2/2020

Ciśnienie

Koniec moich małych bojów z krakowskim Smokiem – myślę nie tylko o micie, zresztą zasłużonym, Jarockiego, ale bardziej o micie, też zasłużonym – o, jeszcze jak! – Starego Teatru i teatru krakowskiego w ogóle. Powalczyłem z tymi pięknościami. Co wywalczyłem?

16 stycznia 1979 r.

Przyjechałem z Bydgoszczy z opóźnieniem. Już się nie kładłem, choćby na dwie godziny. Dobre dziesięć godzin w teatrze. Próby, próby, próby… Była „cenzura”, przed i po południu. Patrzyli, słuchali… Wróciłem o 24.00.

17 stycznia 1979 r.
Dzień prób. Zmiany, zmiany. Jarocki wyrzucił „sejm” i scenę ekshumacji Słowackiego… Cały dzień przymierzał, zmieniał, łączył i montował. Jeszcze wszystkiego nie scalił. Jutro rano próby korekcyjne. Wieczorem druga generalna z bliskimi znajomymi. Ma to być próba publiczności… Niech będzie; sprawdzanie reakcji. Drugi raz wybiera się do nas „cenzura”…
Mam dość. Byłem i pracowałem dziś w teatrze od 10.00 do 14.20 i od 17.00 (16.30) do 1.00 następnego dnia. Teraz jest 1.35. Śliczna lekko mroźna noc. Ostre świeże powietrze. W pokoju ciepło, bo napaliłem między 15.00 a 16.00. O, jaki jestem zmęczony.

 

18 stycznia 1979 r.

 

19 stycznia 1979 r.
Wczoraj napisałem tylko datę i nic poza tym. Nie wróciłem, tak jak zamierzałem, po drugiej wieczornej próbie do domu… Poniosła nas radość, że kończy się ta mozolna praca, trwająca bez mała osiem i pół miesiąca (z wakacyjną przerwą). Duża grupa poszła do SPATiF-u na tzw. chwilę. W pewnym momencie było nas przy głównym stoliku czternaście osób. Obok inni i, oczywiście, sztab Snu. Cieszyliśmy się z udanej próby generalnej z publicznością, która była łapczywa, wręcz zachłanna. Był to niewątpliwie sygnał, że przedstawienie jest czytelne i niebanalne; wieloznaczne, metaforyczne i współczesne… Tak! Epilog kabaretowy jest wręcz wstrząsający. „Rozmowy prywatne” też wzbudzają zainteresowanie. Mówią, że ten zbiór dokumentalnych wypowiedzi osobistych aktorów zmusza do szukania wyjaśnień, pogłębiania wiedzy na temat i rozglądania się wokół siebie…

Po 24.00 zaproponowałem małą wódkę z okazji moich imienin. Podjęto propozycję. Wypito. Całowałem się i potrząsałem graby. Było mi dobrze. Chociaż czułem się źle, dałem się wyciągnąć na „nocny spacer”. Na szczęście nie wpuszczono nas do „Fenia” – jak tu mówią. W „Warszawiance” nabyliśmy wódkę. Gościł nas u siebie kolega Jędrzejewski, rodak bydgoski. Siwa głowa, wspaniale urządzone duże mieszkanie. Syn, który nie wrócił na noc i brak żony po rozwodzie… Trochę piłem. Czułem, że coraz bardziej źle ze mną. Kładłem to na karb „żyta”, znienawidzonego przez mnie alkoholu. Wróciłem do domu wcześnie rano. 4.00–4.35? Niestety, osłabłem chyba.

Dzisiaj. Spóźniłem się nieco na próbę. Jarocki przyjął ten fakt na swój sposób, chłodno i niby obojętnie. Próba obejmowała tylko prace nad nowymi skrótami. Mnie dotyczył zaledwie jeden. Czułem się jednak fatalnie.

Wieczorem próba z publicznością była nijaka… Czułem, że słabnę. Nie mogłem zrozumieć dlaczego. Odespałem przecież trochę noc, między 14.00 a 17.00, i nic… Na początku drugiej części sypnąłem się fatalnie. Suflerka nie mogła mi pomóc, bo okazało się, że nie miała tego dodanego cztery dni temu tekstu „zaprzysiężenia”… Jarocki krzyczał: „Sufler!”. Dziwiłem się sobie, że byłem tak spokojny; sam znalazłem słówko i „poszedłem dalej”. Jednak podenerwowało to kolegów, bo teraz oni zaczęli się sypać. Cóż, prawo rozluźnienia… Wiedziałem jednak, że „nie popisałem się”.

