1/2020

Smutek podróży

Smutki tropików to jedno z tych przedstawień, na których rodzi się tęsknota, by zamiast chóru monologów usłyszeć klasyczny dramat racji.

„Zwykle za podróż uważa się poruszanie w przestrzeni. To za mało. Podróż zaznacza się równocześnie w przestrzeni, w czasie i w hierarchii społecznej” – pisał w Smutku tropików Claude Lévi-Strauss. Mateusz Pakuła, autor dramatu inspirowanego esejem francuskiego antropologa, dodaje, że nic w takim stopniu jak podróż nie obnaża iluzoryczności kulturowego paradygmatu, w jakim tkwi podróżnik.

Dramaturg uczynił bohaterami swojego tekstu backpakerów, ludzi poszukujących mocnych wrażeń w odległych zakątkach globu – najchętniej dziewiczych bądź ekscytujących śladami rozmaitych kataklizmów i wojen. Sztuka Pakuły, napisana dla Teatru Łaźnia Nowa i wystawiona na jego deskach w 2013 roku przez Pawła Świątka, otrzymała rok później Gdyńską Nagrodę Dramaturgiczną. Spektakl krakowski portretował w dosadnym, niemal karykaturalnym stylu amatorów tych hardcorowych wypraw – zblazowanych, uzależnionych od mediów społecznościowych, wlokących za sobą ponure dziedzictwo kolonialnych grzechów Zachodu. Po latach w tekście Pakuły rezonują już inne tematy.

Katarzyna Łęcka dostrzegła w nim materiał na portret zbiorowy generacji wychowanych na Internecie – milenialsów i nieco młodszych „zetek”. Bohaterami jej przedstawienia, zrealizowanego we wrocławskim Teatrze Polskim, są młodzi ludzie z wielkich miast, żyjący w fikcyjnym świecie cyberprzestrzeni i pożerani tęsknotą za przeżyciem czegoś realnego. Rzecz dzieje się w niedalekiej przyszłości, na podróżnym biwaku w opuszczonej fabryce, gdzie znajduje schronienie grupka obieżyświatów. Zamiast egzotycznych pejzaży jest sterta plastykowych śmieci, wysypująca się z bocznej kieszeni sceny. Egzotyką, i to kosmiczną, pachną natomiast gnieżdżący się w sfatygowanych namiotach backpakerzy, o fantazyjnie wymalowanych twarzach i stylizacjach jakby wyjętych ze świata gier komputerowych bądź futurystycznej opowieści o inwazji Alienów. To awatary, wypożyczone z cyfrowych galaktyk, bo realne ludzkie postacie są tu ukryte pod grubą warstwą autokreacyjnego sztafażu, fantazji, wyobrażeń. Mroczny, namiotowy grajdoł mógłby być scenerią sagi o ostatnich Ziemianach, których katastrofa ekologiczna cofnęła do egzystencji na wpół jaskiniowej, ale miejsce nie ma w spektaklu znaczenia, bowiem zamiast podróży do Realnego oglądamy groteskowy spektakl lansu. Bohaterowie ani na chwilę nie wychodzą poza wirtualny świat swoich opowieści o eksploratorskich wyczynach, adresowanych nawet nie do współtowarzyszy, ale wprost do smartfonów i kamer, transmitujących obraz na duży ekran. Ten narcystyczny streaming trwa przez cały spektakl: kamery krążą z rąk do rąk, młodzi ludzie przepychają się do głosu, a na ekranie miksują się zbliżenia twarzy.

Ich opowieści przeobrażają się w seans egotyzmu, bo poszukiwacze prawdy i autentyczności na krańcach świata – znajdują tam ostatecznie tylko siebie. Zamiast kontaktu z praźródłem kultury jest dotknięcie pustki. Na paradoks podróży jako przeżycia, którego nie da się odtworzyć, przekazać, czy nawet pomyśleć w sposób kulturowo niezapośredniczony, zwrócił uwagę Lévi-Strauss. Doświadczenie źródłowe może zaistnieć tylko poprzez tekst, będący nieprzejrzystą, uwarunkowaną konwencjami gatunkowymi i dyskursywnością, kreacją języka. Stąd twierdzenie, że antropologia jest pisarstwem, bowiem jej tez nie da się wyartykułować bez pośrednictwa literatury.

