11/2019
Artur Pałyga

Układy i układanki: Pół godziny

 

Opisać dzień. Kiedyś myślałem, że to najfajniejszy aspekt pisania. Że zatrzymuje się w czasie. Wszystko, co niezapisane, umyka, przelatuje, jakieś strzępy zatrzymują się w zsypie pamięci. Z lat, miesięcy, dni, sekund całego życia zostaje może wszystkiego w sumie pół godziny. Jakby zmontować te fragmenty, które czasami trwają pół sekundy, migawki ledwie, i puścić je razem w jednym filmie, nie sądzę, żeby był dłuższy niż główne wydanie wiadomości. W ogóle wydaje mi się, że to zawsze jest tyle samo. Że mamy w mózgu miejsca na pół godziny nagrania. Pół godziny pamięci. Tyle samo u pięciolatka, tyle samo u stulatka. Jest to jakaś sprawiedliwość. Czy umierasz w wieku stu, czy w wieku dwudziestu lat, w swojej głowie żyłeś tyle samo. Wspomagacze to zdjęcia oraz pisanina. Dzięki nim, jak dzięki dopalaczom, możemy trochę powiększyć tę przestrzeń.

Dzień składa się z dygresji. W zasadzie trudno uchwycić w nim myśl główną i zawsze jest ona skonstruowana dość sztucznie. Wiadomo, rytuały. Nawet jeśli z jakiegoś powodu się ich nie trzymamy, musimy wiedzieć, że są, żeby nie błądzić w przerażającym wszystkojednością chaosie. Musimy wiedzieć, że niedługo po przebudzeniu i po aktach higienicznych powinno się zjeść śniadanie, wypić gorący napój, a następnie robić coś, co ma jakiś sens. Pozbawienie tego rytuału jego odwiecznej oczywistości pogrążyłoby nas w czeluściach. Przekazujemy go z pokolenia na pokolenie, żeby poczuć się w dniu jak u siebie.

Patrzę na drzewa za oknem, jak jedzą słońce. Odkąd pasjonuję się badaniami Moniki Gagliano, australijsko-włoskiej naukowczyni, która zgłębia i odkrywa celowe zachowania roślin, jestem przekonany, że drzewa, podobnie jak trawa, kwiaty, ale też codzienne rośliny warzywne, posiadają jakiś rodzaj świadomości, i że ogórek śpiewa, tylko nie dla nas. Próbuję sobie wyobrazić, jakie one mają rytuały. Jak porządkują sobie dzień, żeby w nim nie utonąć?

Jasne, są dni, w których się tonie. Mogą nawet być bardzo przyjemne. Jak but, który wpadł do oceanu i cała jego użyteczność i sens nagle się straciły, tak człowiek zanurzony w dniu, w którym nie robi nic sensownego. Bytuje sobie. W świecie, ale jakby poza światem. To może być błogie, jeśli towarzyszy temu pewność, że to na chwilę, że jutro nas wyłowią i znów będziemy służyć Wielkiemu Powszechnemu Pożytkowi połączonemu z Osobistym Sensem. Inaczej można nie wrócić, można odjechać zupełnie. Szamanka syberyjska, kiedy posadziła mnie na skalnym Krześle Szamana, na którym od stuleci szamani wychodzili z ciała, i kiedy, być może pod wpływem sugestii, nie wykluczam tego, ale zdawało mi się, że wyszedłem na moment z tej związanej z ciałem nieustannej użyteczności i doraźnego sensu, przywołała mnie:

– Uważaj, bo nie wrócisz!
To jest w istocie takie łatwe, zdjąć to z siebie.

No tak, ale tymczasem miałoby się ochotę na jakiś deserek do kawy. Jest niedziela, więc nie działa cały mechanizm połączonych rurek i trybików, cała ta konstrukcja powodująca, że nie masz czasu nawet się zastanowić przez chwilę, tylko gnasz przesuwany z trybiku do rurki. Trybik ugniata, w rurce ulga, i znów trybik, znów rurka. Szkoły, prace, terminy, zakupy, auta, usterki, sprawy, sprawy, sprawy. W niedzielę trochę się to wszystko rozluźnia. Rytuały odsłaniają nieco swoją umowność. Szybko konstruujemy jakąś rurkowo-trybikową aparaturę zastępczą. Coś zrobić, coś obejrzeć, gdzieś pójść. Po to, żeby mieć poczucie, że coś zrobiłem, coś obejrzałem, gdzieś poszedłem. Nie zmarnowałem dnia. Nawet jeśli to zrobienie/pójście/zobaczenie miałoby być całkowicie błahe i ulotne. W takim momencie przypomina mi się dzień, w którym nic nie robiłem. Pojechałem na próby do Ratajczaka, do Koszalina. Dawno, dawno. Teatr dał mi pokój w Mielnie. Przedwiośnie. I kiedy już jechałem w nocy pociągiem przez całą Polskę, z przesiadką przed świtem w Stargardzie Szczecińskim, przyszła wiadomość od Rataja, że nie dojedzie dziś, tylko jutro, więc próby przesuwają się o jeden dzień. A nic wtedy nie miałem, co mógłbym robić w Mielnie. Wracać też bez sensu. I jeden dzień mnie nie było. Nie było mnie sensownego, robiącego coś. Nic nie obejrzałem, nigdzie nie poszedłem, niczego nie zrobiłem. To znaczy gdzieś mi się szło, ale bez celu, bez terminu, bez żadnego sensu. Bez ciśnienia. Bez tętna. Gdzieś się czuło zimny piasek. Słyszało się morze. Widziało się, jak ludzie idą gdzieś, pracują i robią sensowne rzeczy. Jak but w oceanie. Ale na sznurku. Jutro będzie wyłowiony, więc spokojnie, spokojnie. Bardzo pamiętam ten dzień. Pamiętam, oczywiście, jak zawsze, strzępy, fragmenty i migawki z prób, z pracy nad tekstem, z premiery. Ale ten dzień bardziej. Pewnie z powodu jego niezwykłości. Pewnie tak.

Tymczasem cień przesunął się, od kiedy zacząłem pisać. Ziemia się kręci, wszechświat się rozszerza, fale grawitacyjne przechodzą przez nas, struny drgają, gałęzie drzew falują. Mikołaj, mój syn, lat siedem, zrobił precle. Z drożdży, mąki i innych składników wszechświata upiekł cztery precle i bardzo się cieszy. Właśnie je przyniósł. Przyjemność zrobienia czegoś. Z masłem i z mlekiem będzie lepsze. Opisałem pół godziny dnia. Oczywiście kiedy go opisuję, on przebiega inaczej. Myśli biegną inaczej, inaczej się układają, bo je właśnie zapisuję, a one zupełnie inaczej się formują, kiedy są zapisywane. Zupełnie innymi torami biegną. I dzień biegnie innymi torami. To jakaś odmiana słynnej zasady nieoznaczoności. Dzień opisywany zachowuje się inaczej. Nawet dni minione opisywane zachowują się inaczej. Wlewają się w jakieś koryto rzeczne, w jakieś wyżłobienia. I można by tak cały czas, do końca dnia, zlewać te wszystkie strumienie do tej rzeczki. Czy to jest właśnie grafomania?

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).