5/2019

Schody do piekła, schody do nieba

Znakomity Faust Jana Klaty w praskim Divadle pod Palmovkou, oparty na arcydziele Goethego, został przeniesiony w pejzaż współczesnej popkultury. To ona oferuje dziś pokusy godne Mefistofelesa: fałszywe remedium na niespełnienie, upływ czasu, śmiertelność.

Obrazek ilustrujący tekst Schody do piekła, schody do nieba

fot. Petr Neubert

 

Faust w dżinsach i w skórzanej kurtce założonej na nagie ciało z trudem mieści się w ustawionej pionowo trumnie, która zamyka perspektywę pustej sceny. Fakt, że z wysiłkiem upchnął się w drewnianym pudle, świadczy, że jest zdeterminowany: nie widzi sensu życia, zdecydował się na śmierć. Inspiracji obrazu można dopatrzyć się w okładce heavymetalowej płyty Death Magnetic Metalliki, skąd trumna promieniuje na cały świat, przyciąga, wciąga. Jak depresja, bo Faust jest przecież w depresji. Nie chce mu się żyć. Życie straciło dla niego sens.

Prywatnie i publicznie

Faust Goethego to już drugi spektakl Jana Klaty w Divadle pod Palmovkou w Pradze. Pierwszy, Miarkę za miarkę wg Szekspira, oglądaliśmy u nas rok temu, na gdańskim Festiwalu Szekspirowskim. Z perspektywy bardzo mocnego, także pod względem aktorskim, Fausta – Miarkę za miarę trzeba potraktować jako próbę zapoznania się z zespołem, tym bardziej że kilkoro aktorów współtworzy sukces inscenizacji arcydramatu Goethego. To Jan Teplý – Faust, Tereza Dočkalová – Mefistofeles, i Jan Vlasák – Cesarz. Dočkalová otrzymała niedawno prestiżową aktorską nagrodę Thalia, zaś krytycy uznali Divadlo pod Palmovkou za najlepszą scenę minionego roku, doceniając także pracę Klaty i uznając ją za najlepszą inscenizację. Ma to znaczenie, ponieważ teatr nie mieści się w reprezentacyjnym centrum Pragi, tylko w dzielnicy Libeń oznaczonej numerem 8. Dysponuje ona metrem, ale położona jest na przedmieściach, robi też wrażenie odpowiednika warszawskiego „mordoru”, wszakże kameralnego, który rozrasta się pośród domów pamiętających żydowską przeszłość i czasy, gdy w owej dzielnicy mieszkał i tworzył Bohumil Hrabal (będąc zresztą technicznym pracownikiem tej sceny). Fronton teatru, pozbawiony secesyjnych ornamentów, kryje tradycyjną, średniej wielkości salę z balkonem i reprezentacyjnym żyrandolem, ale spektakle i aktorstwo są tu nowoczesne.

Przedstawienie, które oglądałem na początku kwietnia, nawiedziła przede wszystkim młodzieżowa publiczność. Widzowie nie dali się długo prosić, by nałożyć na głowy koncertowe gadżety z rozświetlonymi na czerwono diabelskimi różkami, jakie można kupić i oglądać nie tylko na koncertach The Rolling Stones i AC/DC.

Spotkanie z Faustem zaczyna się więc pozornie beztrosko, na luzie – jak koncert, co ma swoje znaczenie, ponieważ Klata przygotował z myślą o spektaklu ścieżkę muzyczną złożoną z kilkunastu utworów i remiksów, które tworzą treść równie ważną jak tekst Goethego: komentują go i reinterpretują. Nie zabrakło Sympathy For The Devil The Rolling Stones w remiksach Laibacha, a także Stairway To Heaven Led Zeppelin, kompozycji otoczonej popkulturowym mitem zakamuflowanych satanistycznych kontekstów.

Klata, nazywany przez niektórych teatralnym didżejem, przyzwyczaił nas do muzycznej narracji prowadzonej równolegle do dramatu, a także dokonywania skrótów. Warto jednak pamiętać, że ostatnie jego prace – Wesele czy Wielki Fryderyk – należą do zupełnie innej kategorii inscenizacji, w których słowo jest maksymalnie eksponowane, zaś skróty podyktowane wyłącznie wytrzymałością widzów. Tak też jest w Pradze. Oczywiście Klata nie wystawił w całości arcydzieła Goethego, ponieważ, co sprawdził niegdyś Peter Stein na Expo w Hanowerze, zajmuje to całą dobę. Ale i tak Klata jest jednym z nielicznych polskich reżyserów, którzy nie pominęli drugiej części Fausta, uważanego za domenę specjalistów od antyku. Reżyser pokazuje dramat w trzech aktach, które trwają około dwustu dwudziestu minut. Nie oglądamy średniowiecznej pracowni Fausta, nie ma piwnicy Auerbacha, a także podmiejskiego pejzażu Lipska, gdzie po raz pierwszy pojawia się Mefistofeles w postaci pudla. Z pierwszej części reżyser pominął też prologi w teatrze i w niebie – ten drugi z udziałem Boga, który wyraża zgodę na to, by poddać Fausta diabelskiej próbie. Nie mamy też oddzielnej sceny sabatu czarownic, bo wszystko staje się diabelskim igrzyskiem. Jest za to intrygujący zamiennik o antropologicznym charakterze, o czym za chwilę.

