5/2019

Wielkie zmęczenie

Stępień pokazał coś, co zwykle umykało inscenizatorom najbardziej znanej sztuki Millera. Dziedzictwo traum, sztafetę kompleksów i nieuleczonych ran.

Obrazek ilustrujący tekst Wielkie zmęczenie

 

Powiedzieć, że napisana ponad siedemdziesiąt lat temu przez Arthura Millera Śmierć komiwojażera to dramat na te właśnie czasy, to nic nie powiedzieć. Dziś na ulicach dzień w dzień mijają nas Lomanowie. Wypluci przez korporacje, pozbawieni pracy, niewierzący w jakiekolwiek perspektywy. O poszarzałych twarzach, czasem nerwowych tikach, bez nadziei w oczach. Transformacja pochłania ofiary – i o tym także, niezależnie od epoki, mówi dzieło autora Widoku z mostu, przenikliwością opisu rzeczywistości nadal wywołując potężne wrażenie.

Gdański spektakl znacząco różni się od ostatnich inscenizacji dramatu Millera, które oglądałem. Myślę o przedstawieniu Kazimierza Kutza z Teatru Narodowego (granym w nieodżałowanym Teatrze Małym) i spektaklu Jacka Orłowskiego z łódzkiego Teatru Jaracza – oba zostały zrealizowane w 2004 roku. W pierwszym Lomana zagrał świetnie Janusz Gajos, akcentując niezłomność swego bohatera. Zapamiętałem z tamtej roli zaciśniętą pięść aktora, mocną przestrogę, aby nikomu nie roiło się, że zamierza się poddać. W Łodzi Willym był równie poruszający Bronisław Wrocławski. Patrzyło się na niego, mając w pamięci to, co zrobił w Seksie, prochach i rock’n’rollu Erica Bogosiana – z przeświadczeniem, że to on, a nie Dustin Hoffman, mógłby zagrać w filmowej adaptacji dramatu.

Świetne to były role w świetnych przedstawieniach, a jednak utrwalały przez lata ustalony obraz sztuki Millera. Śmierć komiwojażera jawiła się w nich jako opowieść o niszczącym systemie, dławiącym jednostki, oraz o ludziach, którzy swą godność zachowują za wszelką cenę. Tak czytana, zdawała się być rzeczą ku pokrzepieniu serc, utrzymaną niemalże w romantycznym, marzycielskim duchu. Spektakl w gdańskim Teatrze Wybrzeże powstał półtorej dekady później. Wynikałoby z niego, że ten czas kompletnie pozbawił nas nadziei, że sprawy mogą potoczyć się dobrym torem. Gdański Loman Mirosława Baki już nie podnosi pięści w górę – wątpliwe zresztą, by kiedykolwiek to robił. Jedyne, co mu pozostało, to powolny rozpad, dezintegracja osobowości. I czekanie na śmierć, która w końcu przyjdzie. Jedyna nieuchronna rzecz w życiu.

Przedstawienie to dzieło Radka Stępnia. Wydaje się on ewenementem w polskim środowisku reżyserskim. Ledwie ukończył krakowską Akademię Sztuk Teatralnych, zainkasował kilka istotnych nagród, ale nie zamierza iść za modami. Po Pannie Julii Strindberga, zrealizowanej w krakowskim Teatrze Ludowym, powiedział mi, że zajmuje się klasyką, bo wśród dramaturgii współczesnej, przede wszystkim polskiej, nie znajduje dla siebie niczego interesującego, a szkoda mu czasu na rzeczy mało wartościowe. Nie spodziewam się po Stępniu przedsięwzięć, które przypadną do gustu jednej lub drugiej krytycznej kanapie – ani skażonych ideologią eksperymentów dla eksperymentu, ani siermiężnych spektakli robionych „po bożemu”, aby nikomu się nie narazić. Przypuszczam natomiast, że młody, znakomicie wykształcony i przygotowany do swojej pracy twórca może za jakiś czas stać się kimś takim, jak w średnim pokoleniu Grzegorz Wiśniewski – specjalistą od nowoczesnego teatru psychologicznego, choć wiem, że ta formuła nie wyczerpuje skali możliwości obu artystów.

Śmierć komiwojażera grana jest na nowej scenie Teatru Wybrzeże, czyli w Starej Aptece. Świetna to przestrzeń dla spektakli nierozbuchanych inscenizacyjnie, ale też nieprzesadnie kameralnych, a taki właśnie przygotowali Stępień i jego ekipa.

Całość rozgrywa się w realistycznych dekoracjach, ale coś w obrazie świata nie daje spokoju, burząc owo wrażenie odwzorowywania życia. Eliza Gałka splątała nad sceną mrowie kabli, a na niej ustawiła nadgryzione przez czas meble. Kanapa pruje się, wychodzi z niej gąbka, z lodówki złazi emulsja. Są jeszcze proste krzesła i stary stół. To miejsce może kiedyś było przytulną rodzinną przystanią. Dzisiaj odciska się na nim rodzinny marazm i brak szans na jakąkolwiek zmianę.