Po próbie, właściwie po tej scenie, bo „kabaret” – epilog właśnie się rozpoczynał, wypożyczył mnie sobie reżyser.

– Niech pan siada. No, źle jest, źle. Pan prowadzi niehigieniczny tryb życia (to za wczoraj). Sypnięcie to… no, ale pan mówi niedokładnie, na przykład „ulicom”…
Nie chciałem podejmować dyskusji. Powiedziałem jednak, że nie to jest powodem mojego osłabienia… ba – uśmiechałem się w sobie – jak mogę prowadzić ten niehigieniczny tryb życia, skoro nie mam za co… i byłem zaledwie trzy razy w SPATiF-ie, na wieczornym „piciu”, w ciągu pięciu miesięcy. Powiedziałem więc tylko, że to nieprawda, iż prowadzę „taki” tryb życia, natomiast dzieje się ze mną coś, czego nie umiem wytłumaczyć. Ktoś telefonował obok… byłem wdzięczny temu komuś, że jest mimowolnym świadkiem tej rozmowy… Dodałem jeszcze, że być może przeliczyłem się i dlatego pokręciły się mi godziny prób rannych… ale chętnie spróbuję dostosować się do ostatnich uwag reżyserskich – może mi się uda. Zrozumiał właściwie moje intencje. Spuścił z groźnego tonu.
– Spróbuję panu pomóc. Umówmy się na jutro.
Poprosiłem o wyznaczenie godziny.
– O pierwszej…
Koniec rozmowy. Kiedy reżyser wyszedł, od razu zareagował spod telefonu Leszek Piskorz.
– Niech pan się nie przejmuje. Słyszałem. To jego sposób – „niehigieniczny tryb życia”! Tylko spokojnie.

Byłem spokojny. Nieraz dobrze jest trochę podpaść. Nie ma idealnych ludzi, a w teatrze…? Idealni muszą budzić podejrzenia. Było mi jednak trochę głupio, chociaż wewnętrznie pochwalałem jego otwartą interwencję. Wolę taką rozmowę niż pamiętliwe dokuczanie czy przenoszenie „rosnącego zdarzenia” na szczyt teatralny. Martwiłem się jednak… żeby to cholerne osłabienie nie spłatało mi jakiegoś złośliwego figla jutro czy w niedzielę. Bo wtedy pojawiłaby się możliwość wielokierunkowych interpretacji – „Zauważyłem, rozmawiałem z nim… itd.”.
Wychodziłem z teatru z Wiktorem S. Chciałem podzielić się z nim moją najnowszą troską i poznać jego opinię o moim dzisiejszym „graniu”, czy było aż tak „źle”? Z bramy wyszedł dyrektor Gawlik. Zatrzymał się i podając mi rękę, powiedział coś w tym rodzaju:
– Dziękuję. To pana pierwsza duża rola. Cieszę się, jestem zadowolony – czy coś takiego.
Nie wiem, czy był dziś na całości? Wczoraj był. Spacer z Wiktorem dobrze mi zrobił. Podniósł mnie na duchu.

20 stycznia 1979 r.
Po normalnych poprawkach porannych, nagraniu zbiorowych śpiewów itp., doczekałem się próby dodatkowej z reżyserem. Był zmęczony. Idąc do Sali Modrzejewskiej, powiedział, odprężając się czy zostawiając na chwilę za sobą problemy prób i ostatnich korekt: „Może pan jeszcze…?”. Myślę, że chodziło mu o powiedzenie czegoś na temat długotrwałego dogniatania nas, które zresztą sam chyba odczuwał najbardziej. Zaczęliśmy próbę. Trwała prawie dwie godziny. Szedł za tekstem „procesu”. Słowo za słowem.
– Pan to zbyt prosto dzieli.
To była uwaga nie negująca ani logiczności podziałów myślowych, ani pewnej adekwatności aktorskiej interpretacji. Chodziło mu o to, by bardziej ubarwiać (?). Może w tym leży tajemnica różnic artystycznych poziomów interpretacyjnych tekstu (?). Na przykład taka fraza – „…gdyż odbiega pan od tematu oskarżenia”. Klnę się, że Modrześ (który zresztą twierdził, że: „Pan pracujesz inną metodą, ale dochodzisz pan do tego samego”) i ja zapytalibyśmy siebie: od czego odbiega? – Oczywiście, od tematu oskarżenia. Ten segment myślowy składa się z tych dwóch słów: „temat oskarżenia”. – To on został pominięty w odpowiedzi oskarżonego. A więc w swojej wypowiedzi oskarżony odbiegł „od tematu oskarżenia”…
Jarocki proponuje taki szyk: „odbiega pan od tematu” – i… w dopowiedzeniu jakby: „oskarżenia”.

