5/2019

Po Fedrze jestem jakąś nową ja

„W granych przeze mnie spektaklach człowiek okazuje się zabawką w rękach bogów, Boga, opatrzności, innych ludzi i systemu. Także Fedra i Helena mają ze sobą dużo wspólnego. Obie zdają się pytać o to, gdzie są granice ich wolności” – mówi Katarzyna Figura w rozmowie z Łukaszem Rudzińskim.

Obrazek ilustrujący tekst Po Fedrze jestem jakąś nową ja

fot. Dominik Werner

 

ŁUKASZ RUDZIŃSKI Dołączyła Pani do zespołu Teatru Wybrzeże w 2013 roku. I to Pani zaproponowała swój angaż dyrektorowi Adamowi Orzechowskiemu.

KATARZYNA FIGURA Dla mnie samej było to duże zaskoczenie. Jednak jeśli się nad tym głębiej zastanowić, krok ten był zrozumiały, można by rzec atawistyczny. W Warszawie zamknął się dla mnie pewien etap. Nastąpiły zmiany w Teatrze Dramatycznym, z którym współpracowałam. Czułam, że konieczna jest zmiana miejsca. Związane to było także z moim życiem osobistym. Decyzję podjęłam niejako po podpowiedzi mojej młodszej córeczki Kaszmir Amber, która zaproponowała, żebyśmy przeprowadzili się nad morze. Lubiła tu przyjeżdżać i tak się złożyło, że właśnie wtedy wypowiedziała to marzenie na głos, a ja poszłam za tym głosem. W procesie przeprowadzki uczestniczyła także moja wieloletnia przyjaciółka Magdalena Jaracz, z którą wspólnie pracowałyśmy w Warszawie. Tego lata byłyśmy razem w podróży. Zwierzałam jej się z moich dylematów. Magda utwierdziła mnie w przekonaniu, że wybór Trójmiasta jest dobrą decyzją. Sama przed laty grałam tu w Hanemannie Stefana Chwina w reżyserii Izabelli Cywińskiej, więc ten teatr nie był mi obcy. Dyrektor Adam Orzechowski od razu zapowiedział, że jest bardzo zajęty i może mi poświęcić najwyżej piętnaście minut. Te piętnaście minut przerodziło się później w godzinę satysfakcjonującej, mam nadzieję, że dla obu stron, rozmowy, choć żadne decyzje nie zapadły od razu. Spotkanie miało miejsce w lipcu, aktorką Teatru Wybrzeże zostałam jesienią. Z uwagi na szkołę córki wybrałam Gdynię na miejsce zamieszkania, i ten wybór do dzisiaj bardzo sobie cenię. Przeprowadzka tutaj nie była prostą decyzją. Głęboko ją przeżyłam. Nic nie przyszło mi tu łatwo. Zamknęłam pewien etap życia, rozpoczęłam kolejny, naznaczony dużym trudem i mozołem.

RUDZIŃSKI Weszła Pani do zespołu jako dojrzała, doświadczona aktorka o uznanym statusie, świetnie rozpoznawalna, ceniona za role teatralne i filmowe. Taki angaż budzi uwagę, ale też zaburza naturalną w każdym teatrze hierarchię.

FIGURA Nie ma co ukrywać, że byłam tutaj osobą obcą. Niemal co roku dochodzą do teatru nowi, młodzi ludzie, ale tu doszło do zderzenia dojrzałej aktorki z zespołem. Nie zapominajmy, że związanych jest ze mną wiele różnych opinii i oczekiwań, czego szczęśliwie młodzi aktorzy nie doświadczają. To wszystko wywołuje presję. Nie było to z pewnością łatwe ani dla zespołu, ani dla dyrektora, bo przyjąć osobę z zewnątrz, za którą wloką się również przeróżne przekonania, wyobrażenia, a nawet plotki, to trudna decyzja. Z drugiej strony, opinie na mój temat bywają skrajne, co wywołuje ciekawość i pozwala na stworzenie na tej bazie nowej wartości. Myślę, że w dużym stopniu tak się właśnie stało.

RUDZIŃSKI Pamiętam, jak wielkim zainteresowaniem cieszył się Pani debiut jako aktorki Wybrzeża rolami Kleantis i Leontyny w Wyspie Marivaux w reżyserii Iwo Vedrala. Widząc tłum chętnych na rozmowę z Panią podczas próby medialnej Fedry, doszedłem do wniosku, że nic się w tej materii nie zmieniło.

