Wielkie zmęczenie
Stępień pokazał coś, co zwykle umykało inscenizatorom najbardziej znanej sztuki Millera. Dziedzictwo traum, sztafetę kompleksów i nieuleczonych ran.
Powiedzieć, że napisana ponad siedemdziesiąt lat temu przez Arthura Millera Śmierć komiwojażera to dramat na te właśnie czasy, to nic nie powiedzieć. Dziś na ulicach dzień w dzień mijają nas Lomanowie. Wypluci przez korporacje, pozbawieni pracy, niewierzący w jakiekolwiek perspektywy. O poszarzałych twarzach, czasem nerwowych tikach, bez nadziei w oczach. Transformacja pochłania ofiary – i o tym także, niezależnie od epoki, mówi dzieło autora Widoku z mostu, przenikliwością opisu rzeczywistości nadal wywołując potężne wrażenie.
Gdański spektakl znacząco różni się od ostatnich inscenizacji dramatu Millera, które oglądałem. Myślę o przedstawieniu Kazimierza Kutza z Teatru Narodowego (granym w nieodżałowanym Teatrze Małym) i spektaklu Jacka Orłowskiego z łódzkiego Teatru Jaracza – oba zostały zrealizowane w 2004 roku. W pierwszym Lomana zagrał świetnie Janusz Gajos, akcentując niezłomność swego bohatera. Zapamiętałem z tamtej roli zaciśniętą pięść aktora, mocną przestrogę, aby nikomu nie roiło się, że zamierza się poddać. W Łodzi Willym był równie poruszający Bronisław Wrocławski. Patrzyło się na niego, mając w pamięci to, co zrobił w Seksie, prochach i rock’n’rollu Erica Bogosiana – z przeświadczeniem, że to on, a nie Dustin Hoffman, mógłby zagrać w filmowej adaptacji dramatu.
Świetne to były role w świetnych przedstawieniach, a jednak utrwalały przez lata ustalony obraz sztuki Millera. Śmierć komiwojażera jawiła się w nich jako opowieść o niszczącym systemie, dławiącym jednostki, oraz o ludziach, którzy swą godność zachowują za wszelką cenę. Tak czytana, zdawała się być rzeczą ku pokrzepieniu serc, utrzymaną niemalże w romantycznym, marzycielskim duchu. Spektakl w gdańskim Teatrze Wybrzeże powstał półtorej dekady później. Wynikałoby z niego, że ten czas kompletnie pozbawił nas nadziei, że sprawy mogą potoczyć się dobrym torem. Gdański Loman Mirosława Baki już nie podnosi pięści w górę – wątpliwe zresztą, by kiedykolwiek to robił. Jedyne, co mu pozostało, to powolny rozpad, dezintegracja osobowości. I czekanie na śmierć, która w końcu przyjdzie. Jedyna nieuchronna rzecz w życiu.
Przedstawienie to dzieło Radka Stępnia. Wydaje się on ewenementem w polskim środowisku reżyserskim. Ledwie ukończył krakowską Akademię Sztuk Teatralnych, zainkasował kilka istotnych nagród, ale nie zamierza iść za modami. Po Pannie Julii Strindberga, zrealizowanej w krakowskim Teatrze Ludowym, powiedział mi, że zajmuje się klasyką, bo wśród dramaturgii współczesnej, przede wszystkim polskiej, nie znajduje dla siebie niczego interesującego, a szkoda mu czasu na rzeczy mało wartościowe. Nie spodziewam się po Stępniu przedsięwzięć, które przypadną do gustu jednej lub drugiej krytycznej kanapie – ani skażonych ideologią eksperymentów dla eksperymentu, ani siermiężnych spektakli robionych „po bożemu”, aby nikomu się nie narazić. Przypuszczam natomiast, że młody, znakomicie wykształcony i przygotowany do swojej pracy twórca może za jakiś czas stać się kimś takim, jak w średnim pokoleniu Grzegorz Wiśniewski – specjalistą od nowoczesnego teatru psychologicznego, choć wiem, że ta formuła nie wyczerpuje skali możliwości obu artystów.
Śmierć komiwojażera grana jest na nowej scenie Teatru Wybrzeże, czyli w Starej Aptece. Świetna to przestrzeń dla spektakli nierozbuchanych inscenizacyjnie, ale też nieprzesadnie kameralnych, a taki właśnie przygotowali Stępień i jego ekipa.
Całość rozgrywa się w realistycznych dekoracjach, ale coś w obrazie świata nie daje spokoju, burząc owo wrażenie odwzorowywania życia. Eliza Gałka splątała nad sceną mrowie kabli, a na niej ustawiła nadgryzione przez czas meble. Kanapa pruje się, wychodzi z niej gąbka, z lodówki złazi emulsja. Są jeszcze proste krzesła i stary stół. To miejsce może kiedyś było przytulną rodzinną przystanią. Dzisiaj odciska się na nim rodzinny marazm i brak szans na jakąkolwiek zmianę.