Wykres mój wygląda tak:

gdyż odbiega pan od tematu oskarżenia

Jego wykres – reżysera – tak:

gdyż odbiega pan od tematu oskarżenia

Można i tak! Zaczęliśmy próbować… Podziwiałem jego pasję pracy i „radości powodowania”. Cieszył się, gdy „chwytałem w lot”… Był jakby usatysfakcjonowany, gdy czegoś nie mogłem od razu „złapać”, ale łapałem „to” po chwili. Podpowiadał… i czuło się w tym tę reżyserską, ale służebną, satysfakcję, która gdzieś tam odzywa się tak: „Widzisz, ja wiem i mogę, dlaczego ty nie wiesz i nie możesz (?), ale ja zaraz sprawię, że ty to zrozumiesz; widzisz, już!”.

Lubię go za to. Cenię nawet. Dlatego właśnie nie odmówiłem sobie skromnych wtrętów, w których tłumaczyłem nie siebie, ale powody zmuszające mnie do takiej, a nie innej linii interpretacji. Na przykład „atak”, narzucony mi przez niego przy każdym wymienianiu nazwiska kolejnego oskarżonego, mający nadać zdecydowany rytm przebiegowi procesu, sprawia, że uderzenie tego samego tonu – jak mówił E. Chaberski – musi powodować monotonię w całym szeregu odezwań czy wypowiedzi. Utrudnieniem każdorazowego innego traktowania oskarżonego czy świadka jest konstrukcja tekstu i całych scen. Na przykład nigdy – jako prowadzący rozprawę – nie zadaję pytania pierwszy. Zawsze rzucam tylko formułę oskarżenia, a wywołany sam mówi na temat. Mogę tylko podejmować tę linię, a nie prowadzić czy z góry ją ukierunkować.

Przyjął to. Zaczęła się dobra „zabawa”. Szukał sposobów rozbicia tej niby monotonii… i podpowiadał je. Czuł się w swoim żywiole. – Czy można napisać studium o linii myślenia i wnętrzu reżysera? Więc, wojowaliśmy z tekstem. Lubię takie zapasy. Uciekło gdzieś poczucie zależności. Mocowaliśmy się ze słowami i zdaniami… Od czasu do czasu zwracał się do mnie po prostu przez: „słuchaj”, „możesz, nie możesz…”. Poza zwykłą uciechą kształtowania tekstu, myślenia i aktora, być może była to jeszcze zamierzona obserwacja z tej trzeciej płaszczyzny – dobierania się do pokładów zupełnie prywatnych, osobistych… – Czy on przyjmuje ten przychylny mój stosunek, który ofiarowuję właśnie jemu, i odsłania się, uznając, że skoro on tak przychylnie, to i ja do niego też tak…? Za bardzo wiedziałem, co usiłuje ze mną zrobić, abym w tak prosty sposób dał się nabrać. Praca z tym człowiekiem to nie tylko powinność, ale radość niosąca nadzieję.

Byłem pełen wdzięczności… i wtedy przyszły moje duchy… Chmura, obłok. Zakręciło się mi w głowie, zemdliło i przywaliło. Zdołałem wykrztusić: przepraszam. Wziąłem parę głębokich oddechów. Zmienił się mi głos. Nadeszła fala strachu, że zaraz to się powtórzy. On jednak chyba niczego nie zauważył. A może? Skończyliśmy. Powiedział tak, jak każdy reżyser powinien powiedzieć w tej chwili, pięć minut przed premierą:

