10/2019
Magdalena Drab

5000 znaków: Dziko

Uciekam z teatru. Na dwa tygodnie. Nie chcę słyszeć słów „pogłębiony”, „kwestia”, „postać”, „à rebours” czy „intencja”. Nie chcę wiedzieć, o czym chcemy opowiadać. Zamierzam wdychać terpeny, brudzić się i jeść owoce prosto z krzaka. Uciekam w dzicz.

Wsiadam do auta. Słońce pali. Droga w dzicz jest dwupasmowa, więc mknę. A raczej mkniemy. Bo my wszyscy mkniemy przez ten kraj prawostronny, ale lewobrzeżny. Panuje tłok. Jest nas wielu. Za ciasny ten lewy pas na nasz temperament, a prawy pas dla niego niestosowny. Taki kraj. Sami sprytni. Wszyscy wyprzedzamy, a jeśli nie wyprzedzamy, to szykujemy się do wyprzedzania albo otrząsamy się po wyprzedzaniu, albo wyprzedzamy w głębi serca, albo tak naprawdę chcemy wyprzedzać, albo tęsknimy za wyprzedzaniem… Inaczej jest na prawym pasie, tym zwyczajowo przeznaczonym dla pojazdów wybrakowanych, gdzie hula wiatr i tylko raz na jakieś pięćset metrów zdarza się tir albo rzęch ze staruszkiem w środku, który już o nic nie walczy, który na smierć tylko cierpliwie czeka, zamiast gnać za nią sto osiemdziesiąt na godzinę.

Pędzę. Wszyscy pędzą. Na wakacje jedziemy. A wakacje niedługie, żal marnować czas, a jak zjedziesz na prawy pas, to już nie będzie jak wrócić, nie wpuszczą. Jednak po kilku kilometrach zaczynam być wyczerpana ciągłą walką o życie na pasie dla młodych i jurnych – tych z refleksem, i wybieram prawy brzeg. Niemal natychmiast uderza mnie poczucie samotności. Odkrywam, że gdyby nie ja, nie byłoby w tym kraju kogo wyprzedzać. Zastanawiam się, czy ktoś kiedyś poratuje kolegów z lewej, poruszających się w ekspresowym korku. Czy znajdzie się wybawca, który wybuduje dla nich dodatkowy lewy pas, a może kilka, aż wreszcie okaże się, kto tu tak naprawdę wyprzedza. Kto tu jest prawdziwym zwycięzcą? Wreszcie dojeżdżam na miejsce. W dzicz i dzikość. Stawiam nogę na ziemi, wzniecając kłęby pyłu, i dostrzegam złą wiedźmę w czarnych legginsach i barwnej bluzce.

– Nie oddam – krzyczy wiedźma – to jest moja własność. Jej brwi podlewane gniewem zrosły się nad nosem, tworząc jednolitą burzową chmurę. Stoimy po dwóch stronach wyimaginowanej bramy, która dawno zgniła, ale magiczna linia, której nie można przekroczyć, by przypadkiem nie wtargnąć, nie wedrzeć się, wydaje się bardzo wyraźna. Skowyt hordy psów w głębi podwórka buduje powagę tej niepoważnej sytuacji.

Kto tę panią tu umieścił? Kto jej pozwolił zaburzyć mój doskonały, wyśniony krajobraz, w którym nie powinno być miejsca na słowo „konflikt”. Próbuję wcielić się w rolę mediatora i doprowadzić do zawieszenia broni, ale wszyscy patrzą na mnie z politowaniem.

– Z głupim się nie rozmawia – poucza ktoś i rzuca w kierunku wiedźmy niewielki kamyczek.

– Ja znam moją granicę, powierzchnia mi się zgadza. Ja przestrzegam mojej granicy, ale nie powiem, gdzie ona przebiega – mówi wiedźma i wreszcie jej twarz rozjaśnia uśmiech. Taka jest sprytna. Dziadek też zna granicę, ale inną…

– Ja ją wykończę – mówi ze łzami w oczach. Wszędzie sami sprytni… Triumfatorzy wypełzają z każdego kąta. Oto kraj wielkich posiadaczy, temperamentnych i sprytnych. Nie oszukasz ich. Oto kraj tych, którzy wiedzą. Wiedźma już planuje ekspansję na teren sąsiada dziadka, który ściął dwie uschnięte sosenki. Czyje? – spór trwa. W oddali wycie piły. Suche sosenki upadają.

– Dziadek zgnije w więzieniu… – rechocze wiedźma.

– Jaka ty brzydka… – rzuca tylko dziadek i odchodzi. Sił mu zaczyna brakować na tę wojnę. Nawet tych sosenek sam nie uniesie, chociaż cienkie.

Zostaję sama pośrodku dziczy. Ubranie przesiąknięte jadem i żółcią cuchnie. Mam ochotę złożyć reklamację w jakimś biurze podróży. Pociągnąć kogoś do odpowiedzialności za te ordynarne słowa i gesty, za tę ciągłą walkę i wyścig, za te kłótnie głupie i w złym guście. W oddali złowieszczy rechot i szczekanie psów. Jestem zażenowana. Nie na miejscu się czuję. Miało nie być żadnego teatru, a jest. I to w dodatku brzydki, wulgarny i ordynarny.

Otrząsam się z dzikości, z jadu i z żółci. Próbuję zapomnieć o pędzie, o płotach i sosenkach. Jeszcze tylko chwila i zostawię te wszystkie błahe dramaty, tę cepelię i zlewozmywak. Siądziemy sobie z kolegami na próbie i będziemy rozważać kryzysy metafizyczne współczesnego człowieka. Opiszemy tego człowieka jako skomplikowaną jednostkę, herosa pełnego błyskotliwych myśli, które być może ulepszą nasz cywilizowany świat. Może zrobimy jakiś skecz o tej wakacyjnej dzikości, wskażemy palcem na głupców, a potem zamkniemy przed nimi drzwi. Dzikość nie przyjdzie do teatru, ja zapomnę o dzikości.

Już robi mi się lepiej, kiedy uderzam łbem o konar sosny. Boli piekielnie. Dotykam palcem niewielkiej rany i zauważam czerwoną ciecz. Naraz wyrasta przede mną kapliczka. Przydrożny Jezusek zstępuje z krzyża okolony wieńcem herbacianych róż z poliestru i wypuszcza w moją stronę wielobarwne promienie. Miga jak miejska fontanna i wysokim kontratenorem, z polskim akcentem oznajmia: dont tyrn ełej from low, dont tyrn ełej from low…

aktorka, autorka i reżyserka, w zespole Teatru im. Heleny Modrzejewskiej w Legnicy. Laureatka Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej (2017) za dramat Słabi.