6/2019
Artur Pałyga

Układy i układanki: Następny będzie teatr

 

 

Antyutopię w mojej głowie zbudowali Huxley, Orwell i Bradbury. Świat totalnie podbity, skuty, zniewolony, który udaje, że jest nareszcie szczęśliwy, potrafię sobie wyobrazić tak, jak został pomyślany przez nich. Jakoś tak. W różnych odmianach. W odmianie prawicowej, centrowej i lewicowej, faszystowskiej, komunistycznej i neoliberalnej. I zależnie od tego, różne elementy tego świata się zmieniają. Rządzić może partia lub korporacja. Orwellowskie Ministerstwo Prawdy może być narodowe, klasowe lub społecznościowe. Książki mogą być palone lub pozbawiane znaczenia. Albo inne rzeczy mogą być palone lub pozbawiane znaczenia. Albo kukły. Albo ludzie.

Stałym elementem takiego świata, niezależnie od odmiany, jest brak jakiejkolwiek prawdziwej wspólnoty międzyludzkiej, która byłaby dobrowolna, trwała i miała znaczenie inne, niż tylko zabijanie czasu.

Stąd pewnie mam w sobie niepokój, że taka powolutku zastygająca lodowa zima spełniającej się antyutopii najpierw rozwala wspólnoty. Lub unieważnia. Wielki Brat, który nazywać się będzie dziś znacznie bardziej przyjaźnie i miło, czy to partyjny, czy korporacyjny, znacznie łatwiej poradzi sobie z nadkruszonym, popękanym państwem, z mniej ważnym państwem, ze skompromitowaną wspólnotą, z ludźmi, którzy zajęli się realizowaniem siebie.

Ten niepokój podkręca obraz ometkowanych miast z opisów Naomi Klein. Miast, które są jak otwarte, zagarniające całość, centrum handlowe. I różnica między miastem-mallem a wolnym, nieometkowanym miastem, która polega na tym, że w centrum handlowym cała przestrzeń jest prywatna, należy do kupców, którzy ją posiadają i ustalają w niej swoje reguły. Prywatna przestrzeń, która jest imitacją publicznej. Być może centra handlowe za chwilę staną się przeżytkiem. Być może powstanie coś innego, ale nic nie wskazuje na to, żeby ta reguła – zamiana przestrzeni publicznej w prywatną oraz rozwalanie niedających się wchłonąć wspólnot – miała się zmienić.

Dlatego wcale się nie cieszę z autokompromitacji polskiego Kościoła. Ani z ochoczych, narastających głosów nawołujących do jego likwidacji czy bojkotu. I żeby zniknęły te tłumy, które się spotykają w tych kościołach, patrzą na siebie, ściskają sobie dłonie i myślą, oczywiście, że myślą. I że kiedy znikną, wszystko będzie lepiej, PiS raz na zawsze przegra i nigdy się w żadnej postaci nie odrodzi, słoneczko pojaśnieje, a jednocześnie klimat stanie się bardziej przyjazny. I że należy członków tej wspólnoty zawstydzać, że są trefni, że nawet pogardy godni.

Jakoś niepokojąco kojarzy mi się to z neoliberalnym entuzjazmem początku lat dziewięćdziesiątych, kiedy zawstydzano zacofanych, sprzeciwiających się triumfalnemu pochodowi nowego, agresywnego kapitalizmu, i szeptano, że w zasadzie powinni wymrzeć, bo są ciężarem. I to było takie oczywiste! I tak głupi, tak żenująco głupi byli ci, którzy się opierali, że nawet nie wiadomo, czy należało im podawać rękę inaczej niż z politowaniem.

Bardzo ciekawe, kto za dwadzieścia lat będzie wyznawał: „Byliśmy głupi!”?

I przypomniała mi się jedna publiczna dyskusja sprzed paru lat w Krakowie, podczas której znany wówczas dziennikarz „Newsweeka” podśmiewał się z Jana Klaty, że teatr i całe teatralne środowisko to taki skansenik, który jest prawie nieważny i za chwilę zniknie. A dyrektor Klata odparował, że pierwsze zniknie dziennikarstwo.

Teatr to też takie miejsce, gdzie ludzie gromadzą się dobrowolnie, żeby razem coś przeżyć, wspólnie czegoś doświadczyć i posłuchać innych ludzi, którzy mówią o czymś, nie przez szklaną szybę, nie literkami w telefonie, nie z powodu interesów zawodowych, partyjnych, rodzinnych. I niekoniecznie jest to rozrywka. Środowisko teatralne i ludzie przychodzący do teatru to wspólnota, jak każda, łatwa do wyśmiania i do zdyskredytowania, mimo szlachetnych i jakże słusznych argumentów w obronie. Teatru w zamarzającej antyutopii nie trzeba będzie likwidować. Po co? Nie jest ani tak duży, ani tak silny. Wystarczy go unieważnić, pozbawić znaczenia, zamienić w część otwartego centrum handlowego, w którym wszystko, co się dzieje, służy wyłącznie sprzedaży i jest na łasce kupca-właściciela, albo w przybudówkę partii, albo wystarczy zostawić go hipsterom, grupkom hobbistów, zbyt nielicznym i dziwnym, żeby coś więcej o nich mówić, albo bić rekordy frekwencji, specjalizując się w skutecznym zabijaniu czasu. Tak chyba się trochę dzieje w słynnych, za wzór nieraz podawanych Czechach.

No więc jeżeli ten Sauron, Wielki Brat istnieje, to bardzo się cieszy, jak się kolejna wspólnota rozpęka, i już poziera na następną, już ją swoim oddechem mrożącym omiata.

Nie wiem, może to irracjonalny niepokój, może absurdalny, niesłuszny. A może to po prostu nieuchronne zmiany, i jak się jedne rzeczy rozsypią, to się zbudują nowe. Tylko już nie dla nas.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).