Czysta Forma po gigantycznej awarii
Witkacemu zdarzało się grzeszyć przeciwko własnej regule, przeciwko Czystej Formie, zdarzało mu się oddawać rozpuście zupełnie nieawangardowej.
Grzeszne występki
Czysta Forma, porozmawiajmy o jej rygorze. Awangardowe zakony mają swoje rygorystyczne reguły, i Witkacy ma także swoją własną regułę, a nawet własną klauzurę. Wyrzec się należy w tej regule wielu przyjemności świata zmysłowego, a szczególnie radości prostej – życia bezmyślnego. Jak w każdej ascezie, również w Czystej Formie wyklucza się wielkie obszary istnienia, zamyka się na wielkie organiczne przestrzenie. I otwiera się przecież – przerwiecie moje słowa. Tak, otwiera się, ale najpierw zamyka. Najpierw zabrania się sobie brudu, by później otworzyć się na czystość istnienia. Widzimy, że istnienie przed wejściem w rygor i istnienie z narzuconym rygorem bardzo się od siebie różnią. Reguła obiecuje zmyć ziemski, bezmyślny ciężar i kusi lekkością czystą, prawie nieziemską. Zamknąć się, żeby się otworzyć – tak mówi większość reguł, i reguła Witkacego też tak mówi. Po cóż się zamykać, po cóż oddawać się klauzurze, skoro radości istnienia dostępne są nam od razu i na wyciągnięcie ręki – zapyta każdy, kto nie wierzy w dobra ascezy. Żeby odpowiedzieć, wystarczy użyć interpunkcji: myślnika, cudzysłowu, pytajnika, nawiasu. Tak, przed naszym istnieniem, zanim weszło w Formę, należy postawić myślnik albo inny znak, który wątpi w nazwę. Bycie w nawiasie czy bycie w cudzysłowie już różni się od istnienia, które nie zauważa wątpliwości. Nie wiedzieć, że się żyje w cudzysłowie, to grzech formalny, nie tylko błąd ortograficzny; dowiedzieć się, oznacza zrobić pierwszy krok w stronę reguły. Kto robi ten pierwszy krok, wcale nie musi przyjmować wszystkich zaleceń Czystej Formy. Może, jak my, tylko o nich czytać i zaledwie podglądać ascetę w jego prawdziwym istnieniu.
Mnisi, również mnisi awangardowi, narażeni są na pokusy, nie trzeba o tym przypominać. Nie warto powtarzać, że nieczystość przybiera wiele postaci diabelskich. Diabły awangardy często wyglądają prostodusznie i naiwnie, jak wiejski ksiądz czy gminny nauczyciel. Myślicie może, że już tak nie wyglądają? Przeciwnie, nadal tak wyglądają, choć zgadzam się, więcej skrywają diabelskich zamiarów niż kiedyś. Niejednego prostodusznie wyglądającego diabła widziałem również w muzeach nowoczesnej sztuki. Czasem bywał pejzażem niedzielnym, czasem scenką rodzajową, czasem martwą naturą, niestety całkiem żywą. Zostawmy innych grzeszników awangardy, zajmijmy się grzechami Witkacego. Zdarzało mu się grzeszyć przeciwko własnej regule, przeciwko Czystej Formie, zdarzało mu się oddawać rozpuście zupełnie nieawangardowej. Zauważyliście, że grzech po i grzech przed regułą różnią się znacząco? Można założyć, że postawangardowy grzech bardziej smakuje niż grzech bezprzymiotnikowy, bezmyślny, bez znajomości reguł. Kto oddał się czystości, brudem się rozkoszuje – zacytuję Pseudo-Eklezjastesa. Prawdopodobnie po latach Czystej Formy nic tak nie smakuje jak życie bebechowate, brudne, psychologiczne, trywialne, przegadane, niskie, życie wypuszczone z klauzury, istnienie spuszczone ze smyczy, bycie nawykowe. Sprawdźmy tę grzeszną hipotezę.