– Oczywiście, gdyby panu się tego nie udało zrobić na scenie, to proszę się nie denerwować i robić tak, jak było…
Idąc do domu, uświadomiłem sobie, że mogłem już dawno sam przekopać ten tekst i na ostatnich próbach zmienić sposób i barwy, ale nie starczyło mi odwagi. To przecież zrozumiałe. I jeszcze – te pierwsze, „ostre sposoby”, z wcześniejszych prób, nie były przez niego „odwołane”. Zresztą, powiedziałem o tym. Nie zareagował, ale chyba zrozumiał.
Koniec moich małych bojów z krakowskim Smokiem – myślę nie tylko o micie, zresztą zasłużonym, Jarockiego, ale bardziej o micie, też zasłużonym – o, jeszcze jak! – Starego Teatru i teatru krakowskiego w ogóle. Powalczyłem z tymi pięknościami. Co wywalczyłem? Czy choćby miejsce w tym wspaniałym Zespole wspaniałych ludzi i aktorów? Bo tak jest.

W drodze do teatru na spektakl, tuż przed gmachem Collegium Maius, świat krakowski znowu zawirował, poskręcał się, uleciał… Smak w ustach… Przypominanie sobie czegoś tak realnego i równocześnie nieokreślonego. Tego właśnie bałem się na scenie.
Już w „więzieniu”, w jeszcze niewypełnionej widzami Sali Modrzejewskiej, tuż przed rozpoczęciem naszej sceny… przyszło znowu. Powiedziałem Jankowi Krzyżanowskiemu, asystentowi: źle się czuję, uważaj w razie czego… Spojrzał na mnie i zrozumiał wszystko. Wybiegł z sali. Wrócił i powiedział, że lekarka jest, już idzie. Nie doszła. Gramy. Po scenie, idąc do garderoby, natknąłem się na lekarkę z pogotowia. – Ciśnienie! Mówię o tych dziwnych wizjach. Tak.
– Muszę pana zabrać do szpitala. 210 na 100.
Nie zgadzam się. Dziwne, ale teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego wczoraj trudno było mi mówić na scenie, zebrać siły i myśli. Teraz już wiem. Myślę o jednym – czy ten atak jest związany z kaprysami klimatu? Huśtawką wyżów i niżów. Czy przyszło to najgorsze, stałe, uporczywe, to co będzie się pogarszać i ciągnąć w dół. Teraz? Właśnie teraz! Lekarka czeka… Muszę się zaraz przebrać do sceny Rodzianki z Carem.
– Odmawia pan zabrania do szpitala? Oni tacy są, zawsze…
– Odmawiam. O kim ta lekarka mówi – oni?
Zastrzyk. Ubieram się. Podpisuję oświadczenie odmawiające. Lekarka kiwa głową…
– Niech pan koniecznie idzie zaraz do lekarza… To poważne.
Jestem ubrany. Idę do charakteryzatorni:
– Tu to jest normalne, proszę nie przejmować się…
Inni też tak mówią. Wszystko odbywa się spokojnie, bez sensacji. Gram, o dziwo, dalej. Przed wejściem na podest do sceny Rodzianki chwyciło mnie, ale jakoś inaczej, organizm odreagował po zadanym lekarstwie. W przerwie przyszedł Gawlik. Powiedziałem krótko, że to bliżej mi nieznane sensacje. Oczywiście, gram. W poniedziałek pójdę do lekarza. Muszę sprawdzić, co to jest.
– Ale zagrał pan normalnie, nic nie było widać, aby…
Uśmiecham się w sobie. Wydaje się, że dyrektor Gawlik jest twardym mężczyzną. To lubię. Dopada mnie jeszcze Stanisław S., zastępca.
– Było coś… wczoraj…?
– Nie – odpowiadam. – Dwa dni temu… i niewiele…
– To nie to, dwa dni, to nie to… powiedział znawca.
Gram dalej w myśl wskazówek reżysera… Robię jedną gafę, potem drugą… Odreagowuję próbę z Jarockim. Koniec wreszcie. Idę do domu z panią Katarzyną Kwaśniewską i jej dwiema przyjaciółkami, które przypominają mi sposobem mówienia, postawą, a nawet poruszanymi tematami ciotkę Anię Górską, przedwojenną harcerkę… Czuję się wręcz bardzo dobrze.
(Usiłowałem, oczywiście, odtworzyć te wczorajsze wypadki dzisiaj, tj. 21.01.1979 r.). A teraz dzisiejsza niedziela.

