12/2019
Marek Kochan

fot. Olga Berezyna

Śmieszno

 

 

Jaki prezent pod choinkę? Może coś praktycznego. Albo rozweselającego. Albo jedno i drugie naraz. Na przykład książka o tym, jak się śmiać. Taki poradnik byłby hitem. Może już powstał?

Tymczasem profesor B. razem z redaktorem O. napiszą książkę o tym, co ich śmieszy. Jest w tym pokora. Ktoś inny napisałby książkę o tym, co śmieszne. Po prostu, tak w ogóle. A panowie B. i O. napiszą tylko o tym, co ich śmieszy. Pytanie: czy to będzie suma czy koniunkcja? Czy o tym, co śmieszy przynajmniej jednego z nich, czy też o tym, co śmieszy obu? I czy to samo może rozśmieszyć czytelników? Niekoniecznie przecież.

To temat trudniejszy, niż się wydaje.

Bo jak właściwie: „śmieszyć” czy „rozśmieszyć”? Gdy mówi się, że coś śmieszy, często wcale nie chodzi o śmiech. Zarabiał tam „śmieszne pieniądze”. Albo: przedstawił mi jakieś „śmieszne zupełnie propozycje”. Pana argumenty są „śmieszne”! Niech pan mnie „nie rozśmiesza”! Czyli „śmieszny” to tyle co „niepoważny, żenujący”. Śmieszny wcale nie śmieszy. Raczej wywołuje politowanie. To słowo skrywa agresję. Służy ośmieszeniu, wyśmianiu czegoś.

Kiedyś, mam wrażenie, śmiech był jakiś inny. Zdrowy, wspólny, nieskrępowany. Miałem poczucie, że współśmieję się z innymi, że to, co mnie śmieszy, jest śmieszne samo w sobie, po prostu śmieszy, wszystkich. Owszem, było to śmianie się z kogoś, ale to, co w tym kimś śmieszyło, wydawało się śmieszne tak w ogóle, obiektywnie. A teraz ten śmiech zrobił się jakiś agresywny, przeciw komuś lub czemuś, uderzający w kogoś lub w coś.

A może to dojrzewanie, może wreszcie rozumiemy militarną funkcję śmiechu, który, jak pisał Scruton, służy degradacji. Oczekiwanie, że będziemy się śmiali z samych siebie, jest nierealne, niemożliwe do spełnienia. Na przykład Good Morning, Vietnam. Film, który kiedyś uznawałem za zabawny, dziś nie śmieszy. Widzę, że bierze sobie na cel jednych, a innych nie. Są liczne dowcipy o katolikach, ale już na przykład o żydach i muzułmanach nie ma. Tak się tam wypada śmiać, w Ameryce. Więc katolików ma to śmieszyć oczywiście. Ale czy tak samo śmieszyłyby żydów dowcipy o żydach, opowiadane przez gojów? Nie nazywałoby się to antysemityzm? A muzułmanów dowcipy o muzułmanach? Też chyba nie. Jak pokazała historia „Charlie Hebdo”, wyznawcy Proroka nie są mistrzami śmiechu z samych siebie i ze swojej religii – uznają go za atak. A czy gejów będą śmieszyły dowcipy o gejach? To będzie raczej homofobia. Feministki rozśmieszą dowcipy o feministkach? Niekoniecznie. Łatwo wymagać dystansu do siebie od innych, znacznie trudniej od siebie.

Śmiech stracił niewinność, dziś widać, jak często jest bronią zaczepną, narzędziem przemocy dyskursywnej, władzy i dominacji, środkiem dyskredytacji, poniżania i upokarzania. A ofiary śmiechu nie chcą być ofiarami, nie chcą się bawić razem ze swoimi oprawcami. Dziś Hindus zrobi film o tym, jak reagować na dowcipy o Hindusach, które usłyszał w Ameryce. I wykpi Amerykanów, którzy takie dowcipy opowiadają. Może nawet będzie się z nich „naśmiewał”. „Wyśmieje” ich, pokaże, że są „śmieszni”, próbując śmiać się z Hindusów.

A więc co, obywać się bez śmiechu? On jest jak przyprawa. Czasem myśli się: byłby to dobry film, gdyby go tak o jakieś dwadzieścia procent dośmieszyć. Albo chociaż o piętnaście procent.

Tylko jak to zrobić, żeby się podobało? Śmiech, który kiedyś łączył, dziś częściej dzieli. Ewentualnie łączy, ale przeciw czemuś lub komuś. Tak jak żarty z Tupolewa („ale mamy tu polew”), z pedałów, moherów, ciapatych, pejsatych, blondynek, z wyklętków, katoli, kodomitów, pisiorów. Trudno się dziś śmiać publicznie, bo można potem oberwać od „nierozśmieszonych”. Ale trudno i prywatnie, bez uprzedniego rozpoznania, z kim ma się do czynienia. Nagle może się okazać, że ktoś ze słuchaczy poczuł się tym śmiechem dotknięty. I zaprotestuje. Próba zbudowania wspólnoty śmiechu kończy się często zburzeniem cieniutkiej tkanki wspólnoty apriorycznej, która istnieje z samego faktu bycia ze sobą, znajdowania się we wspólnej przestrzeni. Dziś nie wybacza się źle wycelowanego, raniącego kogoś śmiechu. Można za taki śmiech zostać ukaranym, hejtem albo w trybie administracyjnym.

Cóż, może to i dobrze. Społeczna cenzura chroni przed napaściami słownymi, ogranicza zapędy tych, którzy chcą obrażać, wyśmiewając.

I tak oto współczesny śmiech naznaczony agresją, brakiem taktu, grubiaństwem, brakiem wrażliwości i szacunku wobec innych zniszczył ideę śmiechu jako katharsis. Śmiechu, który spełnia przecież ważne funkcje społeczne. Pozwala coś „odśmieszyć”, spuścić powietrze, napiętnować wady, skrytykować. Oswoić lęk.

Cenzurowanie śmiechu chroni przed agresją, ale też likwiduje ożywcze bakterie konwersacji. Dozwolone są rozmowy pasteryzowane, rozmowy UHT – bezpieczne, bez cienia niestosowności.

Zostaje śmiech ekskluzywny, w podziemiu, jak wiara za pierwszych chrześcijan. Tylko komu zaufać? Opowie się coś śmiesznego w wąskim gronie, a tu pluskwa w zupie, rozmowa zostanie nagrana i zaraz te dowcipy znajdą się w gazecie. I kłopot.

Krótko mówiąc, w czasie świąt lepiej się nie śmiać, chyba że z siebie. Poza tym można się co najwyżej uśmiechać.

Dziś śmiech jest czymś śmiertelnie poważnym. Wcale nie śmieszno, raczej smutno, a może i straszno. I chciałoby się to obśmiać – ale jak?

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).