic jest więcej. Tu mogą się spotkać takie gwiazdy, jakich nikt by w żadnym teatrze nie zgromadził jednocześnie. W żadnym spektaklu by razem nie zagrali, bo by się nie udało zgrać kalendarzy. A tu, do radia, przyszli, w małej przestrzeni spotkało się tych kilkanaście wyjątkowych osób, poświęcą dzień, żeby sto czy kilkaset tysięcy ludzi usłyszało ich w tej roli, raz tylko. A przecież mogliby robić tyle innych ciekawych rzeczy. Czytać książki, grać na wiolonczeli, kupować prezenty (został niecały tydzień do świąt), bawić się z wnukami albo z dziećmi, albo z żonami, mężami, czy z kimś innym ewentualnie. Spacerować po parku jakimś. Grać w reklamie słodyczy albo proszków do prania. Studentów uczyć.
Powiedzą Państwo, że to praca, że aktor gra i dostaje za to pieniądze. Tak, ale akurat tu, do radia, nikt nie przychodzi dla pieniędzy. Radio owszem, płaci, lecz to nie są wysokie stawki. To jest dieta na obiad i taksówkę, jeśli ktoś mieszka niezbyt daleko, bo jakby dalej, pod miastem, to i na taksówkę w dwie strony mogłoby nie starczyć. Nie, to nie praca, o coś zupełnie innego tu chodzi.

A więc spotykamy się o 10.30, żeby usypać tę mandalę. Są prawie wszyscy. Siedzimy w sali prób, ledwie się mieszcząc. Zwykle aktorów jest kilku, dziś razem będzie czternaście osób: z realizatorem, autorem i reżyserem. Ktoś pokasłuje, jest chory, siada z boku, bo nie chce zarażać, podaje łokieć na powitanie. Ktoś się spóźnia pięć minut. Pod kimś pęka krzesło, trzeba wymienić na inne.

Czytamy tekst. Ktoś pyta, czy to komedia, czy dramat. Ha, dobre pytanie. Jedno i drugie. Komedia to koło, dramat to kwadrat. W tej formie będzie jedno i drugie, połączone.

Nagrywamy. Kolejne sceny, niemal bez powtórek. Robi się prawie pierwsza. Przychodzi pani Beata, żebyśmy przerwali, bo zaraz zaczyna się wigilia radiowego teatru. Tak, jasne, przyjdziemy. Za chwilę. Bo jeszcze jedna scena, dziewiętnasta, ta kluczowa dla całego tekstu. Centrum mandali. Scena przepowiadania przyszłości. Trzeba nagrać całą, bez przerywania. Poza tym ktoś niebawem musi iść, ma próbę w innym teatrze.

A więc jesteśmy w tej scenie. Eusapia Palladino podrzuca kwestie, a inni je podchwytują, z zadowoleniem albo z niedowierzaniem. W tekście jest, że toczy z ust ektoplazmę, ale tu, w przestrzeni dźwięków, tego nie widać.

Robimy sobie pamiątkowe zdjęcie na schodach. I idziemy na wigilię. Śledzie, sałatki, barszcz, ciasta. Wszystko domowej roboty. Tak tu jest, w radiowym teatrze, jak w domu.

Potem jeszcze kilka scen. Jakieś powtórki. I już. Nagrane.

Będzie ta mandala jeszcze dopieszczana, coś się poskraca, dogra przód i tył, podłoży dźwięki i tła. Nad tym będą siedzieć wiele godzin reżyser z realizatorem. Ale to już mniej ważne. Dzień minął, kolorowy piasek ułożył się we wzory. Gdy przyjdzie dzień emisji, mandala zostanie zaprezentowana i w pewnym sensie zniszczona. Uleci w eter i nie powróci.

Powiedzą Państwo, że nie, że zostanie ślad przecież, nagranie w archiwum. Że to w gruncie rzeczy trwałe, trwalsze niż cokolwiek. Być może. Ale mandala to proces, to usypywanie samo. Ten dzień był i minął, bezpowrotnie. Spędziliśmy go razem, udając, będąc gdzie indziej. Tworzenie i niszczenie mandali ma uświadamiać, że wszystko przemija. Może powinno się słuchowiska po wyemitowaniu kasować z dysku, usuwać bezpowrotnie?

Z powrotem: korki. Miasto pełne samochodów. Jeśli patrzeć z góry, są ziarenkami piasku, ktoś sobie usypuje z nich własną, wieczorną mandalę.

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).