FIGURA Wyspa Marivaux to był bardzo specyficzny materiał. Później zagrałam w Ciągu specjalnie napisanym przez Michała Buszewicza i wyreżyserowanym przez Ewelinę Marciniak. Moja postać, Kataklizm, była fermentem, swego rodzaju zaburzeniem całości konstrukcji spektaklu. Na pewno szczególnie istotnym przedstawieniem w tym pierwszym okresie była Maria Stuart w reżyserii Adama Nalepy, gdzie zagrałam królową Elżbietę Tudor. W tej roli miałam też pierwsze poważne aktorskie spotkanie na scenie z Dorotą Kolak, tytułową Marią Stuart, gwiazdą Wybrzeża. Kluczowy jest tam moment starcia i naznaczonego konfliktem spotkania pomiędzy królowymi, do którego, jak wiemy z historii, tak naprawdę nie doszło. Sądzę, że w tej roli zaistniałam tutaj na dobre i było to moje prawdziwe wejście w ten zespół. Stworzenie takich kreacji nie jest łatwe – w końcu Elżbieta Tudor czy ostatnia moja rola, Fedra, nie są królowymi z powszechnych wyobrażeń. One są bardzo moje, w pewnym sensie osobiste. Myślę, że w tych spektaklach dokonałam pewnego przełomu. Praca w Teatrze Wybrzeże mi to umożliwiła. Nie jestem pewna, czy te role mogłyby powstać gdzieś indziej.

RUDZIŃSKI Przy Fedrze i wcześniej w spektaklu Bella Figura pracowała Pani z Grzegorzem Wiśniewskim, który lubi dużo czerpać z aktorów. Yvonne Blum w Bella Figura jest postacią osobną, może wręcz wsobną. Z kolei wokół Fedry skupiona jest cała uwaga widzów. Ona też jest zamknięta w swoim własnym świecie, pozostając katalizatorem największych emocji. Reżyser w obu przypadkach powierzył Pani rolę outsiderki, tej „innej”.

FIGURA Praca z Grzegorzem Wiśniewskim jest fascynująca, ale nie należy do najłatwiejszych. W jej trakcie nieraz zastanawiałam się, co się ze mną dzieje. Pojęcie pracy nad rolą łatwo zbanalizować, zamknąć w określeniu, że była ona trudna, ale tutaj ja psychofizycznie odczuwałam procesy zachodzące w moim organizmie, które umożliwiały mi później stworzenie tej postaci. W trakcie pracy nad Fedrą musiałam uczyć się panowania nad emocjami, tego, jak je odpowiednio wyrażać i przekazywać. Zaskoczyły mnie reakcje mojego ciała. Czasami ciało fizycznie odmawiało mi posłuszeństwa, gdy coraz bardziej wgłębialiśmy się w materię spektaklu. Czasem był to bunt – czułam na przykład silne bóle nóg. Wiśniewski chętnie nawiązywał do technik aktorskich Jerzego Grotowskiego, odwoływał się do teatru Tadeusza Kantora czy Piny Bausch. Zdarzało się to nie tylko podczas prób stolikowych, gdy jest czas na poszukiwania kontekstów czy inspiracji. Mówiliśmy o tym też dużo później, nawet tuż przed premierą. Cały czas szukaliśmy nieoczywistych kontekstów, by uniknąć ośmieszenia tekstu Racine’a, który bardzo łatwo można strywializować.

RUDZIŃSKI Kreacja Fedry była dla Pani ważnym, przełomowym doświadczeniem?

FIGURA Przede wszystkim rola Fedry pozwoliła mi odciąć i zamknąć pewne kwestie. Dzięki tej roli teraz jestem jakąś nową ja. Do pewnych rzeczy nie ma powrotu. Także do pewnego rodzaju grania. W tego rodzaju doświadczeniach (mam na myśli doświadczenia aktorskie, zawodowe, ale też doświadczenia osobiste i uczuciowe) jest coś trudnego, wręcz drastycznego, a przy tym fascynującego, gdy nasze granie przemawia do innych. Czuję wielką wagę tego doświadczenia. Na pewno na ostateczny kształt roli Fedry miała wpływ wcześniejsza praca z Grzegorzem przy Bella Figura. Bardzo duże znaczenie mają również Trojanki w reżyserii Jana Klaty. To były bardzo trudne zadania, zmieniające moje spojrzenie na wiele spraw. Nie ukrywam, że propozycje grania w filmach i serialach, które jeszcze niedawno przyjęłabym choćby dla pieniędzy, dzisiaj już dużo mniej mnie interesują. Może ktoś odbierze to jako zadzieranie nosa, ale po tym doświadczeniu czuję, że mam niesamowitą siłę. Zyskałam też świadomość, że nie warto robić rzeczy przypadkowych. Warto żyć pełnią życia – nie musi być to łatwe, ale otwiera mnóstwo możliwości.