Chciałbym, by mnie dobrze zrozumiano. Nie mówię o grzechach w uniwersalnym, teologicznym znaczeniu, jedynie o „grzechach” nowoczesnych, postawangardowych. To oczywiste, że sztuka i reguła to siostry nierozłączne, od dawna, od mitycznych początków twórczości, więc kuszące do porzucenia. Piszę sztuka, ale mam na myśli także literaturę, również wtedy, gdy mówię o martwej naturze czy scence rodzajowej. Moja teologiczna intuicja, bliska intuicjom Witkacego, podpowiada mi, że w dawnej sztuce występek przeciwko regule rzadziej i mniej obiecywał grzesznej rozkoszy niż w nowoczesności. I rzadziej zdarzał się grzech odstępstwa do zasad. Wyobraźmy sobie, że Rabelais porzuca swobodne gadulstwo, wolną parodię i pochwałę wypróżniania – na rzecz sorbońskiej drętwoty, teologicznej manii i ascetycznego kałduna. Wątpię, by po opuszczeniu zakonu swej sztuki ten wspaniały asceta mógł doznać rozkoszy, na miarę nowoczesnego katharsis. Albo wyobraźcie sobie Brouwera, który zaczyna ślęczeć nad werystycznym wyobrażeniem pasztetu czy sera, żeby jego obraz powieszony w jadalni, wzbudzał apetyt, i jeszcze taki obraz mu smakuje – nie do pomyślenia. Łatwiej wyobrazić sobie któregoś z nowoczesnych, jak się przewrotnie cieszy, jak się perwersyjnie ekscytuje, pisząc czy malując niedzielne piękności, jakiegoś Courbeta czy Geneta, Witkiewicza czy Gombrowicza. Radością z obniżenia wymagań przecież niejeden wysoki modernista się delektował, na boku albo całkiem na widoku. Zdawać się nam może, że nowoczesne delektowanie się podnosi grzech do potęgi, że grzeszne grzeszenie straszniejsze jest niż grzeszenie bez potęgowania, ale ta arytmetyka zawodzi, bo działanie odbywa się na wielkościach w cudzysłowie. Postawangardowy występek kocha nawias, myślnik, pytajnik i cudzysłów, jak kocha się pamięć o dawnych obrządkach, współcześnie tylko cytowanych, tylko przywoływanych. Może grzech wątpiący o sobie podniesiony do potęgi daje rozkosz też w cudzysłowie, jakąś postrozkosz, z naciskiem na post, rozkosz mniejszą niż w pierwszej potędze?
Skąd te wątpliwości, czyżby z porównania dawnych zakonów z zakonami nowego pomysłu, św. Tomasza czy Michała Anioła ze św. Witkacym Autokoprofagitą czy z błogosławionym Malinowerem? Może grzeszne potęgowanie potrzebne jest głównie nowoczesnym, spuszczonym ze smyczy reguły, choć i tak daje przyjemności w cudzysłowie, które trzeba potęgować bez końca, a innym współczesnym, żyjącym z dala zakonu, wcale nie jest potrzebne? Zastanawiacie się, w której osobie rozpoznaję Witkacego? Jeszcze nie wiem, choć wolałbym, by zanadto nie potęgował, by brudne formy: Firma Portretowa, Niemyte dusze, Panna Tutli Putli, Szewcy, Pożegnanie jesieni i Nienasycenie, dawały mu rozkosz podsypaną popiołem. Tak posępnie napisałem, pod dyktando jakiegoś dawnego świętego, ale myślę co innego.