Dramat Pakuły także nie kryje swojej kunsztownej literackości, ale w świecie, o którym opowiada, podstawowym medium jest obraz. Jego bohaterowie pstrykają fotki na lewo i prawo, lecz kolekcjonują nie tyle osobliwości penetrowanych miejsc, ile własne przeżycia. Jest w tym rys celebryckiej próżności, charakterystycznej dla opowieści autobiograficznych snutych na Instagramie, ale rzecz się na tym nie kończy. Bohaterowie Pakuły stają się aktorami na scenie własnych opowieści, inscenizując je według scenariuszy zapożyczonych skądinąd. Jeden z nich wciela się więc w rolę legendarnego ekologa, Timothy’ego Treadwella, miłośnika i badacza niedźwiedzi grizzly, który po kilkunastu sezonach bytowania w bezpośredniej bliskości zwierząt, w Parku Narodowym Katmai na Alasce, został przez nie zagryziony. Ktoś inny sięga po historię dziennikarza, apologety prawdy radykalnej, serwowanej w postaci zbrodni „na żywo”, który został wrzucony do worka, dzieląc los bezimiennych ofiar tortur. Pojawia się też scenka z polinezyjskiej wysepki Pitcairn, zamieszkałej przez potomków buntowników ze statku Bounty, która – zamiast rajem na ziemi – okazała się piekłem seksualnej przemocy.

W Smutkach tropików nie ma niewinnego spojrzenia, Orient jest lustrem konsumującego go podróżnika. Kompromitacja mitu krajów dziewiczych staje się jeszcze bardziej druzgocąca, gdy backpakerzy odkrywają, że podrasowana pod oczekiwania zachodnich turystów egzotyka jest towarem, mającym niewiele wspólnego z autentycznością. Mimo to kupują pamiątki po minionych wojnach i tropią ślady rozmaitych katastrof po to, by zadawać nimi szyku na facebookowym profilu. Pakuła jest równie bezlitosny dla arogancji głodnych wrażeń „ekstremalnych” podróżników, jak i dla szlachetnych w intencji, lecz grzeszących naiwnością form zaangażowania w problemy „gorszego” świata. Jego bohaterowie mówią językiem modnych idei, książek (Houellebecq!) oraz gazetowych frazesów, które, pod pozorami empatii i troski o los dalekich, dzikich krain, kryją właściwą kulturze Zachodu protekcjonalność i skłonność do ideologicznych uproszczeń.

Niestety, gry intertekstualne w Smutkach tropików, podobnie jak wpisany w tekst teatr języka, pozostają poza zasięgiem realizacji scenicznych. Dowcipny skądinąd spektakl Świątka spłaszczył je do poziomu obyczajowej satyry, natomiast przedstawienie Łęckiej, zagrane siermiężnie i serio, odebrało mu lekkość i stępiło ostrze ironii.

Założenie, że tekst Pakuły to materiał na krytyczny portret milenialsów, okazało się wyjątkowo niefortunne. Sześcioro aktorów (Kamila Brodacka, Ewa Niemotko, Maja Szopa, Jakub Grębski, Marek Korzeniowski i Piotr Misztela) robi wiele, by z utkanego ze stereotypów i retorycznych klisz wielogłosu wyodrębnić zindywidualizowane postacie, ale im silniej angażują się emocjonalnie w przeżycia swych bohaterów, tym gorzej. To, co w tekście dźwięczy subtelnym pastiszem – przerysowane na scenie, staje się nieznośnie minoderyjne. Można widzieć w dzisiejszych dwudziesto- i trzydziestolatkach pokolenie troglodytów, uzależnionych od sieci i cyfrowych gadżetów, poszukujących ucieczki od życiowej pustki w alternatywnych światach, ale będzie to diagnoza zbyt łatwa. Można się też zastanawiać, czy kulturowy bagaż młodych Polaków, nawet tych, którzy przynajmniej raz w roku zaliczają wyprawę do Wietnamu, Polinezji lub na Wyspy Owcze, da się zrównać bez zastrzeżeń z doświadczeniem Człowieka Zachodu. W końcu nie dalej jak kilka dekad temu także ich kraj był strefą ubóstwa i egzotyki, która – gdyby nie żelazna kurtyna – mogłaby służyć zamożnym Europejczykom za cel równie ekscytujących wycieczek, jak te do dalekiej Azji. Na to, że mania podróżnicza w rejony Orientu kompensuje kompleksy Polaków, do niedawna zmagających się ze stygmatem obywateli „gorszej” części świata, wskazywali przed dwoma laty Ewelina Marciniak i Jan Czapliński w szczecińskim Bziku. Ostatniej minucie, zrealizowanym na motywach Witkacowskiego Bzika tropikalnego.