21.01.1979 r.
Już wczoraj był na widowni A. Wajda z żoną i inni specjaliści od Teatru Starego. Dzisiaj przyjechało kilku z Warszawy itd. Widziałem Wajdę, Prusa, Kieślowskiego, Wawrzeckiego (Teatr Dramatyczny, Warszawa) i innych. Był K. Miklaszewski, który przy wejściu „do więzienia” usiłował powiedzieć mi „dobry wieczór”… Zauważyłem jeszcze kilka znanych twarzy… Gramy przecież wśród widzów, a nawet rozmawiamy z nimi…
Spektakl przebiegł spokojnie. Duże, niespodziewane zainteresowanie wspomnieniami rodzinnymi. – Zapytania, uściślenia, uwagi… uzupełnienia…

Na drugiej części spektaklu Wajda stał! Ktoś, zdaje się Trela, skomentował to tak: „Gawlik jest mistrzem w robieniu atmosfery i narzucaniu opinii. Wajda wie, co robi. Pracuje tu na etacie. Zależy mu na tym teatrze. A im (to znaczy tym mniejszym opiniotwórcom) wystarczy za właściwy wskaźnik to, co widzieli – Wajda był drugi raz na spektaklu i całą część drugą stał! Wajda stał na spektaklu!!!”.
Po premierze podziękowałem Jarockiemu. On też, choć nie wiem, czy chciał to zrobić. Wręczyłem kwiaty. Wziął i zdziwił się. Wszedł do garderoby i położył je na parapecie okna. Czy je stamtąd zabrał? Chciałem, by przeczytał to, co napisałem – a napisałem tak: „Z wyrazami szczerego podziwu, dziękuję za dodatkową pracę nade mną. Przepraszam za spóźnienie na… Z poważaniem. H.M.”. Nie wiem, po co to zrobiłem. Byłem jedną godzinę na bankiecie. Mnóstwo ludzi. Proste słowa Jarockiego:

– Dziękuję, żeście wytrzymali tę udrękę przez sześć miesięcy. Z powodu tego, że dyrektor Gawlik nie przybył, pozwolę sobie zabrać głos i podziękować w swoim i jego imieniu zespołowi, a także reżyserowi przedstawienia.
To jest właśnie przepyszne poczucie humoru Jarockiego. – Cóż jeszcze zapamiętałem? „Sto lat!”, śpiewane dobrze. Podziękowania pana Jerzego składane Radwanowi, Jukowi-Kowarskiemu, Opalskiemu, Krzyżanowskiemu i Stuhrowi, szczególnie za wspaniały „kabaret” (tak!), Gołębiewskiemu – tancerzowi, który właśnie w piwnicy klubu wyprawiał własne wesele. Ożenił się z naszą suflerką – „Sto lat!” i „Gorzko!”… Pani Stafiej zdążyła mi szepnąć, że lekarka, ta z pogotowia, była dziś na premierze i prosiła, abym poszedł do lekarza. Wymknąłem się po wysączeniu, wolno, wolniutko, kieliszka koniaku.
Koniec dnia premierowego. Ach, Gawlik kazał wywiesić na tablicy pismo, które otrzymał z Wydziału Kultury i Sztuki Miasta Bydgoszczy, informujące go o przyznaniu mi nagrody BiK-u. „Gawlik jest mistrzem w robieniu atmosfery…” – przypomniałem sobie…

