Już za późno, już się stało
Moniuszko potrafi jednak zachwycać – także młodych, zaczynających dopiero karierę wykonawców, którym do tej pory obrzydzano jego muzykę jak barową cynaderkę na kwaśno: że płytka, że naiwna i banalna, że mało natchniona, że nijak nie pasuje do naszych czasów.
Krzysztof Bieliński
Zawsze było mi szkoda Moniuszki, że zmarł tak młodo, niespodziewanie i w sumie żałośnie – zabiegany, przemęczony, wyprowadzony z równowagi po jakiejś kolejnej niepotrzebnej awanturze, na schodach własnego domu, dokąd wracał po załatwieniu „niektórych w mieście interesów”. Ponoć zostawił rodzinę bez środków do życia, choć zapewne w dalszej perspektywie, bo właśnie udało mu się spłacić wszystkie długi i nawet co nieco odłożyć na wymarzoną wyprawę do Bayreuth, na Pierścień Nibelunga. Miał trudny charakter, ale w gruncie rzeczy był człowiekiem skromnym i niepewnym siebie. Nigdy nie miał zadatków na światowca: swoją twórczość nazywał „muzyką domową” i powtarzał, że „jeśli ma jaką wartość, to przyjdzie i na nią czas właściwy”.
Przychodził już kilka razy, przy okazji rozmaitych przełomów w historii Polski i kolejnych jubileuszy kompozytora. W grudniu 2018 roku, u progu Roku Moniuszkowskiego – tym razem z okazji dwusetnej rocznicy urodzin – pisałam na łamach „Tygodnika Powszechnego”, że czas już wyjść spod tej domowej strzechy, pod którą sami wpakowaliśmy Moniuszkę, przestać protekcjonalnie poklepywać go po ramieniu i docenić prawdziwą wartość jego dorobku. Podkreślam: prawdziwą – ani urojoną, ani krzywdząco pomniejszaną przez tabuny krytyków i muzykologów minionej epoki, którzy jedno, co potrafili, to zestawiać jego twórczość z całkiem innego rodzaju i kalibru spuścizną Chopina. Z łatwym do przewidzenia skutkiem.
Szymanowski miał jednak więcej szczęścia. Odkryli go za nas inni i z autentycznym zachwytem zaczęli wprowadzać do obiegu międzynarodowego. Moniuszko raczej nie miał na to szans – nie tyle z powodu rzekomej zaściankowości, osławionych kierpców i pańskich kontuszy, ile z braku armat. Żeby odkrywać, trzeba mieć co, tymczasem twórczość Moniuszki – wliczając w to naszą „narodową” Halkę – do dziś nie doczekała się porządnego wydania źródłowego. Obchody Roku Moniuszkowskiego właściwie należałoby od tego zacząć, i to z kilkuletnim wyprzedzeniem. Starania kilku entuzjastów, na czele z Maciejem Prochaską – który przygotował między innymi źródłową wersję partytury kantaty Widma, komedii muzycznej Nocleg w Apeninach i Halki wileńskiej, zrekonstruował inną komedię Ideał i zorkiestrował Szwajcarską chatę na podstawie wyciągu fortepianowego odkrytego przez Grzegorza Zieziulę w zbiorach Warszawskiego Towarzystwa Muzycznego – wiosny nie uczyniły, między innymi dlatego, że efekty ich pracy trafiały przeważnie nie tam, gdzie trzeba. Jedynym muzykiem z zagranicy, który sam zaczął dłubać w Moniuszkowskiej partyturze i sporządził całkiem zgrabną i przekonującą orkiestrację Halki warszawskiej, jest Fabio Biondi. Niewiele nam jednak z tego przyszło, bo polscy muzycy wciąż są skazani na przestarzałe opracowanie Sikorskiego i Fitelberga albo rozpisywanie głosów z edycji faksymilowej. Podobnie sprawy się mają z pozostałą częścią dorobku teatralnego Moniuszki, który liczy ponad dwadzieścia oper, komedii, sielanek, operetek i baletów. W tej sytuacji trudno się dziwić, że polskie opery wystawiają na okrągło Halkę i Straszny dwór, z rzadka sięgając po Flisa, Parię i Verbum nobile, a zaniedbując między innymi Hrabinę, pierwszą dojrzałą operę komiczną kompozytora.
