2/2019
Natalia Worożbyt

fot. Kateryna Hornostaj

Emocja miesiąca: Mrozy i neurozy

 

 

Wczoraj była zamieć, wiało przez całą dobę i zawiało nas po same uszy. Dawno nie mieliśmy takiej pięknej zaśnieżonej, mroźnej zimy jak w tym roku. Obserwuję ją głównie z okna mieszkania i samochodu. Gdyby nie deficyt słońca – zima byłaby moją ulubioną porą roku. Ale słońce nas nie rozpieszcza, a bez niego moje neurozy rosną i twardnieją jak nieusuwany lód na ulicach Kijowa. Prawie bez przerwy denerwuję się tym, co nieświadome, nieuchwytne, niesformowane. Patrzę na siebie oczami swoich bliskich i szczerze im współczuję, zakładnikom mojego nastroju. Słońce wyszło w zeszłym tygodniu, ale wszystkie słoneczne dni przeleżałam z wirusem i mogłam je oglądać wyłącznie przez szczelinę między zasłonami. Brak słońca można rekompensować wieczornymi spacerami. Śnieg sprawia, że wieczory są jasne i bezpieczne. Ale nie zawsze, nie zawsze… Dla neurotyka wystarczy dźwięk muzyki, by krótkotrwałe poczucie bezpieczeństwa odleciało.

O, na przykład na Boże Narodzenie pojechaliśmy do cioci do Myrhorodu, by zrealizować stary scenariusz spędzania tego święta. W małym mieszkanku na czwartym piętrze przygotowywane jest smaczne i niezdrowe jedzenie. Ciocia Nina nakrywa tradycyjny dla ukraińskich pogan stół z ogromną ilością pozabijanych zwierząt, sałatek z majonezem i tak dalej. Od dawna już nie wychodzi z domu i cały sens jej życia skupił się na karmieniu rodziny. Pierwszego wieczoru wśród dawno niewidzących się krewnych wybucha tradycyjna awantura niczym zwiastun wielkiego święta. Po niej idziemy się przejść. Myrhorod to kurort, już w XIX wieku znany ze swych wód leczniczych. Latem i wiosną miejskie klomby pokrywa masa sezonowych kwiatów, a o dziewiątej wieczorem śpiewa fontanna. W zimie jest tu czysty śnieg, cisza i zamarznięta rzeka Choroł. Spacerowaliśmy po podświetlonym przez śnieg parku i weszliśmy do sali koncertowej, gdzie latem występują najdziwniejsze zespoły Ukrainy. Mój mąż zwrócił uwagę na niewielki afisz wiszący na drzwiach. Była w nim mowa o występie grupy „Lejsia, piesnia” i – sądząc po dacie i godzinie – koncert odbywał się w tej chwili. Ale żadnych śladów koncertu nie było. Żadnego samochodu, dźwięków, jaskrawego światła…

Przy wejściu intensywnie obszczekał nas pies, jakby dawno nie widział ludzi. Zajrzeliśmy do holu. Odbywało się tam coś dziwnego. Dorośli ludzie w milczeniu i z zacięciem rozbierali manekiny i wkładali ich ubrania do pudełek. Jakby się bawili dorosłymi lalkami. Rozebrane manekiny rumieniły się i wstydziły naszych spojrzeń. Przypomniałam sobie, że za dnia w sali koncertowej handluje się odzieżą. Ale nie wiedziałam, że tyle z tym zachodu – co wieczór rozbierać, a rano znowu ubierać manekiny. Może oni na noc przebierają je w piżamy i kładą do łóżka? Jakie to humanitarne, pomyślałam sobie. Weszliśmy na pierwsze piętro, do sali koncertowej. A tam było cicho. Przy wejściu stał mężczyzna. Podeszliśmy do niego, a on potwierdził, że za drzwiami za jakieś czterdzieści minut odbędzie się koncert, na który można wejść po zakupieniu biletów w kasie. Zaproponowaliśmy mu symboliczną kwotę 3 euro za trzy osoby i on w milczeniu otworzył nam drzwi. Za nimi odbywała się impreza. Na scenie królował mężczyzna z długimi siwymi włosami i w srebrnym garniturze. Pod akompaniament zespołu instrumentalnego wykonywał najbardziej znane radzieckie szlagiery. Znałam te wszystkie piosenki z dzieciństwa, ale przez ostatnie trzydzieści lat zapomniałam o ich istnieniu. W sali siedziało niespełna stu kuracjuszy w czapkach i kurtkach, głównie w wieku emerytalnym. Mnie, tak jak ich, zniewolił słodki głos, srebrny entourage, dawne wspomnienia. Razem z nimi kiwałam się w takt i śpiewałam zapomniane piosenki. Przypominali mi się młodzi rodzice, pochody pierwszomajowe i pierwszomajowa kasza w lesie [jedna z radzieckich tradycji, po pochodzie pierwszomajowym szło się do lasu gotować kaszę – przyp. tłum.], duma ze zwycięstwa w Wielkiej Wojnie Ojczyźnianej zaszczepiona nam w dzieciństwie. Uczę się na pamięć testamentu młodego pioniera i po raz kolejny czytam Młodą gwardię. Na zawodach waterpolo między drużynami z Kijowa i Moskwy kibicuję oczywiście Moskwie. Ta sala koncertowa stała się portalem do sekretnych miejsc mojej radzieckiej duszy.

Z portalu wyciągnęła mnie przerażona córka. Wyjaśniłam jej, że właśnie znajdujemy się w muzeum nostalgii, że nie ma się czego bać, że to tylko piosenki, że niebawem pójdziemy i wszystko się skończy wraz z naszym wyjściem. I rzeczywiście po godzinie wyszliśmy, nie doczekawszy finału. Ale moje neurozy podpowiadają mi, że koncert się nie zakończył, że właśnie teraz po moim dobrodusznie naiwnym kraju podróżuje rosyjsko-radziecka grupa, zabierając dorosłych ludzi w romantyczne wspomnienia ich młodości albo młodości ich rodziców. Tak, sprawdziłam – to naprawdę był radziecki zespół. A w czasie wojny rosyjskie zespoły nie mogą koncertować na Ukrainie. Ale koncertują. Mówią, że wszyscy wykonawcy mają ukraińskie paszporty, a w Kijowie w największej sali koncertowej sprzedano wszystkie bilety na ich występ. I cóż w tym takiego. To tylko piosenki, które sączą się do waszych uszu i zamarzają długimi lodowymi soplami. Na wiosnę powinny się rozpuścić i wsiąknąć w ziemię, a stamtąd zakwitnąć nowymi kwiatami. Akurat w czasie wyborów na nowego prezydenta. Na kogo będą głosować ludzie, którzy przez całą zimę słuchali tych piosenek?

tłum. Anna Korzeniowska-Bihun

ukraińska dramatopisarka, autorka Dzienników Majdanu (2014).