3/2020

Ironiczny uśmiech Balladyny

Zarysowane przez Pawła Świątka propozycje tropów interpretacyjnych urywają się w połowie drogi, giną w gąszczu biegnącej akcji, prawie wcale nie wybrzmiewają. Stają się tylko ilustracją fabuły, nic właściwie nie dopowiadając.

Obrazek ilustrujący tekst Ironiczny uśmiech Balladyny

Bartek Barczyk

Jesteśmy w świecie po ekologicznej apokalipsie. To śmietnik historii. Nawet jezioro Gopło już wyschło. Wszechobecny jest za to beton, który pokonał naturę. Amfiteatralnie ułożone schody pochłaniają niemal całą przestrzeń sceniczną. Ta kompozycja przywodzi na myśl teatr grecki. Albo salę sejmową. I oba skojarzenia osadzone są w obszarze interpretacyjnych zainteresowań reżysera, Pawła Świątka.

Z jednej strony mamy do czynienia z theatronem, widownią, na której jednak rozgrywa się cała akcja. I ten pomysł nie powinien dziwić. Bo – jak to w wypadku dyskusji o przejmowaniu i utrzymaniu władzy w demokracji – w centrum zainteresowania powinien pojawić się populus. „Całość obywateli”. Czyli tych, którzy zapełniają widownię. To zabieg, który pomaga skleić pomysł reżysera z tekstem Juliusza Słowackiego. Świątek chce pytać swoim spektaklem o to, dlaczego „do władzy dochodzą osoby niewłaściwe”. Problem w tym, że trzeba przebudować w warstwie interpretacyjnej to, co zapisał Słowacki. W jego tekście władza jest pochodną urodzenia bądź intrygi. W oczywisty sposób nie przystaje do czasów demokracji. Nawet tej, która przeżywa kryzys. Stąd pomysł nie na uwspółcześnienie spektaklu, ale na przeniesienie go z krainy Popiela w niedaleką przyszłość. Świątek chce być scenicznym prorokiem. To dlatego właśnie przyglądamy się wspomnianemu światu klimatycznej katastrofy. I rzeczywistości, w której wśród śmieci pogrzebano już demokrację. Pozostałością jest tylko owa pusta sala sejmowa. Diagnoza jest oczywista: brak miejsca w polityce dla obywateli, głosu suwerena, prędzej czy później rodzi zdegenerowany system. A może ten demokratyczny ustrój nigdy tak naprawdę nie istniał? Był iluzją skrojoną na potrzeby tłumu? Tak czy inaczej – mamy do czynienia z władzą absolutną, tyranią wykrzywioną przez ludzkie pożądanie, chciwość, zazdrość. „Każda władza deprawuje, a władza absolutna deprawuje w sposób absolutny” – jak twierdził w XIX wieku John Acton.

W tak poskładaną wizualnie rzeczywistość sceniczną Świątek wpycha kolejnych bohaterów Słowackiego. Kirkor (Marcin Sianko) ma w sobie coś z nieco głupkowatego polityka, żyjącego dzięki poklaskowi tłumów i głosowi ludu. Nawet wybór żony zdaje się być przepisem na polityczny sukces. Przepisem nieudanym – to inna sprawa.

Fon Kostryn (Rafał Szumera) jest tu szefem ochrony polityka. Stanie w drugim szeregu przestaje mu wystarczać. Za odsłużone lata chce wreszcie czerpać profity. Jego ciemne okulary kryją więc cynizm i żądzę władzy.

Na opuszczonych stopniach amfiteatru przysiada Pustelnik (Rafał Dziwisz). Człowiek trzymający się z dala od ludzkich spraw. Zaszywa się w… kinie. Ono staje się jego miejscem odosobnienia. Sam na sam z nieśmiertelną Casablanką. Czyli filmem noir o konflikcie moralnym, o człowieku zatrzaśniętym między miłością a polityczną powinnością. W oczywisty sposób można dostrzec tu rym z Balladyną.