Gdyby organizatorom głównych obchodów naprawdę zależało na odkłamaniu mitów narosłych wokół twórczości Moniuszki, w pierwszym rzędzie wzięliby się za rarytasy i dopilnowali, żeby wyszły jak spod igły – zarówno pod względem muzycznym, jak i teatralnym. Tymczasem Moniuszkowskie „drobiazgi” trafiły albo na obrzeża głównego nurtu (tandetny plenerowy Flis w reżyserii Michała Znanieckiego w Operze Śląskiej w Bytomiu), albo do teatrów skompromitowanych ze względów pozamuzycznych, na czym cierpią rzecz jasna wykonawcy i zaangażowani w sprawę specjaliści (Karmaniol, Szwajcarska chata i Nocleg w Apeninach w topornym ujęciu Roberta Skolmowskiego w Warszawskiej Operze Kameralnej), albo w ręce celebrytów puszczonych ufnie na szerokie wody reżyserii operowej (chaotyczna Hrabina Krystyny Jandy w Operze Bałtyckiej). Na osobny komentarz zasługuje Paria z Teatru Wielkiego w Poznaniu – spektakl zrealizowany w hali widowiskowo-sportowej Arena przez Grahama Vicka, na wzór jego działań z Birmingham Opera Company, gdzie angielski reżyser postawił na interakcję z widownią i „zerwanie ze stereotypem teatru jako rozrywki dla elit w garniturach i wieczorowych sukniach”. W Poznaniu udało mu się zerwać nie tylko ze stereotypem, ale i z samym dziełem, które zaprawdę nie jest manifestem przeciwko „ksenofobii, antysemityzmowi i tyranii”, tylko dość ugładzoną i zbanalizowaną wersją ni to klasycyzującej, ni to orientalizującej tragedii Delavigne’a. Za to całkiem interesującą od strony muzycznej, co nie obeszło ani Vicka, ani odpowiedzialnego za całość dyrygenta Gabriela Chmury. Wynikłe stąd pandemonium można było przez jakiś czas oglądać na platformie internetowej OperaVision. Wielbiciele Vicka byli w siódmym niebie. Odbiorcy wrażliwsi na muzykę utwierdzili się w mylnym przeświadczeniu, że Moniuszkę należałoby czym prędzej zakryć, choćby i w roku jubileuszowym.
Wszystko wskazywało, że w tej sytuacji będziemy znów skazani na Halkę na przemian ze Strasznym dworem, tyle że w nowych inscenizacjach. I tu niespodzianka. Też nie było w czym wybierać. Opera Nova w Bydgoszczy wznowiła Halkę w ujęciu Babińskiej sprzed lat sześciu. Zespół Teatru Wielkiego w Poznaniu przyjechał do TW – ON z pojedynczym spektaklem produkcji Pawła Passiniego z 2015 roku – znów przede wszystkim z myślą o streamingu na OperaVision, puszczając tym samym w świat nieznane dzieło w wersji przeprogramowanej dramaturgicznie przez reżysera, z Mazurem przeniesionym z I aktu na koniec aktu IV. Opera Wrocławska narobiła wszystkim smaku zapowiedzią współpracy przy Halce z Iriną Brook (która rok wcześniej wystawiła we Wrocławiu Kopciuszka Rossiniego – ze znakomitym skutkiem). Tak się jednak nieszczęśliwie złożyło, że przygotowania do premiery zbiegły się w czasie z potężnym kryzysem w teatrze, skutkiem czego dyrekcja powierzyła opiekę nad Halką debiutującej w operze Grażynie Szapołowskiej. Muzycznie wyszło doskonale, teatralnie – gorzej niż źle, aczkolwiek wzburzeni sprawozdawcy z rozpędu krytykowali nie to, co trzeba. Osobiście – mimo najszczerszych chęci – nie dopatrzyłam się w tej reżyserii ani tendencji bogoojczyźnianych, ani uległości wobec równie bogoojczyźnianych władz. Dostrzegłam w niej tylko całkowitą bezradność warsztatową i niezrozumienie