22.01.1979 r., poniedziałek
Spałem do 12.30. Wstałem o 13.30. W teatrze kameralnym na Bohaterów byłem o 14.20. Podstemplowałem książeczkę ubezpieczeniową. O 14.45 byłem przed drzwiami „naszego” lekarza, w SPATiF-ie, na placu Szczepańskim. O 15.15 zadzwonił, że nie może przyjść. A więc…
– Czy pan był u lekarza?
– Byłem
– I co?
– Lekarza nie było.
Poszedłem do kina. Oglądałem Morderstwo w Orient Expressie wg A. Christie. Niby to głośny film, ale… Pięć milionów funtów zysku w pierwszym roku eksploatacji, oczywiście! Obiad zjadłem na Floriańskiej. Odszukałem Polskie Radio na Szlaku. Zapraszają mnie tam, jutro, na 15.00. Cześć, panie lekarzu. Wróciłem do domu przez Rynek. W „Delikatesach” kupiłem mały koniak, za 16 zł, w celach leczniczych. W domu napaliłem w piecu. Słucham radia, rozmyślam… Cóż, znowu „nie tak, jak miało być”! – Tylko do połowy!
W sobotę Janek Krzyżanowski na moje pytanie, czy wie, jak oceniają aferę z pogotowiem i moje „granie”, odpowiedział: „Jesteś przyjęty przez kolegów do zespołu”. W głębi stali: Gawlik, Jarocki, Wajda, profesor R. Stankiewicz.
– Co, Henio? Jak się masz? Napędziłeś nam stracha, bo ten teatr ma pecha i złe tradycje, za wiele ludzi w nim, no wiesz… Rozmawiałem wczoraj z Jarockim. Zapytałem: „I jak pan ocenia Majcherka, to dobry nabytek?”. Odpowiedział: „Tak. Już go rozpoznałem. Tak”. To dobrze, panie Henryku.
Zadziwiłem się i powiedziałem, że właśnie wczoraj zostałem przez niego upomniany…
– No widzisz, widocznie nie traktuje tego tak bardzo poważnie.
Myślę o tym, co powiedział przedwczoraj Krzyżanowski i profesor Stankiewicz. Czyżby Gawlik dlatego kazał zaakcentować moją „obecność” w tej premierze, wydając polecenie wywieszenia pisma z Bydgoszczy? Chce, abym tu czuł się dobrze? To dobrze! A teraz, dalej, co? Norm nie widać. Pieniędzy nie widać! Kłopotów przybywa. A co przyniesie najbliższy czas? Jest już 24.45. Jeszcze łyk koniaku.

 

Autor: Wojciech Majcherek

Publikowany fragment pochodzi z dzienników Henryka Majcherka. Autor jest emerytowanym aktorem, który karierę zaczął sześćdziesiąt lat temu w Teatrze Powszechnym w Łodzi. Pracował następnie w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu, Bałtyckim Teatrze Dramatycznym w Koszalinie, Teatrze Polskim w Bydgoszczy (dwukrotnie), Teatrach Dramatycznych w Szczecinie, Teatrze Dramatycznym w Elblągu. W latach 1979–1990 występował w Starym Teatrze w Krakowie. Zadebiutował w premierze Snu o Bezgrzesznej… w inscenizacji Jerzego Jarockiego. Zagrał następnie w wielu przedstawieniach, reżyserowanych m.in. przez Agnieszkę Holland, Andrzeja Wajdę, Tadeusza Bradeckiego, Krzysztofa Babickiego i Krystiana Lupę (w Powrocie Odysa, Bezimiennym dziele, Mieście snu).

Po zakończeniu pracy w Starym Teatrze, w sezonie 1990/1991 był dyrektorem naczelnym i artystycznym Teatru Dramatycznego w Elblągu, a następnie występował jeszcze w Teatrze Polskim w Bielsku-Białej oraz we Wrocławskim Teatrze Współczesnym.

Henryk Majcherek w ciągu długich lat kariery prowadził dziennik. Niezwykle rzadko mamy do czynienia z tego typu dokumentami stworzonymi przez aktorów. Jest wiele aktorskich wspomnień, pamiętników, wywiadów rzek, ale wszystkie te publikacje powstają już z perspektywy czasu, często jako zwieńczenie kariery. Jak do tej pory drukiem ogłoszono tylko kilka fragmentów dziennika Henryka Majcherka w różnych niszowych periodykach. Wydaje się, że poznanie całości lub przynajmniej większej całości byłoby istotne, ponieważ dawałoby wgląd w autentyczne świadectwo życia i pracy aktora w drugiej połowie ubiegłego wieku. Henryk Majcherek w swoich zapiskach okazuje się niezwykle bacznym obserwatorem zarówno rzeczywistości teatralnej, w której funkcjonował, jak również życia wokół teatru. Wartości dziennikom dodaje fakt, że pisane są z talentem literackim, który aktor ujawnił także w kilku tomikach poezji opublikowanych w ostatnich latach.

Zbieżność naszych nazwisk jest rzeczą przypadku, choć podobno między moim i brata ojcem a Henrykiem Majcherkiem zachodzi jakieś pokrewieństwo rodzinne. Zabawne qui pro quo rodzi nieraz fakt, że nasz ojciec ma również na imię Henryk. Niejednokrotnie zwłaszcza nestorzy Starego Teatru pytają nas, czy jesteśmy synami Henia Majcherka. Jesteśmy, ale nie tego akurat.