Reguła Witkiewicza
Jaka ta rozkosz, gdy można pisać wbrew niezłomnym zakazom Czystej Formy? Zacznijmy od pierwszego przykazania zakonu Witkacego – nie będziesz się babrał w bebechach własnych albo też cudzych. W innym rejestrze zapisane to przykazanie brzmi: nie pozwala się na gmeranie paluchami brudnymi w cudzym wnętrzu. Witkacy zabrania babrania, nic więc dziwnego, że sobie może na nie pozwolić. Pozwalam sobie pisać brudne formy, bom ja stworzył zasady i opisał odstępstwa od reguł. Teraz sprawdzam grzech odstępstwa, by sprawdzić, że godny jest potępienia w istocie swej. Będę się babrał dla dobra czystości, dla dobra Czystej Formy, by poznać grzech ten wstrętny, a właściwie nie będę się babrał, tylko będę rozdrapywał. Zmienię nazwę, by pokazać subtelną różnicę między mną a innymi grzesznikami. Oni babrzą się z powodów niskich, ja rozdrapuję z wysokich. Niskie powody wynikają z osobistych kompleksów, wysokie – z celów bezinteresownych. Niskie jest brudne, wysokie – czyste. Prawodawca rozumie, że człowiek jest brudnym zwierzęciem, brudniejszym zapewne niż zwierzęta. Powinien dążyć do czystości, a pogrąża się w brudzie. Pogrążyć się w brudzie może tylko silna osobowość, by pojąć upadek grożący każdemu. Witkacy należy do nielicznego zastępu czystych świętych, którzy ponad doświadczenie marności ciała wznoszą doświadczenie ciała czystego, sprężystego, boskiego prawie. Znalazłby się w jakimś zakonie czyścioszków, jeśli takie istnieją. I ten czysty mnich w Narkotykach oraz w Niemytych duszach daje świadectwo własnych upadków, zamierzonych i całkiem niezamierzonych, oczywiście świadectwo zapisane w imię przestrogi, tego uniwersalnego w kulturze chrześcijańskiej usprawiedliwienia wszelkich upadków moralnych.
„Oczywiście nie wytrzymałem i zapaliłem dziś rano – po prostu, żeby zobaczyć, jak to tam wszystko wygląda na P. Nie żebym »znowu już tak« nie mógł wytrzymać, tylko tak sobie: jeszcze raz na świat spojrzeć z »tamtej strony« (upadku, ogłupienia, zniechęcenia itp.), a potem już definitywnie »szlus«. Tak to się tłumaczy przed sobą te historie” (S.I. Witkiewicz, Narkotyki; Niemyte dusze, oprac. A. Micińska, Warszawa 1993; kolejne cytaty według tego wydania, w nawiasach podaję numery stron). „Tamta strona”, o której pisze Witkacy, to nasza strona, ludzi upadków nikotynowych, artystycznych, intelektualnych, etycznych, ludzi brudnych form. Autor zagląda do nas na chwilę, by powrócić do swojej ascezy. Odwrotnie niż my, nowocześni czytelnicy, którzy zaglądamy na chwilę do ascetycznej celi autora, by wrócić do naszych upadków. W grzesznym papierosie ledwo dostrzec można brudną formę, ale w psychologicznym rozdrapywaniu widać ją doskonale. Wiadomo, dlaczego Witkacy zapalił, ale jeszcze nie wiemy, dlaczego zajmuje się wyklętym przez samego siebie psychologizowaniem czy innym babraniem. Wszyscy znają wytłumaczenia autora, który sobie pozwala na brudne treści w brudnych formach, powieściach czy artykułach nieczystych z istoty i niezasługujących na imię sztuki. W Niemytych duszach czy Narkotykach, czyli szkicach fizjologicznych, formach z definicji nieczystych, analizuje brudy duszy i ciała. Psychologizowanie wyklęte w dramacie możliwe staje się w eseju o brudzie, gdyż cel takiego pisania jest przejrzysty – ujawnić nieczyste intencje różnych osób wydających sądy. Sądzić można, tego Witkacy nam nie zabrania, ale najpierw trzeba poprzez psychoanalizę – broń Boże, nie poprzez psycholizę, czyli samouwielbienie – dotrzeć do kompleksu niższości, a właściwie dotrzeć do zawiści, schowanej pod powierzchnią pozornie obiektywnych sądów. Sztuka i krytyka powinny zdaniem Witkacego wyzbyć się zawiści, czyli ukrytych form wyższości nad czyimś dziełem, nad jakimś autorem i dążyć do szczerego, bezstronnego sądu. Artystyczne współzawodnictwo jest dozwolone, ale na wyższym poziomie, powyżej walki personalnej. Nawet cienia aluzji osobistej Witkacy nie dopuszcza, więc musi cienia aluzji się doszukać w innych i w sobie, musi rozdrapywać, ale nie babrać.