konfliktu tkwiącego u sedna narracji, zawartej nie tylko w libretcie, ale i w partyturze. Zapowiadana na listopad premiera Strasznego dworu spadła z afisza – koproducenci, zaniepokojeni niepewną sytuacją w Operze Wrocławskiej, zgodnie wycofali się z przedsięwzięcia. Tym samym jedyną nową inscenizacją opery komicznej Moniuszki pozostał spektakl Polskiej Opery Królewskiej, wyreżyserowany niedługo przed śmiercią przez Ryszarda Peryta. Podrwiwałam kiedyś z zachowawczej estetyki przedstawień WOK za dyrekcji Stefana Sutkowskiego. No to mam za swoje. Ponury Straszny dwór, wystawiony w konwencji żałoby po powstaniu styczniowym, z III aktem rozgrywającym się w galerii portretów trumiennych oraz fircykiem Damazym w roli carskiego szpiega, który ni stąd, ni zowąd ujawnia się w scenie kuligu, przebrany w strój bojara, przelał kielich mojej recenzenckiej goryczy. Spektakl POK chwilami zakrawał na parodię – ponoć przez rok zdążył okrzepnąć, w co nie do końca wierzę, chyba że melomani słuchają opery z zamkniętymi oczami, w błogiej nieświadomości sunących po scenie szowinistycznych żywych obrazów.
I to by było na tyle, jak mawiał Jan Profesor Stanisławski. Wróćmy zatem do początku i do miejsca, które z okazji jubileuszu, bądź co bądź, twórcy opery narodowej powinno rozbrzmiewać muzyką Moniuszki trochę częściej niż zwykle. Oficjalną inaugurację w TW – ON, z Halką we włoskiej wersji językowej, z udziałem zespołu Europa Galante pod batutą wspomnianego już Fabia Biondiego, przyjęłam z mieszanymi uczuciami. Podniosły się pojedyncze głosy, że nie wypada zaczynać Roku Moniuszkowskiego odgrzewanym kotletem z festiwalu „Chopin i jego Europa”, i to jeszcze w wykonaniu koncertowym, że najbogatszy teatr operowy w Polsce powinien na tę okazję przygotować premierę pełnospektaklową. Dodam od siebie, że wcale nie miałabym nic przeciwko wystawieniu Halki po włosku – choćby z udziałem doskonałych muzyków od Biondiego, ale z pieczołowiciej dobraną obsadą i we współpracy z doświadczonym reżyserem specjalizującym się w inscenizacjach dzieł nieznanych i zapomnianych. A jeśli nie po włosku, to w wersji z librettem francuskim albo niemieckim (obydwa powstały jeszcze za życia Moniuszki). Przy odrobinie szczęścia i znacznie większym nakładzie sił komitetu obchodów Roku Moniuszkowskiego każda z nich mogłaby zawojować światowe sceny z podobnym sukcesem jak niegdyś Sprzedana narzeczona Smetany.
Że niby za drogo? Podejrzewam, że realizacja podobnego przedsięwzięcia kosztowałaby niewiele więcej, a może nawet tyle samo, co wiedeńska premiera Halki w reżyserii Mariusza Trelińskiego, nowa koprodukcja w Theater an der Wien, która zwieńczyła jubileusz Moniuszki. Co więcej, uważam, że TW – ON, przy odpowiednim gospodarowaniu funduszami, mógłby się zdobyć na obydwa przedsięwzięcia. Wystawienie dwóch Halek – jednej „eksportowej”, z librettem nieprzysparzającym kłopotów międzynarodowej obsadzie, drugiej zaś w wersji oryginalnej, z udziałem czołówki polskich śpiewaków – zwiększyłoby prestiż teatru i ułatwiłoby kompromis między „konserwatystami”, stawiającymi przede wszystkim na popularyzację twórczości Moniuszki poza granicami kraju, a „progresywistami”, którym bardziej zależy na promocji rozpoznawalnych już w świecie polskich reżyserów.
