6/2019
Marek Kochan

Jarmark perski: Marynarka

 

 

To był ważne spotkanie, zaproszenie dostałem miesiąc wcześniej. Trzeba było wystąpić w roli, w specjalnym stroju. Przyszedłem pół godziny przed czasem, żeby się przebrać. W sumie nieważne, co kto miał na sobie, toga była długa, zakrywała wszystko, tylko buty wystawały. Na dworze było trochę chłodno, ale w środku gorąco, bo jeszcze grzali. Lepiej było zostać w samej koszuli. Ubrania zostawiało się w szafie, na wieszakach. Człowiek wchodził w swojej marynarce, a wychodził z tamtego pomieszczenia w aksamitnej todze i w birecie. Inni byli ubrani podobnie, tylko w różnych kolorach. Bal przebierańców.

Uroczystość przebiegała zgodnie z planem. Facet w czerwonym coś mówił, potem ten w zielonym, potem na środek wychodzili ci w niebieskim i w czarnym, jedni coś mówili, inni tylko odbierali dyplomy. Trwało to może z godzinę. Potem toasty w sali obok, pełnej luster. Woda, soki, jakiś alkohol, wino chyba, albo szampan. Nie piłem, bo przyjechałem samochodem. Rozmawiało się, z jakimś profesorem chyba, nawet miło, piło się sok wiśniowy, który udawał wino.

Nagle zorientowałem się, że sala jest pusta. Wszyscy wyszli. Wyglądało na to, że zostałem sam. Rozejrzałem się i ze wszystkich luster patrzył na mnie ten sam facet w todze i birecie, łudząco podobny do mnie. Pomyślałbym, że to ja sam, tylko ten dziwny strój.

Czym prędzej poszedłem do pokoju, gdzie była przebieralnia. Chciałem wymienić to aksamitne przebranie na swoją marynarkę, wrócić do dawnej postaci.

Zdjąłem togę i biret, oddałem kobiecie, która obsługiwała tę przebieralnię, i z ulgą podszedłem do szafy. Wisiała tam granatowa marynarka, jedyna, a więc moja, bo ja byłem ostatni, pamiętam, gdy wychodziłem z sali z lustrami, nie było tam już nikogo. Już po nią sięgałem, gdy nagle zauważyłem, że guziki przy rękawie są jakieś inne. Kolor też był jakiś inny.

Zdjąłem ubranie z wieszaka. Niestety, to nie była moja marynarka. Podobna dosyć, ale inna. Inny odcień granatu i te guziki. Moja miała ładne guziki, jakby ceramiczne, niebieskogranatowe z rdzawym obramowaniem. Bardzo je lubiłem.

Ale nie było innej marynarki. Tylko ta. Mogłem założyć ją zamiast swojej, ale nie chciałem. Wystarczyła mi godzina w tym aksamitnym przebraniu, chciałem znów być sobą.

Kobieta z przebieralni przeszukała całą szafę, z jednej i z drugiej strony, ale były tam tylko togi. Żadnej innej marynarki. Widocznie ktoś włożył pańską marynarkę i wyszedł w niej, zauważyła.

Ale kto, gdzie poszedł, gdzie jest? Może daleko. Jak mam go szukać, jak odzyskać swoje ubranie. Mam się zamienić, chodzić w cudzym?

Zawołała z drugiego pokoju koleżankę i zaczęły obie przeszukiwać marynarkę. W wewnętrznej kieszeni był długopis. Bez oznaczeń, anonimowy. A w kieszonce na poszetkę wizytówki. Profesor jakiś tam. Numer telefonu. A więc dobrze, zaraz się wszystko wyjaśni. Zadzwoniły. Ale profesor nie odbierał. Jasne, widocznie wyłączył na czas uroczystości. Ale kiedy włączy? Nie wiadomo. I gdzie teraz jest? Może w drodze do domu. Wieczorem się zorientuje, albo i nie, widocznie roztargniony jakiś.

Co mam więc zrobić? Chłodno jeszcze. Wyjść na ulicę w samej koszuli, jak Jan Riesenkampf? Cudzą marynarkę na siebie założyć, tego roztargnionego profesora? Być kimś innym? Dobrze, jego strój zostawię, ale kiedy swój odzyskam? Zostawię numer telefonu, powiadomią mnie, kiedy profesor moją marynarkę zwróci. Kobieta zapisuje. Przez chwilę będę bez marynarki. Chyba jednak w koszuli dojdę do samochodu. Bo jak, w todze mam wyjść na ulicę? Jak wariat jakiś?

Ta druga przeszukuje jeszcze raz tamto ubranie. Jest coś twardego w bocznej kieszeni. Numerek do szatni! A więc pan profesor jeszcze w budynku, gdy pójdzie do szatni po płaszcz, zorientuje się, że nie ma numerka, może wróci. Ale gdzie może być teraz? Na dole jest kantyna. Jeden pan z biura idzie na dół z marynarką profesora, ja czekam w koszuli, bo togę oddałem przecież.

Po chwili wraca z moją marynarką. Taka sama, nic się nie zmieniło. Leży tak samo, ale jednak. Paradowała jakiś czas z tym profesorem w środku. Trochę obca. Muszę to przełamać. Zakładam.

Schodzę na dół do kantyny. Kurtuazyjne przeprosiny profesora. Jest ode mnie niższy o głowę. Rękawy musiały być sporo za długie. Pewnie ja w jego ubraniu wyglądałbym jeszcze śmieszniej. Dziwne, że nie zauważył. Profesor. Profesorowi wszystko wolno, może być roztargniony. Chwilę jeszcze miło gawędzimy. Żegnamy się.

Jaki z tego morał, jaki sens w tym marynarek zamienianiu, chodzeniu w cudzym stroju?

Gdyby to był sen, mógłbym sobie snu sensu szukać, intepretować. Marynarka jako symbol, rola, przejście w rolę, odgrywanie roli. Gdyby to było opowiadanie wymyślone, też by było łatwiej. Wiadomo, Kafka, Gogol, takie tropy. Już do teatru by się to słabiej nadawało, trzeba by nieco podkręcić, może pistolet w tamtej marynarce? Do filmu tym bardziej.

A tu wszystko prawdziwe. Pałac Kazimierzowski prawdziwy, uroczystość, profesor Józef P.-P. też. Są świadkowie, z biura, gdzie wydają togi.
Co to więc znaczy? Ktoś tu sobie mną prozę pisze, teatr sobie ze mnie robi. Za łatwe to, zbyt literackie. Życie takie normalnie nie jest. Życie trzeba bardziej przysposobić, żeby się na wiarygodną fikcję nadawało. A tu tak grubo, po prostu. Zamiana marynarek. Jak to czytać?

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).