Można gorset Czystej Formy rozluźnić, by demaskować niskie aspekty ludzkich działań, również własnych działań. Ale nie tylko o trzymanie zawiści pod kontrolą idzie Witkacemu, ale również o swobodną improwizację, która sprawdza wartość artystycznej teorii i przynosi nowe pomysły twórcze. Witkacy pozwala, by wychodziły z niego improwizowane, tylko trochę kontrolowane frazy, gdyż może wykroczyć poza teorię, regułę, poza narzuconą klauzurę. Zapewne te wolne frazy nazwałby Witkacy brudnymi improwizacjami, ale ja nie mogę zdobyć się na takie określenie, gdyż uważam, że nie ma brudnych improwizacji, nawet inwencje wychodzące z brudnych, osobistych, zakompleksionych pobudek mogą się oczyszczać, cechą improwizacji jest bowiem wychodzenie z cienia rzucanego przez ja, w ogóle wychodzenia poza siebie, z siebie i przed siebie. Co odpowie Witkacy na tę sugestię oczyszczenia, co nam powie o autorze, który zacznie od wywyższenia siebie, a skończy na czystej formie improwizacji?
Puryfikacje
„Szczera byłaby np. taka nie poddana analizie krytyka, gdyby autor oświadczył przed ujęciem jej nawias: »Teraz będę mówił, co mi ślina na język przyniesie, nie licząc się z tym, czy sąd mój dyktowany jest zawiścią, czy też istotnie negatywnymi walorami krytykowanej rzeczy«. Wtedy można sobie pozwolić na wszystko, nawet na robienie pipi na głowę – będziemy wiedzieli, co to znaczy. Ale nie można rzygać na kogoś z zawiści, podając to za sąd tzw. »obiektywny« o »artystycznej stronie rzeczy«. Tyle wiedzą nasi krytycy o owej artystycznej stronie, ile ja o wartościach rolniczych patagońskiego guana” (s. 279).
Takiej odpowiedzi można było się spodziewać po autorze, którzy oddawał się namiętnie improwizacji w sztuce i życiu, który przekraczał reguły przez siebie rygorystycznie określone, o autorze, który wielokrotnie użył terminu „improwizacja” w najważniejszych swoich utworach. Pozwala zatem Witkacy innym nawet na „pipi” i na „rzyganie” nawet zezwala, czyli na brudy z bebechów wyrzucane, jeśli oczyszczenie wzięte zostanie w nawias. Oczywiście lepiej byłoby, gdyby każdy autor womitacji i uronolacji najpierw zajął się analizą przyczyn swoich nieszczerych, brudnych wypowiedzi, ale skoro nie może się zająć, niech wyrzuca z siebie, byle szczerze i bez zastanowienia. Jak powinien analizować swoje zamiary taki womiteusz, podaje Witkacy w rozbudowanym dialogu zamieszczonym w Hodowli przyjemniaczków, rozdziale Niemytych dusz. W obecności Panny Ludwiki rozmawia tam autor z Gustawem o ukrytych, osobistych intencjach sądów na temat sztuki. Jego rozmówca należy do osób subtelnych, którym tylko czasem zdarza się złośliwość, właściwie zaprzeczająca istotnemu charakterowi, a nie do pospolitych drani, którzy przeważają w społeczeństwie, okrutnych, nieczułych, egoistycznych.