Spektakl w Wiedniu, który odbił się szerokim echem w tamtejszych mediach, a właśnie wkracza na scenę warszawską, okazał się zupełnie innym kompromisem, niekoniecznie korzystnym z punktu widzenia recepcji spuścizny Jubilata. Głównym pomysłodawcą przedsięwzięcia był Piotr Beczała, który poświęcił lata, by urzeczywistnić swoje marzenie o Halce podbijającej serca zagranicznych melomanów i który naprawdę olśnił wiedeńską publiczność brawurową interpretacją partii Jontka. Niekwestionowanymi bohaterami wiedeńskiej Halki okazali się właśnie muzycy – w większości cudzoziemcy – pracujący miesiącami nad opanowaniem specyficznego stylu Moniuszkowskiego, szlifujący polską dykcję i emisję w chórach i partiach solowych, znakomicie poprowadzeni przez Łukasza Borowicza. Sukces był niewątpliwy, Moniuszko wyszedł z tej próby ognia zwycięsko, obawiam się jednak, że cała zabawa skończy się na dwóch teatrach uczestniczących w koprodukcji. Większość krytyków chwaliła bowiem sam utwór i wykonanie. Inscenizacja spotkała się z dużo chłodniejszym przyjęciem. Trelińskiemu wytykano chaos narracyjny, posługiwanie się zgranymi kliszami oraz niezgodność wizji z fonią – mimo że twórcy produkcji z rozmysłem zastąpili streszczenie libretta skrótem autorskiej koncepcji dramaturgicznej. Za granicą wiedzą już, o czym Halka nie jest. Wciąż nie mają pojęcia, o czym Halka jest – co raczej zniechęci potencjalnych „cudzoziemskich” reżyserów do prób zmierzenia się z tworzywem wciąż nie do końca zrozumiałej opery nieznanego polskiego kompozytora. Zmarnowano wysiłek wielu zaangażowanych w to przedsięwzięcie artystów, na czele z Corinne Winters, „amerykańską” Halką, która mogłaby zabłysnąć w tej partii na dużo bardziej prestiżowych scenach.
Nie chcąc kończyć tego podsumowania w minorowej tonacji, wspomnę o jedynej w tym roku inscenizacji, która coś wniosła do historii wystawień oper Moniuszki. O skromnym w sumie spektaklu na małej scenie TW – ON, też Halce, tyle że wileńskiej, pod batutą tego samego Borowicza i w dającej do myślenia, jeśli nawet nie we wszystkim udanej, reżyserii Agnieszki Glińskiej. Aż trudno uwierzyć, że to jej debiut w teatrze operowym, dostaliśmy bowiem spektakl nowoczesny, a zarazem pokorny wobec dzieła – osadzony w scenerii nie do końca określonej, przywołującej jednak luźne skojarzenia z dziewiętnastowiecznymi realiami. Glińska słusznie zinterpretowała Halkę jako postać osiową dramatu i postanowiła się skupić na genezie jej obłędu. Oszczędny gest aktorski doskonale współgrał z pięknymi kostiumami, minimalistyczną scenografią i świetnie ją dopełniającymi abstrakcyjnymi projekcjami. Śpiewacy czuli się doskonale w tym otoczeniu, realizując swoje partie z przejęciem, podając tekst wyraźnie i ze zrozumieniem.
Czyli Moniuszko potrafi jednak zachwycać – także młodych, zaczynających dopiero karierę muzyków, którym do tej pory obrzydzano jego muzykę jak barową cynaderkę na kwaśno: że płytka, że naiwna i banalna, że mało natchniona, że nijak nie pasuje do naszych czasów. Ciekawe, że Czesi nigdy nie mieli kłopotów z twórcą własnej szkoły narodowej – skutkiem czego Wełtawę gra się na całym świecie, a Sprzedana narzeczona w prześmiesznej i całkowicie współczesnej inscenizacji Davida Böscha jest jednym z przebojów Opery Bawarskiej.
Spójrzmy na ten nieudany jubileusz od jaśniejszej strony: nareszcie się skończył. Cieszmy się, że następny dopiero za pół wieku z okładem. Może przez ten czas da się zrobić coś pożytecznego.