Autorom gdańskiego przedstawienia udało się pokazać, jak kryzys ekonomiczny w makroskali wpływa na życie zwyczajnej rodziny. Linda (świetna, powściągliwa Anna Kociarz) przelicza pieniądze, raz po raz informując męża, ile jeszcze potrzebują, ile im brakuje. Świat urządzony jest niesprawiedliwie – gorsi, bardziej cyniczni i bezlitośni wypierają tych przyzwoitych, będących po stronie dawnego porządku. Willy musi niemalże błagać Charleya (Jarosław Tyrański) o pożyczkę, a ostatecznego upokorzenia doznaje, przychodząc do swego szefa na, decydującą o dalszej pracy, rozmowę. Howard Wagner (Marcin Miodek) mógłby być jego synem, w dodatku podczas spotkania cały czas okrąża Lomana na małym dziecinnym rowerku. Na twarzy Miodka widać pogardę i kpinę jednocześnie. I przeświadczenie, że to Howard rozdaje tu karty, zatem nie cofnie się przed niczym, aby poniżyć starego człowieka. W jego oczach Loman jest bowiem starcem, który nie załapał się na nowy świat. Ta antynomia to jeden z tematów przedstawienia Radka Stępnia. Świat Lomana się kończy, nadchodzi nowe, symbolizowane przez Wagnera na dziecinnym rowerku. Nowe, nie bardziej mądre, nie głębokie, wyzbyte współczucia i empatii, za to morderczo skuteczne.

Synów Lomana – Happy’ego i Biffa – grają w Wybrzeżu Piotr Chys i Piotr Biedroń. Chys podkreśla konformizm swego bohatera, który niejako stapia się z otoczeniem. Oczekuje jedynie względnej stabilizacji, czas umila sobie małymi przyjemnościami – a to wyskok do baru, a to chwila z dziewczyną za pieniądze. Chys nie gra wiele, ale to, co gra, wystarczy. Umiejętnie pokazuje faceta, który zaprzecza własnym potrzebom, w istocie redukując własną osobowość.

Inaczej Biff. Znakomity w tej roli Piotr Biedroń, wiecznie w ruchu, nerwowo popalający papierosy, zdaje się sprzężeniem niespełnionych nadziei i zawiedzionych aspiracji. Mógł być kimś i kiedyś w to wierzył. Dziś już rozumie, że przed nim nic – i pozostała mu jedynie jałowa wegetacja. W gdańskim spektaklu jak na dłoni widać, że Biff i Willy to w istocie ten sam człowiek. Z mocą wybrzmiewa relacja ojca z synem, ale też ich wewnętrzne podobieństwo, skutkujące bliskością, która niszczy obu. Biedroń chwilami powtarza gesty Lomana-Baki, tyle że zatrzymuje je w locie, zawiesza w próżni, w ostatniej fazie zmienia. Ma to znaczące konsekwencje nie tylko dla jego roli, ale i dla interpretacji całego przedstawienia Stępnia. Pokazał on coś, co zwykle umykało inscenizatorom najbardziej znanej sztuki Millera. Dziedzictwo traum, sztafetę kompleksów i nieuleczonych ran. Bycie Lomanem jest w gdańskiej Śmierci komiwojażera jak śmiertelna choroba przenoszona z pokolenia na pokolenie.

Wszystko to ważne, jest bowiem spektakl w Starej Aptece robotą zespołową, współgraniem świetnie partnerujących sobie aktorów, co w Teatrze Wybrzeże, dysponującym jednym z najmocniejszych zespołów w Polsce, nie może dziwić. Najwięcej jednak zależy od Mirosława Baki w roli Willy’ego. Nie da się oderwać od niego oczu, choć artysta odziera swego Lomana ze wszystkiego, co spektakularne i efektowne. Od pierwszej sceny gra człowieka pokonanego przez świat, zniszczonego przez życie. Siada u skraju sceny i mówi lekko stłumionym głosem, w którym jest żal, bo wszystko się skończyło, nie ma już na co czekać. Baka gra człowieka wydrążonego z emocji, wypalonego, a przede wszystkim śmiertelnie zmęczonego. Wszystko zapisane jest na jego twarzy, z której odpłynęły jasne barwy, w oczach wypełnionych pustką. Nie zabiega o nasze współczucie dla tak rysowanego Lomana, ale każe nam się w nim przejrzeć. Z czasem aktor mnoży dyskretne znaki, iż bohater osuwa się w szaleństwo. Wojna, jaką toczy, przenosi się do jego głowy, to w niej rozgrywa się prawdziwy dramat. Mirosław Baka wraz z młodym reżyserem są zbyt uczciwi, aby mamić nas pozytywnymi rozwiązaniami. Koniec nie będzie jasny, chociaż po wielkim zmęczeniu przyjdzie odpoczynek. To wielka rola wielkiego aktora, który w największym stopniu decyduje o znaczeniu gdańskiej Śmierci komiwojażera.

Otrzymaliśmy teatr, który niczego nie udaje – teatr serio, intensywny i prawdziwie nowoczesny. Radek Stępień samemu sobie wysoko zawiesza poprzeczkę.

Teatr Wybrzeże w Gdańsku
Śmierć komiwojażera Arthura Millera
tłumaczenie Anna Bańkowska
reżyseria Radek Stępień
dramaturgia Konrad Hetel
scenografia, kostiumy Eliza Gałka
muzyka Michał Górczyński
premiera 2 marca 2019

krytyk teatralny, absolwent Wiedzy o Teatrze PWST w Warszawie.