RUDZIŃSKI Mam wrażenie, że Pani ostatnie artystyczne wybory dalekie są od prac przypadkowych – zarówno na scenie, jak i w Teatrze Telewizji czy filmie. Także gra wizerunkiem Katarzyny Figury wykorzystywana jest przez Panią i reżyserów z dużą rozwagą.

FIGURA Pod ręką świadomego reżysera taki zabieg może przynieść ciekawe rezultaty.

W roli Heleny Trojańskiej zabawiłam się swoim wizerunkiem, obrosłym pewnymi wyobrażeniami, co świetnie współgra z pomysłem Jana Klaty. Moja Helena siedemnaście lat czeka na męża w Egipcie, gdzie zesłał ją Hermes. Helena pozostaje na swój sposób szalona, co widać w ostatniej części spektaklu. Wychodzę do ukłonów, ale nie za bardzo wiem, gdzie jestem i troszeczkę odstaję od pozostałych.

Zaczynam bełkotać, słuchając monologów Heleny z dramatu, wypowiadanych przez greckiego aktora. Moja Helena zaczyna się tym zdarzeniem bawić. Jest to sugestywne do tego stopnia, że w Internecie pojawiły się pomówienia, że Figura grała „pod wpływem”. Helena jest odszczepieńcem. W tym kontekście wykorzystanie mojego wizerunku nie jest bezpodstawne. Będąc w zespole Teatru Wybrzeże już pięć lat, mimo wszystko cały czas jestem tu w pewnym sensie outsiderem. Podobnie jak w kinie. Grywałam przecież w autorskim kinie Andrzeja Kondratiuka, sporo czasu spędziłam poza Polską, grałam w filmach twórców zagranicznych, dlatego po powrocie do kraju byłam podobnie postrzegana. Można to twórczo wykorzystywać, by wprowadzić inspirujący ferment. Powierzenie mi takich ról, jak Fedra, Helena czy Yvonne Blum, należy właśnie do tego nurtu.

RUDZIŃSKI Z kolei w Fahrenheicie 451 w reżyserii Marcina Libera przygotowała Pani z pozoru niewielką, a przecież bardzo znaczącą rolę.

FIGURA Początkowo była to rola Gwiazdy. Tekst powstawał w trakcie naszej pracy – dramaturg Marcin Cecko pisał go na podstawie książki Raya Bradbury’ego. Epizodyczną postacią jest w niej kobieta, która zostaje spalona razem z książkami. Ta rola nieoczekiwanie dostała się mnie. W pierwszej scenie moja bohaterka ocala Zwrotnik Raka Henry’ego Millera i czyta te obrazoburcze teksty, uznane za skarb literatury światowej XX wieku. Po śmierci kobiety, która woli zginąć razem z palonymi książkami, powstał nowy twór. Dalej funkcjonuję w ciele spalonej kobiety, ale już z nowym oprogramowaniem, oprogramowaniem systemu, który pozbawia ludzi indywidualności. Ten świat, zdałoby się bardzo futurystyczny, cały czas pozostaje nieprawdopodobnie współczesny – choć sama powieść została napisana blisko osiemdziesiąt lat temu.

RUDZIŃSKI Są reżyserzy, którzy pracują nad spektaklem do momentu premiery. Są też tacy, którzy starają się pilnować zrealizowanego przez siebie przedstawienia, odświeżać je, dbają o jego kondycję niemal przez cały czas. Który z tych typów jest Pani bliższy?