Z kolei w drugiej części najwięcej skrótów reżyser dokonał w motywie wyprawy do świata antycznego, która miała dla współczesnych Goethemu posmak dzisiejszej wirtualności. Chodzi m.in. o dysputy ze Sfinksem, dialogi Talesa i innych historycznych postaci. Można powiedzieć, że to, co zostało z oryginału pierwszej części – da się nazwać próbą odnalezienia sensu życia poprzez odzyskanie młodości i relacje z młodą kobietą, czyli Małgorzatą. Zaś część druga to doświadczenia w planie publicznym, gdy Faust spotyka się z Cesarzem i jego dworem, bierze udział w wojnie z Samozwańcem, a także wiąże się z grecką Heleną. W tej sekwencji relacje międzyludzkie są instrumentem w kreowaniu siebie na świeczniku władzy.

Sprzedawca marzeń

Pierwowzorem Fausta Goethego był średniowieczny alchemik z przełomu XV i XVI wieku. Kilka dekad po śmierci został przedstawiony jako bezbożnik, który sprzedał diabłu duszę. W arcydramacie Goethego Faust wątpi w wiedzę, wiarę i sens życia, co wyznaje Wagnerowi, bliski samobójstwa w Wielkanoc, od czego odwiodły go kościelne dzwony. Tymczasem bohater Klaty jest zagubionym mężczyzną w kryzysie wieku średniego, który wyczerpał pokłady witalności. Dryfuje. Przypomina gwiazdę muzyki, która chce przedłużyć czas wielkich życiowych emocji i uniesień. To chyba największa choroba, a i fetysz naszych czasów: większość chce żyć w poczuciu ciągłej ekstazy, szczęścia, chwile typowego dla człowieka smutku uznając za przejaw depresji lub nawet końca świata. Dlatego Faust Klaty, poza tym, że wypowiada słowa Goethego, wzywa burzę słowami przeboju Thunderstruck AC/DC i oczekuje przełomu. Gdy zaś Wagner (Milan Mikulčík) dopowiada słowa piosenki AC/DC, oglądamy znakomitą scenę o intrygującej symbolice. Siedzący w pozycji kwiatu lotosu Wagner przewraca się do tyłu i koziołkuje do tyłu po kilkakroć, jakby plan teatralny stał się ekranem, na którym oglądamy puszczaną wspak filmową taśmę, a życiem Fausta, w miejsce porządku boskiego, zaczęła rządzić diabelska logika.

Gdy Wagner staje w pozie hardrockowego gitarzysty, Klata kpi też chyba z kondycji rockmanów, pokazując, że rockandrollowy styl życia doprowadza także do alzheimera. Ręce Wagnera drżą dokładnie tak jak Malcolma Younga, gitarzysty AC/DC, który przedwcześnie zmarł.

W opowieści o pokusie, by chwila trwała wiecznie, zawarta jest niezdrowa tęsknota całego świata popkultury. W spektaklu Klaty taką perspektywą kusi Fausta Mefistofeles grany przez Terezę Dočkalovą. Została wystylizowana tyle na demoniczną, co nonszalancką raperkę w bluzie z kapturem – w szerokich dżinsach i butach na wysokim obcasie, których stukot będzie dublował te momenty, gdy u Goethego biją kościelne dzwony, a brzmiał zdecydowanie niepokojąco, złowrogo. Podpisanie cyrografu odbywa się z użyciem strzykawki. Mefistofeles jest też dilerem, sprzedawcą marzeń. Wstrzykuje narkotyk Faustowi, który wilgotną od krwi igłą kaligrafuje podpis na cyrografie.

Do Damaszku

Klata zrezygnował ze scen zbiorowych, które u Goethego pokazują przekrój społeczeństwa. Dłuższe narracje przejmują aktorzy uformowani w chór, zasiadający podczas teatralnej podróży do piekła w lotniczych fotelach. Jednocześnie reżyser postarał się opowiedzieć historię ludzkości w pełnej szyderstwa, antropologicznej formie, stworzonej z choreografem Maćko Prusakiem. Oglądamy scenę tańca breakdance, w którym wyraża się tajemnica okrutnych ludzkich rytuałów, a jednocześnie odwołujący się do początków naszej cywilizacji – prymitywizm dzisiejszej popkultury. Oto stado małp, tańcząc w milczeniu wokół stojącego na proscenium słupa z czterema megafonami – zmienia go w krzyż. A gdy małpy obrócą go w stronę widowni, przekonamy się, że najbarwniejszy osobnik w stadzie musi zginąć ukrzyżowany.