W dialogu z Gustawem pokazuje Witkacy, jak subtelnie, głęboko, wytrwale należy szukać osobistego tła pozornie bezstronnych sądów. Na pewno się zastawiacie, dlaczego rozmowie przysłuchuje się Panna Ludwika? Powiem, że Ludwika dialog wzmaga, bo nie potrafię z grzeczności powiedzieć, że katalizuje. Wzmożeniu podlega zmaganie dwóch samców, stosujących odmienne reguły krytycznego agonu. Gustaw, człowiek dobry i czysty w intencjach, przekonany jest o swej bezstronności, Witkacy, człowiek dobry i czysty w intencjach, przekonany jest, że stronniczość pojawia się w pozornie bezstronnych sądach. I Witkacy rozdrapuje, wierci, psychologizuje, by dobrać się do cienia zawiści, ach tam do cienia, do powidoków zawiści, nawet – powiedzmy – do cienia powidoków. I się dobiera, i dociera jak chirurg do odpowiednich organów odpowiedzialnych za nieczyste objawy. Dochodzi jego skalpel do „bocznej rurki idącej wprost z bebechów, tak zwanym psychowypierdnikiem, niepodległym kontroli ośrodków wyższych, w obrębie których do rany go można ze skutkiem przykładać” (s. 272). Gustaw operowany na oczach Ludwiki broni się przed chirurgiem, psychologiem, psychoanalitykiem, wzdraga się przed babraniem w jego własnej, prywatnej nieszczerości, która za szczerość chce uchodzić: „Wiesz, że to zaczyna być nudne – to babranie się we mnie, w jakichś szczegółach nic nikogo nie obchodzących. Ty jesteś w ogóle maniak prześladowczy: mania grzebania się w sobie i w innych. Są rzeczy ciekawsze i piękniejsze, i pożyteczniejsze…” (s. 274). Na nic te znaki zakazu, te posądzenia, na nic nawet westchnienia Panny Ludwiki: „Żyć by nie można, gdyby się tak zwracało uwagę, jak tego chce Pan Witkacy” (s. 275), na nic złośliwości, Witkacy nie cofa skalpela, gdyż tnie nie tylko dobrego Gucia, ale – jak wiemy – także samego siebie. W sobie również „psychowypierdnika” szuka, by zatkać, by zamknąć boczną kiszkę zawczasu. W dialogu sprawdza na sobie pozornie obiektywne osądy własnej osoby, te ironiczne etykiety, jakimi nowoczesność oznacza nowoczesnego artystę: „maniak”, „blagier”, „pozer”, „nadwrażliwiec”, „wariat”, wreszcie „geniusz”, ale w cudzysłowie. Fałszywie przedstawiony, z fałszywymi etykietami, źle wypadłby w oczach Panny Ludwiki, czyli w oczach społeczności, która etykietom sprzyja i dlatego kupuje – chciałoby się powiedzieć – sztukę podrzędną. Pozwala sobie zatem Witkacy na psychologizowanie, na babranie się czy rozdrapywanie, byśmy mogli zajrzeć do jego celi, do jego reguły i by jego reguła przynajmniej w części posłużyła do zbudowania czystszej społeczności. Czystszej, to znaczy bez zawiści. Ten socjalista, ten czyścioszek, ten asceta upadający podaje w wątpliwość podstawową regułę wolnego rynku – zazdrość o posiadane dobra.
Powiecie, że zazdrość o dobra różni się od bezinteresownej zawiści? Oczywiście różni się siłą uczucia i różni się skalą bezsilności. Nie może społeczność mieć dóbr, które ma artysta, więc odczuwa się wrogość wobec artysty. Oczywiście w zdaniu, które zapisałem, powinno się w miejsce artysty wstawić po prostu „wyjątkową osobę”, albo jeśli jesteście socjalistami – posiadacza, czyli kapitalistę. Zapewne i w sferze produkcji szukał Witkacy innych katalizatorów ludzkich działań niż zawiść. I dodać trzeba, że zawiść cuchnęła mu najbardziej w społeczności polskiej. Tej społeczności zaleca skuteczne remedium: „Nie rozbabrywać, ale rozdrapywać trzeba wszystko, o ile nie chcemy w szybkim tempie stać się społeczeństwem nieudałków psychicznych, umysłowych i społecznych (właśnie) zagwazdrańców” (s. 294).