FIGURA Sama należę do aktorek, dla których proces twórczy cały czas trwa. Fakt, premiera jest jakąś metą, zamknięciem etapu, ale próby generalne czy przedstawienia przedpremierowe oraz każde kolejne granie są nie mniej istotne. Wydaje się to nieprawdopodobne, ale widzom wciąż zdarza się myśleć, że premiera jest jak koncert rockowy. My jesteśmy przecież „w trasie” na przestrzeni kilku lat. Oczywiście, poruszam się wtedy po nakreślonej przez reżysera matrycy i spektakl musi być w pewnych ramach zamknięty, jednak każdego dnia – czy to po tygodniu, czy po kilku miesiącach – podchodzę do tego na świeżo i uwzględniam wszystkie czynniki, jakie mi towarzyszą. Reaguję na bieżąco na wszystko, co mnie otacza i ma to wpływ na to, co i jak gram. Uczulał nas na to niedawno Marek Koterski w trakcie przygotowań filmu Siedem uczuć. Napisał do nas nawet: „Pamiętajcie o kondycji danego dnia. Jeśli będziecie doskakiwać do tego, co zagraliście wcześniej, a nie będziecie korzystać z tego, w jakim momencie życia jesteście i jak się czujecie, to będzie to tylko sztuczny, rzemieślniczy wykon”. Trzymam się takich wytycznych podczas pracy i w kinie, i w teatrze. W filmie ten proces jest krótki, bo zdjęcia szybko się kończą i tracimy wpływ na ostateczny kształt naszej pracy. W teatrze proces ten jest niezwykle żywotny. Grzegorz Wiśniewski należy do takich reżyserów, którzy nie kończą pracy w momencie premiery. Stara się nas też zdalnie kontrolować – zapowiedział, że kiedy już wyjedzie z Sopotu, to będzie dostawał nagrania kolejnych spektakli i jeśli coś pójdzie nie tak, to będzie przyjeżdżał i dalej nas katował. Kilka razy w toku pracy oświadczał: „Ja się nie podpisuję pod tym spektaklem”. Należę do aktorów, którzy lubią pracować z takimi reżyserami. Poza tym aktorom zdarza się zapominać o pewnych ustaleniach i w momencie, kiedy nie ma stałej kontroli i potrzeby animowania spektaklu, to w naturalny sposób wchodzimy w uznane, bezpieczne dla nas koleiny. Wtedy przedstawienie może stracić na wiarygodności, może pojawić się w nim rutyna czy koturn. Dlatego spektakl powinien być odświeżany, by ta sceniczna przygoda dalej w nas wrzała. Kto byłby lepszym stymulatorem tego procesu niż reżyser? Tacy są Grzegorz Wiśniewski, Jan Klata czy Paweł Miśkiewicz. Podobnie było z Krystianem Lupą podczas Persony. Marilyn – każdorazowo byliśmy przez Krystiana oceniani. Mam stosy listów od Lupy, który nas strofuje i pisze, że „odczuwa niezgodę…”. To niezwykle istotne, by cały czas pobudzać aktorów do myślenia, do czucia i szukania właściwego wyrazu, który w danym momencie jest autentyczny i przez to wiarygodny. Wtedy spektakl żyje i działa na widza.

RUDZIŃSKI Patrząc na Pani dorobek artystyczny ostatnich lat, odnoszę wrażenie, że pobyt nad morzem dobrze Pani służy. Mam rację?

FIGURA Wybór Trójmiasta i Teatru Wybrzeże był strzałem w dziesiątkę. Uważam, że wielką wartością dla mnie i mojego życia jest to, że tutaj żyję i pracuję. Zastanawiałam się dlaczego i chyba już znalazłam odpowiedź. Mam poczucie, że wszystko, co tworzymy, w jakimś sensie poświęcone jest wolności człowieka. To chyba dlatego praca w Wybrzeżu jest dla mnie tak wielką wartością. To, co dajemy naszym widzom, jest poświęcone różnym przejawom wolności. W przypadku Fahrenheita 451 chodzi nam o wolność pozyskiwania wiedzy i wolność twórczą w obliczu zniewalającego systemu. W Fedrze koncentrujemy się na wolności w wymiarze indywidualnym – pokazujemy, że nawet umierając, nadal funkcjonuje się wobec osądów, oskarżeń, i to nie kończy się nawet w momencie śmierci. Z problemami indywidualnej wolności zmagają się też moja Elżbieta w Marii Stuart i Helena z Trojanek. W granych przeze mnie spektaklach człowiek okazuje się zabawką w rękach bogów, Boga, opatrzności, innych ludzi i systemu. Także Fedra i Helena mają ze sobą dużo wspólnego – obie zdają się pytać o to, gdzie są granice ich wolności. I nie tylko tych istotnych kwestii dotykamy tutaj za sprawą naszych przedstawień. Dlatego, jak sądzę, nasza i moja praca tutaj jest tak ważna.

recenzent teatralny, absolwent polonistyki i slawistyki UG.