3/2020
Marek Kochan

Corrida po litewsku

 

Platynowa blondynka, farbowana. Duże rzęsy, raczej doklejane. Drobne usta, wąskie wargi. Lat trzydzieści pięć, jeszcze młoda, już nie dziewczynka. Matka dwójki dzieci, młodsze z mężem, lat czterdzieści dwa, z którym się rozwiodła. Mężczyzna zgodził się na rozwód, nie chciał jednak całkiem zniknąć, przychodził, odwiedzał córkę. Czasem byli małżonkowie spali ze sobą.

W Internecie znalazła sobie kochanka, młodszego. Lat dwadzieścia pięć. Z przeszłością: niedawno wyszedł z więzienia, siedział za gwałt na nastolatce. Żyli w trójkę, to znaczy ona żyła z oboma naraz, na zmianę.

To wszystko działo się w Londynie. Wszyscy byli Litwinami. Asta Juskauskiene, Lady Makbet. Były mąż, Giedruis Juskauskas, człowiek o głębokim spojrzeniu i zaniedbanej cerze. Mantas Kvedaras, osiłek o pustych oczach, ze złamanym nosem.

Komu kibicować – porzuconemu mężowi czy młodszemu kochankowi? Przywiązanie czy miłość? Asta musiała to jakoś rozwiązać. Wymyśliła pojedynek. Mieli się o nią bić – kto wygra, ten ją dostanie. Mąż chciał, mógł w ten sposób pokazać, że ciągle jest dla niego ważna, liczył, że Asta do niego wróci. Młodszy też chciał się bić, żeby ją zdobyć, udowodnić swoje prawa do niej.

Poza tym szukała silnych przeżyć. Jej przyjaciółka zeznała, że Asta była podniecona niebezpieczeństwem, adrenaliną. Taki średniowieczny pojedynek musiał być ekscytujący, bardziej niż gra komputerowa.

To jest materiał na film i taki film na pewno powstanie, prędzej czy później.

Tylko co to będzie? Dramat obyczajowy z życia imigracji, w przededniu brexitu? Moralitet? Love story? Komedia niekoniecznie, z uwagi na finał.
Oczywiście musi tam być scena pojedynku, kulminacyjna. Albo na odwrót: ta scena na początku, a potem jak do tego doszło. Gdzieś w środku: sceny seksu z jednym i drugim, na zmianę, może kłótnie. Zarysowanie konfliktu: co każdy z mężczyzn jej dawał i czego w każdym z nich jej brakowało. Do tego tło społeczne: trudne życie imigrantów na obczyźnie. Może jakieś konflikty, niechęć Brytyjczyków do obcych, wyzwiska czy szykany. Parę wzruszających scen ojca z córką, na przykład jak Giedruis bawi się z małą, na karuzeli albo na huśtawce.

Może to byłby nawet dramat antyczny, studium namiętności, o kobiecie rozdartej, nie umiejącej wybrać między byłym mężem a młodszym kochankiem. Albo o kobiecie potworze, która bawi się mężczyznami. Wtedy pytanie o finał. Wygrana byłego męża, ojca jej dziecka, męczyłaby happy endem, natrętną moralistyką. Wygrana młodszego kochanka mogłaby być odbierana jako pochwała występku. Może dla tragedii lepszy byłby koniec nierozstrzygnięty. Coś w rodzaju remisu. Albo pozorne zwycięstwo jednego, które dałoby drugiemu nagrodę – bo widząc pokonanego, kobieta mogłaby zrozumieć, że naprawdę kochała tylko jego. Rzucić się z płaczem.

Teraz ocena szans. Kochanek młodszy, a były mąż bardziej dojrzały, choć jeszcze nie stary. Giedruis ma głębszą motywację, walczy o byłą żonę, ale i o matkę swojego dziecka. Za to Mantas – były kryminalista, a więc brutalny, bez skrupułów. Szanse na pierwszy rzut oka wyrównane.

Do przemyślenia sama sytuacja pojedynku. Czy ona jest przy tym, gdy oni walczą, czy czeka gdzieś niedaleko na zwycięzcę? Gdzie: w restauracji, czy w domu? Jeśli jest obok nich w czasie walki, to jak reaguje, czy komuś kibicuje? A jeśli wygra nie ten co trzeba?

Na pewno do nakręcenia sceny walki należałoby zatrudnić prawdziwego specjalistę, takiego od Bonda. Żeby widzowie byli zadowoleni, taka scena musi trwać, musi mieć punkty zwrotne. Raz jeden górą, raz drugi. Może publiczność, podzielona, kibicująca jednemu i drugiemu, po połowie. Dla zbudowania napięcia ktoś mógłby zawiadomić policję, ta by jechała na sygnale, nie byłoby wiadomo, czy zdąży przed końcem walki.

Media nazywają to średniowiecznym pojedynkiem, niektóre dają dla ilustracji zdjęcia walczących rycerzy. Ale ten pojedynek nie jest średniowieczny. Ta historia mogłaby się nazywać „prawdziwy koniec średniowiecza”. Żadnych zasad, żadnych rytuałów. Rzeźnia.

Asta zrobiła to bez finezji. Tak naprawdę nie było żadnego pojedynku.

Obaj mężczyźni kontaktowali się tego dnia ze sobą telefonicznie, kilka razy. Spotkali się w parku w Newham, we wschodnim Londynie. Wieczorem, żeby nie było świadków. Mieli się bić na pięści, ale jeden z nich przyniósł nóż. Wszystko rozstrzygnęło się w ciągu dwudziestu pięciu sekund. Ten uzbrojony zdążył zadać trzydzieści pięć ciosów nożem w klatkę piersiową, szyję i twarz, z tego jedenaście z taką siłą, że uszkodziły kości.

To nie był pojedynek, to była egzekucja, corrida. Jeden z mężczyzn od początku nie miał szans, był skazany na śmierć, choć o tym nie wiedział. Wszystko było ukartowane. Potem Asta poszła ze zwycięzcą na pizzę. Pomagała mu się ukryć.

Zabójca przyznał się do wszystkiego, dostał dwadzieścia dwa lata, a Asta dwadzieścia cztery, bo ona to wszystko zorganizowała, bo to zła kobieta była, tak mniej więcej powiedział sędzia, jak Linda w Psach.

I gdzie tu morał?

Do filmu trzeba to będzie trochę przerobić, podrasować, nadać tej historii jakiś sens, którego tu chyba nie ma.

Aha, zapomniałem napisać, kto był katem, a kto ofiarą. Czy to ma znaczenie? A jak byłoby lepiej dla filmu?

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).