1/2020
Artur Pałyga

Sen

 

Małe płomyki, jakby wycięte z kartonu, na małych, kaczych nóżkach przechodzą szeregiem w ciemności, trzymając się za małe czarne rączki. Już wiem, że tak właśnie zaczynają atak. Groteskowo, niby karnawałowo. Ale czuć grozę. One nie tyle drwią sobie z umysłu, z uporządkowania, jakiejś logiki, z klarowności, ile w ogóle nie mają do tego stosunku. Są doskonale beznamiętne.

Mój strach spotęgowany jest przez graniczące z pewnością podejrzenie, że nic nie jest prawdziwe, tylko to. Tylko te krążące, nieprzyporządkowane niczemu obrazy, które się stają materialne, fizyczne, cielesne, dotkliwe, bolesne, nieskończone. Widzę przerażone twarze swoich bliskich. Próbuję uspokoić dziecko, moje dziecko. Nie wiem, czy to jest naprawdę moje dziecko, ale wygląda jak moje dziecko. I wyglądają jak moi bliscy. Choć teraz, kiedy to piszę, nabieram wątpliwości. Podczas szturmu ich nie miałem. Chowałem się w sobie. Udawałem, że mnie nie ma. Moi bliscy rzucali czymś w nich. Mój syn płakał. Jesteśmy skazani na przegraną. Wiadomo to na pewno. Ale warto się bronić jak najdłużej, bo odwlekamy choćby trochę to, co nas czeka.

Zamieniają nas nagle w mięsne kule. Widzę, jak to się dzieje z moimi bliskimi, i czuję, jak dzieje się ze mną. Zanikają głowa i kończyny, które wchodzą jakby w ciało, które się formuje w jajowatą kulę, która jest dalej naszym ciałem, czującym, pulsującym i oddychającym. Ale bez oczu, bez uszu, bez kończyn, w ogóle bez głowy. Sam strach i ból. One to robią. Widzę, jak moje krzyczące, płaczące, przerażone dziecko błaga mnie o pomoc i zamienia się w mięsną kulę.

Ale nie można się poddać tym, którzy szturmują z ciemności. Nie można stanąć po ich stronie, bo wtedy na sto procent nigdy się to nie skończy, przed niczym nie uratuje. Pokusa, żeby się im poddać, jest złudna i mordercza. Bierze się z tego niesłychanego uczucia, że są tylko one. Że reszta jest nieprawdą, jest płaskim ekranem, mgiełką. Realne są tylko one. Nazwijmy je strzępy. A wszystko to, co uważaliśmy za prawdę, ma się do prawdy jak bajka Disneya. Rzeczywiste są tylko strzępy. Te cząstki w ciemności. Mięsne kule.

Trwa przerwa pomiędzy jednym atakiem a drugim. Wiem, że muszę być cicho. Że muszę być cicho w myślach. Tworzenie logicznie poukładanych segmentów myśli robi hałas. A one są czujne. Trzeba być bardzo ostrożnym. Trzeba obkładać te segmenty watą nielogiki, ciemnością, szarością, wszystkim, co się ma pod ręką. Chcę zejść na dół i iść na zwiad. Umieściłem się w moim starym mieszkaniu. Wiem, że to bańka stworzona przez moje wspomnienia, które trzymają się jeszcze cało, spójnie, choć powoli już trzeszczą w spojeniach. Ale jak dotąd nie dają rady się tu dostać. Chcę cicho wyjść na zwiad i zobaczyć, co tam jest, jak ten świat dookoła mojego starego mieszkania wygląda, czy jest jakaś droga dokądś.

Schodzę powoli po schodach i wtedy przechodzą płomyki. Szyderczo, a jednocześnie obojętnie. Nie ma ratunku, bo nie ma reguł, które umiałbym uchwycić. Słyszę płacz mojego dziecka, które jest przerażone. Czuję, że się znowu zaczyna. Czuję, że nie ma innej prawdy poza tą. Że trzeba się zatopić w tym czarnym oceanie na zawsze. Zrobiłbym to dawno, gdyby nie ten strach mojego dziecka. Nawet jeśli to tylko wyobrażenie mojego dziecka, ono powoduje, że tego jeszcze nie zrobiłem, nie poddałem się, ale teraz, chociaż strach nie znika, i wiem, że będzie zawsze, że to wieczny strach, zaczyna mu towarzyszyć uległość.

Wtedy jak nagły błysk pojawia się myśl skonstruowana, że to jest po prostu piekło. Że jeśli coś można określić tą nazwą, to właśnie to. Jestem w piekle. A jeśli to piekło, to gdzie jest niebo? Tam, gdzie anielskie chóry!!! Tam, gdzie śpiew! Proste, najprostsze wyobrażenia. Jak rzucona deska ratunku. Te wyobrażenia aniołów, sfer niebieskich, drogi świetlistej, mostu, Pana Boga, który nas stworzył na swoje podobieństwo, zbuntowanego szatana, księcia ciemności, który walczy o mnie – wszystko to nagle działa, i to właśnie w najprostszej wersji. Kiedy zaczynam rozmiękczać myślą, podważać te aniołki, anioły, świetlistość, kiedy zaczynam szukać wersji mądrzejszej, bardziej skomplikowanej myślowo, rozpada się na mięsne kule.

Śpiew! Cała prostota wyobrażenia, że w niebie się śpiewa. W stronę śpiewu! Ułożyć myśl, uporządkować według śpiewu. Biegnę na górę, do mieszkania, do bliskich, powiedzieć im to! Żeby słuchali śpiewu! Nie jakiegoś śpiewu! Po prostu śpiewu aniołów! Bez wstydu, bez skrępowania! W jasnych szatach, ze skrzydłami aniołów! Biegnę po schodach na górę i budzę się. Budzę się powoli, widzę teraźniejszość i czuję, jak się chwieje w posadach, jak jeszcze się nie zdążyła dobrze osadzić po moim powrocie.

Chodzi o prostotę – klaruje mi się. O prostotę wyobrażeń. Ona ratuje, bo jest szybka. Jak rzucona deska ratunku. Błogosławieni ubodzy duchem. Bądźcie jak dzieci. O tym mowa.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).