Autorom gdańskiego przedstawienia udało się pokazać, jak kryzys ekonomiczny w makroskali wpływa na życie zwyczajnej rodziny. Linda (świetna, powściągliwa Anna Kociarz) przelicza pieniądze, raz po raz informując męża, ile jeszcze potrzebują, ile im brakuje. Świat urządzony jest niesprawiedliwie – gorsi, bardziej cyniczni i bezlitośni wypierają tych przyzwoitych, będących po stronie dawnego porządku. Willy musi niemalże błagać Charleya (Jarosław Tyrański) o pożyczkę, a ostatecznego upokorzenia doznaje, przychodząc do swego szefa na, decydującą o dalszej pracy, rozmowę. Howard Wagner (Marcin Miodek) mógłby być jego synem, w dodatku podczas spotkania cały czas okrąża Lomana na małym dziecinnym rowerku. Na twarzy Miodka widać pogardę i kpinę jednocześnie. I przeświadczenie, że to Howard rozdaje tu karty, zatem nie cofnie się przed niczym, aby poniżyć starego człowieka. W jego oczach Loman jest bowiem starcem, który nie załapał się na nowy świat. Ta antynomia to jeden z tematów przedstawienia Radka Stępnia. Świat Lomana się kończy, nadchodzi nowe, symbolizowane przez Wagnera na dziecinnym rowerku. Nowe, nie bardziej mądre, nie głębokie, wyzbyte współczucia i empatii, za to morderczo skuteczne.
Synów Lomana – Happy’ego i Biffa – grają w Wybrzeżu Piotr Chys i Piotr Biedroń. Chys podkreśla konformizm swego bohatera, który niejako stapia się z otoczeniem. Oczekuje jedynie względnej stabilizacji, czas umila sobie małymi przyjemnościami – a to wyskok do baru, a to chwila z dziewczyną za pieniądze. Chys nie gra wiele, ale to, co gra, wystarczy. Umiejętnie pokazuje faceta, który zaprzecza własnym potrzebom, w istocie redukując własną osobowość.
Inaczej Biff. Znakomity w tej roli Piotr Biedroń, wiecznie w ruchu, nerwowo popalający papierosy, zdaje się sprzężeniem niespełnionych nadziei i zawiedzionych aspiracji. Mógł być kimś i kiedyś w to wierzył. Dziś już rozumie, że przed nim nic – i pozostała mu jedynie jałowa wegetacja. W gdańskim spektaklu jak na dłoni widać, że Biff i Willy to w istocie ten sam człowiek. Z mocą wybrzmiewa relacja ojca z synem, ale też ich wewnętrzne podobieństwo, skutkujące bliskością, która niszczy obu. Biedroń chwilami powtarza gesty Lomana-Baki, tyle że zatrzymuje je w locie, zawiesza w próżni, w ostatniej fazie zmienia. Ma to znaczące konsekwencje nie tylko dla jego roli, ale i dla interpretacji całego przedstawienia Stępnia. Pokazał on coś, co zwykle umykało inscenizatorom najbardziej znanej sztuki Millera. Dziedzictwo traum, sztafetę kompleksów i nieuleczonych ran. Bycie Lomanem jest w gdańskiej Śmierci komiwojażera jak śmiertelna choroba przenoszona z pokolenia na pokolenie.
Wszystko to ważne, jest bowiem spektakl w Starej Aptece robotą zespołową, współgraniem świetnie partnerujących sobie aktorów, co w Teatrze Wybrzeże, dysponującym jednym z najmocniejszych zespołów w Polsce, nie może dziwić. Najwięcej jednak zależy od Mirosława Baki w roli Willy’ego. Nie da się oderwać od niego oczu, choć artysta odziera swego Lomana ze wszystkiego, co spektakularne i efektowne. Od pierwszej sceny gra człowieka pokonanego przez świat, zniszczonego przez życie. Siada u skraju sceny i mówi lekko stłumionym głosem, w którym jest żal, bo wszystko się skończyło, nie ma już na co czekać. Baka gra człowieka wydrążonego z emocji, wypalonego, a przede wszystkim śmiertelnie zmęczonego. Wszystko zapisane jest na jego twarzy, z której odpłynęły jasne barwy, w oczach wypełnionych pustką. Nie zabiega o nasze współczucie dla tak rysowanego Lomana, ale każe nam się w nim przejrzeć. Z czasem aktor mnoży dyskretne znaki, iż bohater osuwa się w szaleństwo. Wojna, jaką toczy, przenosi się do jego głowy, to w niej rozgrywa się prawdziwy dramat. Mirosław Baka wraz z młodym reżyserem są zbyt uczciwi, aby mamić nas pozytywnymi rozwiązaniami. Koniec nie będzie jasny, chociaż po wielkim zmęczeniu przyjdzie odpoczynek. To wielka rola wielkiego aktora, który w największym stopniu decyduje o znaczeniu gdańskiej Śmierci komiwojażera.
Otrzymaliśmy teatr, który niczego nie udaje – teatr serio, intensywny i prawdziwie nowoczesny. Radek Stępień samemu sobie wysoko zawiesza poprzeczkę.
Teatr Wybrzeże w Gdańsku
Śmierć komiwojażera Arthura Millera
tłumaczenie Anna Bańkowska
reżyseria Radek Stępień
dramaturgia Konrad Hetel
scenografia, kostiumy Eliza Gałka
muzyka Michał Górczyński
premiera 2 marca 2019