W intrygujący sposób Klata pokazał wątek Fausta i Małgorzaty, która jest piękną, rudowłosą dziewczyną uwięzioną na inwalidzkim wózku, pozbawioną jednej nogi, z drugą zaś wyraźnie chromą, przekrzywioną. Z jednej strony mamy pełną sentymentalizmu figurę, która wymusza takież reakcje, a z drugiej strony – reżyser dystansuje się od takiej aury. Kamila Trnková mówi swoje kwestie nienaturalnie wysokim tonem uduchowionej dziewicy, co ociera się o pastisz i autokompromitację przesadnie eksponowanej subtelności. Gdy robi się nazbyt łzawo, można śmiać się też przez łzy, bo Faust uczy grać Małgorzatę na gitarze akustycznej Stairway To Heaven, rockowy hymn o kobiecie, która kupiła sobie schody do nieba, a wszystko zamieniała w złoto. Nawet niepełnosprawna Małgorzata nie jest bowiem osobą doskonałą. Marzenia o biżuterii ilustruje pełna ekstazy i jęków środkowa część Whole Lotta Love Led Zeppelin. A już całkiem trudno powstrzymać śmiech podczas sceny powrotu z frontu Walentego, brata Małgorzaty. Klata opowiada wtedy historię o konflikcie dobra i zła w formie komiksu. Świetny Milan Mikulčík gra mistrza sztuk walki Wschodu. Porusza rękami jak łabędź szyją. Faust nie ma szans w walce do czasu, gdy jego ruchami zaczyna sterować Mefistofeles, posługując się komputerową konsolą. Faust staje się perfekcyjnie groźny jak Bruce Lee, jedna z wielu ikon popkultury, która miała sprzedać się diabłu i umrzeć w niewyjaśnionych okolicznościach.

Niezwykle ważną rolę gra w spektaklu wspomniany już hymn Led Zeppelin, czyli Schody do nieba. Klata cytuje go w różnych aranżacjach w zależności od tego, czego wymaga litera dramatu. Wzmaga emocje, ale też gra satanistyczną legendą szlagieru i wyświetla na ekranie wideoklip dostępny na YouTubie. Według autorów tego clipu, Schody, enigmatyczna piosenka o dwóch życiowych ścieżkach, grana od tyłu jest hymnem na cześć „słodkiego Szatana”. Furkocze więc z głośników efekt odtwarzanych na wspak dźwięków, a widzowie z diabelskimi rogami w bezpiecznej w ich przekonaniu przestrzeni popkultury – przenoszą się z internetowej bajki dla idiotów w samo centrum piekła, gdzie panuje zło wcielone. „Szatan istnieje naprawdę” – śpiewa wyciągnięty z lamusa muzyki popularnej amerykański duet The Louvin Brothers.

Toksyczną obecność Mefistofelesa wyczuwa też nieustannie Małgorzata, która, by odgonić złe moce, otoczona jest figurami Matki Boskiej. Zaś Klata drąży wątek uczucia do kobiety, wymagającej prawdziwej miłości, a i poświęcenia męskich ambicji, jakby kontynuował wątek pysznego gwiazdora-artysty z Do Damaszku w Starym Teatrze – już całkiem serio. Między Faustem a bohaterem dramatu Strindberga istnieje wiele wspólnego. Grzeszą pychą, szukają mocnych emocji i wrażeń, by zabić poczucie pustki. Tak jak sufluje z muzycznej ścieżki Fledermaus w I Can’t Get Enough – są nienasyceni, chcą więcej i więcej. Z kolei zapowiedzią globalnej włóczęgi Fausta jest przewrotnie potraktowany przebój U2, śpiewany z udziałem chóru gospel. Przewrotnie, bo w piosence o przyjściu Jezusa – najważniejszą rolę gra niecierpliwość wyrażona w tytule Wciąż nie znalazłem tego, czego szukam. Faust porzuca Małgorzatę dla kolejnych przygód.

Jak w moralitecie

Następny akt praskiego przedstawienia, oparty na drugiej części arcydramatu Goethego, rozpoczyna się w przestrzeni, gdzie makieta dinozaura leży wywrócona na bok, gdzie stanęły w miejscu elektryczne samochodziki, zaś lecący światu z odsieczą Superman wbił się głową w podłogę.