Przedstawienie Łęckiej chybia nie tylko w zamierzeniu generacyjnej uniwersalizacji tematu. Brakuje mu również jakiejś dyscyplinującej materiał koncepcji dramaturgicznej. Spektakl toczy się na jałowym biegu od opowieści do opowieści, od puenty do puenty, niezmącony żadną zmianą rytmu. Owszem, pewna monotonia i przewidywalność są już wpisane w tekst, lecz reżyserka zrobiła niewiele, by je przełamać. Zbliżenia twarzy aktorów, dozowane oszczędniej, mogłyby budować jakieś napięcie, ale wyświetlanie ich przez kilkadziesiąt minut zamienia sekwencje monologów w bezładną sieczkę. Pod koniec, tam, gdzie twórcom spektaklu zdaje się, że widz powinien zidentyfikować się z bohaterami, kamera zostaje skierowana na publiczność, pozwalając jej przez chwilę pokontemplować na ekranie swoje własne oblicze. Trudno się oprzeć wrażeniu, że medium, które miało być przedmiotem krytycznej refleksji, zostało doszczętnie zbanalizowane przez brak umiaru i niezbyt wyszukane chwyty.

Szóstka aktorów (w tym czworo gościnnych) trzyma się dzielnie, lecz pole manewru ma niewielkie. Brakuje sytuacji, które dawałyby szansę ich bohaterom na zawiązanie jakiejś relacji. Sceneria biwaku, całkiem nieźle funkcjonująca jako znak, nie wydaje się dobrze zagospodarowana jako miejsce akcji. Jeśli podczas wieczoru na Scenie na Świebodzkim zdarzają się momenty mocniej angażujące widza, to są to krótkie przebłyski, w których młodzi aktorzy dokopują się pod warstwą pastiszowych gier tekstowych ludzkich emocji. Tak dzieje się w jednej ze scen końcowych, gdy grupa rozczarowanych sobą i doświadczeniami podróży obieżyświatów usiłuje zawiązać wspólnotę, choć z góry wiadomo, że żadna terapeutyczna proteza nie jest już w stanie uleczyć ich z samotności i poczucia wyobcowania.

Spektakl wrocławski jest natomiast niewykorzystaną szansą na rozmowę o sprawach, przez które twórcy prześlizgują się mimochodem. W kontekście kryzysu klimatycznego i nowych koncepcji modelowania relacji człowieka ze środowiskiem, takich jak ogłoszony podczas synodu amazońskiego projekt ekologii integralnej, postawione przez Pakułę pytania – o możliwość zaspokojenia odwiecznej tęsknoty za naturalną harmonią i powrotem do nieskażonych cywilizacyjnym brudem źródeł egzystencji – wydają się nad wyraz aktualne. Jego bohaterowie mieli okazję przekonać się, jak problematyczny jest, wciąż uwodzący Europejczyków, mit Rousseau o pierwotnej czystości człowieka. Odkryli też, że pomiędzy światem ludzkim i naturalnym istnieje szereg sprzeczności, których nie da się przezwyciężyć na drodze empatii. Człowiek Zachodu pragnie naprawić krzywdy, jakie wyrządził środowisku, ale czy jest w stanie zredukować własną alienację? Na żadne z pytań, jakie stawia tekst, nie ma jednoznacznej odpowiedzi, lecz znacznie ciekawszy od gotowych diagnoz jest zarysowany w nim konflikt stanowisk. Smutki tropików to jedno z tych przedstawień, na których rodzi się tęsknota, by zamiast chóru monologów usłyszeć klasyczny dramat racji.

 

Teatr Polski we Wrocławiu
Smutki tropików Mateusza Pakuły
opracowanie tekstu, reżyseria Katarzyna Łęcka
scenografia, kostiumy, światła Paweł Dobrzycki
muzyka Łukasz Pieprzyk
premiera 15 listopada 2019


krytyk teatralna, stała współpracowniczka „Teatru”. Autorka monografii Kazimierz Junosza-Stępowski (2000) i zbioru recenzji Spacer po barykadach (2014).