Stronę dalej, oczywiście stronę dalej w wydaniu Niemytych dusz, a w rękopisie zapewne trzy strony dalej, pozwala sobie na krótką, nieczystą inwencję, którą powściąga, by nie przeobraziła się w improwizację. Zaczyna czysto od wariacji na temat bocznej kiszki, czyli fizjologicznego standardu, który wcześniej zanotował: „Trucizna sika zeń boczną rurką, która nie przechodzi przez kontrolę ośrodków ekstrapiraminych – sika gdzieś z boku przez jakąś fistułę (chwistułę? – co? – dobre – co?) czy rupturę albo zgoła kilak soczysty lub nowotwór, który jest rodzajem »nowego otworu«, jak to z samej nazwy wynika” (s. 295). Nieczysty akord w tej inwencji to „chwistuła”, akord usprawiedliwiany przez autora w przypisie, w przypisie równie jednak nieczystym, a może nawet brudniejszym niż pierwsze uderzenie, bo rozbudowującym inwencję na rdzeniu z Leona Chwistka wziętym: „malowanie a prima chwista”, potem „sochwisteria” i „sochwizmaty”. Sinych akordów nie powstrzyma uwaga, że takie inwencje świadczą o „dowodach popularności”, ani powołanie się na Wilhelma II, który cieszyłby się z podobnych konceptów. Właściwie to nie koncepty, ale witze przychodzą do Witkacego, witze nieczyste jak Słonimskiego, Winawera czy innych dowcipiarzy. I z chwistuły schodzi Witkacy jeszcze ton niżej na Fra Antonio Slonimo, Widmona Brudnawera czy Brudona Widmawera. Pozwala sobie złamać regułę czystości, więc musi zadać sobie pokutę. W wariacji na standardzie pt. Boczna rurka, sam otworzył „kiszkę”, jak można się było spodziewać, z inwencją o niej mówiąc. Szkoda, że nie poszedł dalej, jak w wielu swoich improwizacjach, które rozpoczyna złośliwość czy nawet wściekłość, a kończy jakaś koda uspokojonego womiteusza. Tu w Niemytych duszach sam się zdobył na trzy solenne akty – rachunek sumienia, spowiedź i obietnicę poprawy: „O – sam siknąłem świństewko, sprowokowany tą analizą. A teraz uświadomiłem to sobie i więcej już takiego świństewka nie zrobię” (s. 295–296).
Nie wiem, co myśli sobie czytelnik, który wysłuchał tej powściągniętej improwizacji. Może zajrzał do celi awangardowego ascety, by się utwierdzić w swych skłonnościach? Myśli, że artyście zdarzyła się nieczystość, więc jego codzienna nieczystość jest usprawiedliwiona? Nie tego oczekiwał Witkacy, nie powinowactwa w brudzie, ale powinowactwa w czystości: czytelniku polski, uświadom sobie brudne intencje i naśladuj mnie na drodze oczyszczenia!
Puryfikacje się nie udawały wtedy w latach trzydziestych tamtego wieku i dzisiaj też słabo się udają, ale nie dlatego, że święci grzeszą, tylko dlatego, że oczyszczenie jest trudne. Muszę dodać, że improwizacje się nie udają w społecznościach dusz nieumytych, czyli w społecznościach etykietujących, zawistnych, leniwych, powierzchownych, lekceważących subtelne różnice, niewyrafinowanych, stadnych – dobrze powściągnę to wyliczenie, nie udają się improwizacje, bo kręcą wokół tego samego, czyli brudnych posądzeń. Już niewielkie wzniesienie się ponad te wariacyjne kręćki pozwala na inwencje. Witkacy te brudne wirowania zapisuje jako standard, by samemu nie wpaść w nieczysty wir: „Wściekłość mnie tylko porywa, jak widzę zupełnie porządnych ludzi zdanych na pastwę ich kompleksów, popełniających drobne, ale jadowite świństewka, na widok których, żeby mogli je zobaczyć, wzdrygaliby się i rzygali nawet ze wstydu i wstrętu” (s. 269).