Mirek Kaczmarek zaprojektował obraz katastrofy w świecie, który sprowadził się do roli globalnego parku rozrywki, gdzie wszystko jest infantylizowane. Na razie jednak Faust wspina się po stopniach politycznej kariery. Znalazł się na dworze Cesarza przyjmującego dostojników i dworzan, którzy nie mają mu do zakomunikowania żadnych dobrych wieści. W każdej dziedzinie życia państwu grozi ruina. Remedium proponuje Mefistofeles, dodrukowując pieniądze, zaspakajając wszystkie zachcianki obywateli. Klata wprowadza spektakl na tory opowieści o demagogii, politycznym prestidigitatorstwie, obietnicach bez pokrycia, które są diabelską sztuczką dzisiejszych polityków. Ponad sceną wybucha chmura confetti, bo sukcesem kończy się też wojna z opozycją. Do tej sceny Klata używa kamery i miniaturowych klocków, którymi główni bohaterowie bawią się niczym przedszkolacy. Nad makietą stolicy pochylają się Cesarz i Prymas, który wypomina świeckiemu władcy, że osiągnął polityczny cel w podejrzany sposób. Dlatego domaga się zadośćuczynienia – Bogu, Kościołowi, papieżowi. W zbliżeniu kamery widzimy, jak Prymas beztrosko wywraca na planszy świeckie budynki i stawia w ich miejsce wyciągnięte z torby kościelne budowle. Świetne relacje Fausta na szczytach władzy pointuje ślub z najpiękniejszą pośród pięknych, czyli grecką Heleną. I ten wątek oglądamy w zbliżeniu, w przestrzeni makiety, na której figurki małżonków budują nowe życie i kopulują jak w zabawie porno wyobrażanej sobie przez dzieci. Cały ten świat jest podszyty niedojrzałością.

Spektakl Klaty powraca w przestrzeń dzisiejszej popkultury za pomocą motywu syna Fausta i Heleny, czyli Euforiona. Reżyser komentuje jego nagłą śmierć poprzez piosenkę Push The Sky Away Nicka Cave’a.

To kolejna tyle dramatyczna, co pełna przestrogi przed pychą historia rockowego gwiazdora. Podsumowując swoje życie, wyznał przed kamerą, jak kupował heroinę od dilera w pustym kościele. Bardzo faustowska historia! Nie wiadomo, jaki miała wpływ na syna muzyka, ale faktem jest, że zginął w tragicznych okolicznościach: będąc pod wpływem narkotyków – spadł z klifu do morza. W dramatycznych okolicznościach zginął też syn, którego Faust miał wcześniej z Małgorzatą. Tak jakby otrzymywał czytelny sygnał, że wbrew umowie z Mefistofelesem – nie ma co liczyć na nieśmiertelność.

Przygotowaniem do finału jest groteskowa wersja Time. Zabawa idola pop zdaje się powoli, ale jednoznacznie kończyć. Grupa Easy Star All-Stars nagrała nową wersję piosenki Pink Floyd w słonecznych rytmach reggae, ale to tylko pozory. Faust jest już po Ciemnej Stronie Księżyca, a kluczowe okazują się słowa „Czas się kończy, pieśń skończona”. Finał spektaklu rozpoczyna pojawienie się trzech z czterech występujących u Goethego wiedźm. To Brak, Wina i Nędza. Oślepiony Faust błąka się obok barokowej figury Matki Boskiej. Siada pod słupem, który był w pierwszym akcie krzyżem, a Mefistofeles przychodzi wyegzekwować cyrograf.

Klata nie podąża dokładnie za Goethem. Faustowi nie przychodzą z pomocą deus ex machina chóry aniołów, chóry chłopiąt zbawionych czy pustelniczka Maria Egipcjanka. Wystarczy Małgorzata. Wracamy do opowieści z krakowskiego Do Damaszku. Grzesznego idola, zagubionego artystę, przegranego mężczyznę – ratuje żona, którą tamten zdradził. Z nadscenia wysuwa się kilkanaście figur Matki Boskiej, zaś Schody do nieba rozbrzmiewają w monumentalnym wykonaniu London Philharmonic Orchestra. I nawet jeśli prawdą jest, że Jimmy Page chciał być rockowym czarnoksiężnikiem, zaś rękę Roberta Planta prowadził Szatan – Klata nie daje szansy wybrzmieć gitarom, ani słowom, które dałyby się zagrać na wspak: słyszymy instrumentalną wersję. Jak na moralitet przystało, publiczność, która mogła poczuć się niczym na rockowej zabawie z diabelskimi gadżetami – zostaje ostrzeżona przed pokusami i losem Fausta. A czeska prasa pisze o polskim reżyserze i Najświętszej Panience.

Divadlo pod Palmovkou w Pradze
Faust Johanna Wolfganga Goethego
adaptacja, reżyseria Jan Klata
premiera 2 marca 2019

 

krytyk teatralny i dziennikarz „Rzeczpospolitej”, redaktor „Teatru” w latach 2013 - 2022.