Do tego oczywiście dwie siostry. Alina (Alina Szczegielniak) i Balladyna (Katarzyna Zawiślak-Dolny). W tej rywalizacji, wbrew rozwojowi akcji w dramacie Słowackiego, wygrywa kreacja Aliny. Zamiast sztampowej „słodkiej niewinnej” mamy do czynienia z kobietą – owszem – miłą, ale jednak nie stroniącą od ironii i słownych kuksańców, którymi obdarza siostrę. Balladyna wypada blado. Mimo próby rozegrania jej postaci między pogonią za władzą a wyrzutami sumienia, trudno tu dostrzec cały koloryt, jaki drzemie w tej kobiecie. Katarzyna Zawiślak-Dolny tym razem porusza się w dość oczywistych i mało zróżnicowanych rejestrach. Wydaje się, że główna bohaterka ciekawsza jest na kartach dramatu Juliusza Słowackiego niż na scenie krakowskiego teatru jego imienia.

Ciekawą kreacją jest Matka (Marta Konarska). To rodzicielka, której każdy by się wstydził – nie tylko przyszła królowa. Irytująca, nieokrzesana, dostrzegająca potencjalne zyski w zamążpójściu córki. A na koniec staje się figurą uciemiężonej ofiary władzy, która nie oszczędza nikogo.
Jednym z ciekawszych obszarów poszukiwań nowych sensów Świątka i jego ekipy mogło być wyjęcie z baśniowego świata Goplany i spółki. Ich rzeczywistość, diametralnie inna od środowiska ludzi, ukazana zostaje na scenie jako przestrzeń queerowej swobody, wolności, ekspresji. Tu świadomie stosowany jest kicz. Zarówno sama Goplana (Dominika Bednarczyk), jak i jej dwóch pomocników (Skierka – Karolina Kazoń i Chochlik – Natalia Strzelecka) stają się w spektaklu drag queens, nieoczywistymi płciowo i tożsamościowo postaciami „z innego świata”. Zakazana miłość nabiera tu więc dodatkowo bardzo aktualnego kontekstu. Potęguje go jeszcze fakt, że Grabcem w ujęciu Świątka jest Marta Waldera. Nic w tej miłości nie wydaje się oczywiste, a takie podejście mogło dać impuls do bardzo interesującego rozegrania Balladyny, rozstawienia na nowo akcentów, wydobycia innych, niedostrzeganych warstw znaczeń…

Niestety, ten wątek dobrze pokazuje największy problem krakowskiego spektaklu. Zarysowane przez reżysera propozycje tropów interpretacyjnych urywają się w połowie drogi, giną w gąszczu biegnącej akcji, prawie wcale nie wybrzmiewają. Stają się tylko ilustracją fabuły, nic właściwie nie dopowiadając. Po pierwszym szoku, złapaniu na haczyk zaciekawienia, nagle zdajemy sobie sprawę, że niewiele już może się tu wydarzyć. Namnożone na początku pomysły szybko się wyczerpują, stają się wizualną atrakcją bez głębszego znaczenia. Zaczynają nużyć. Mimo że mamy do czynienia z ciekawie wymyślonymi postaciami, zamiast zarysowanych konstelacji powiązań między bohaterami widzimy tylko pojedyncze meteory przelatujące przez scenę. Wyjątkiem są tu nimfy, które stają się bardzo zgrabnie powiązanym trio. Poza nimi praca aktorska idzie właściwie na marne. Jakbyśmy oglądali seryjny monodram. Trudno też doszukać się uzasadnienia dla takiego, a nie innego skrojenia niektórych postaci.

Nim zakończy się spektakl, zapada wyrok. Burza, która miała się rozpętać, wbrew oczekiwaniom nie nadchodzi. Ciemna chmura nie przynosi deszczu oczyszczenia. Zostajemy z tą ciężką atmosferą zawieszoną nad światem, w którym zabrakło już miejsca na demokrację. I to chyba najważniejsza przestroga płynąca ze spektaklu Świątka: bez obywateli i ich miejsca w polityce władza jest bezkarna. I może realizować swoje plany, likwidując kolejnych przeciwników – z ironicznym uśmiechem Balladyny.

 

Teatr im. Juliusza Słowackiego w Krakowie
Balladyna Juliusza Słowackiego
opracowanie tekstu, reżyseria Paweł Świątek
scenografia, kostiumy, światło Marcin Chlanda
muzyka Dominik Strycharski
premiera 7 lutego 2020

 

absolwent politologii i historii kultury UJ. Recenzent, a następnie szef działu kultury krakowskiego „Dziennika Polskiego” (2006–2019), obecnie reporter TVP Kultura.