Plotka i pogrzeb
Improwizacja w tonacji bezsilnej wściekłości to nie jedyny sposób na brudne, społeczne kręćki. Powiedzmy jeszcze o dwóch znanych Witkacowskich standardach: powiedzmy o plotce i pogrzebie. Pierwszy standard, ten plotkarski, powiedziałbym nowojorski, drugi nowoorleański. Oba wywodzą się ze sztuki niskiej, z mowy potocznej. W potoczności zamierają w formę stereotypową albo mogą przeobrazić się w formę jeszcze trywialniejszą – plotka w obmowę, a pogrzeb – w satysfakcję. Witkacy z plotki o sobie wyprowadza piękną, nieprzewidywalną inwencję, zaczynającą się od ogranego akordu. „Również przeczę przy sposobności, jakobym oddawał się homoseksualizmowi, do którego czuję wstręt najwyższy; jakobym żył płciowo z moją syjamską kotką, Schyzią (Schozofrenią, Isottą, Sabiną, którą zresztą bardzo lubię, ale nic poza tym) i jakoby nierasowe zresztą kocięta z niej zrodzone do mnie były podobne; jakobym miał stragan portretowy na Wystawie Poznańskiej i robił dziesięciominutowe portrety po dwa złote (czego te dranie nie wymyślą!); jakobym był blagierem i rzucał się na kobiety przy lada okazji; jakobym uwodził mężów żonom; chodził we fraku (nigdy nie miałem fraka w ogóle) na Giewont, pisał sztuki sceniczne dla kawału, nabierał i kpił, i nie umiał rysować” (s. 12).
Spotęgowana plotka pozwala oczyścić się za innych. Takich plotek nie potrafiliby wymyślić potwarcy, więc nie umieją też zobaczyć nonsensu własnych intencji i wyskoczyć na brzeg cloaca maxima. W improwizacji Witkacego przejść mógłby czytelnik uprzedzony, czytelnik posługujący się plotką, pomówieniem i insynuacją, mógłby, gdyby chciał czytać, zejść po znanych mu dobrze stopniach niskiej przyjemności, po stopniach niskiej satysfakcji z samoponiżenia artysty, i kiedy upewniłby się, że Witkacego dobrze poznał, bo przecież każda plotka zawiera ziarno prawdy, zostałby przez autora wyzwany, otrzeźwiony, naznaczony. Plotkarska gradacja kończy się bowiem obrazą. Kto daje się porwać degradacji, jest przecież: „obskurną babą, kretynem i idiotą”. W standardzie Mój straszny pogrzeb buduje Witkacy inwencję na tonie wykorzystanym już w temacie Plotki wymyślone, czyli na tonie bezmyślnego, społecznego okrucieństwa. Częścią tej inwencji jest pastisz notki prasowej, zawiadamiającej o śmierci artysty. Z pewnością już wiecie, co znajduje się w tej notce. Dobrze przewidzieliście, geniusz w ironicznym cudzysłowie. Witkacy improwizuje na przewidywanej satysfakcji brudnego społeczeństwa, które odczuło ulgę, że zginął wreszcie artysta, co domagał się czystości. Uff, odetchnęło społeczeństwo, wreszcie możemy mieć brudne myśli, bez wyrzutów sumienia, wreszcie z „psychowypierdników”, bocznych rurek, ach tam bocznych, głównymi rurami, przez fistuły, już nie przez chwistuły, a także przez różne ryckuły, pizduły, scheduły, lechduły, jak po gigantycznej awarii, możemy bez umiaru wywalać brudne treści. Gdy nie ma się sztuki, wszystko wolno! Ale nie nam. My mamy sztukę Witkacego i jego teorię improwizacji, ważną część jego reguły, zwaną Czystą Formą. Zabrania się w tej regule, czytelniku polski, brudnej formy, czyli – kultywowania zawiści.