4/2020
Artur Pałyga

Agnieszka Dróżdż

Zapis obecnego teraz

 

Świat zmienia się skokowo i nieprzewidywalnie. Wszystkie prognozy i plany gwałtownie wzięły w łeb z powodu maleńkiego organizmu, a może nawet nie organizmu, bo kwestią sporną jest status egzystencjalny wirusa. Rozmnaża się jak organizmy żywe, te najbardziej ekspansywne, ale to jedyna cecha, która go łączy z żywymi. To stwór, który łączy w sobie martwe i żywe. Ta chimera przewróciła świat. Nagle i lekko, jak pstryknięciem palca w wielopiętrowy domek z kart. Z nikim się nie sprzymierza. Nikomu nie daje się zaprząc. Drwi z tych, którzy mówią, że to kara boska na zepsutych i bezbożnych. – Najpierw zabijam te wasze pobożne babcie i zamykam kościoły – śmieje się chimera. Do lewicowych też szczerzy zęby. – Najgłośniej będziecie krzyczeć: „Mój dom, moja twierdza”! Tym, którzy rodzinę na piedestał wynoszą i rodzinność tej sytuacji, czas dla dzieci etc. uznają za dar, pokazuje odcinających się i odcinanych od reszty rodziny dziadków, babcie i starszych rodziców oraz narastającą klaustrofobię rodzinnej izolacji. Nikt chimery nie oswoi.

Staruteńka, zgrana płyta pt. „Pycha kroczy przed upadkiem” zabrzmiała znowu świeżo, kiedy gromki śmiech, szyderstwo, memy, kpina i oburzenie z powodu pierwszych ograniczeń rozlegały się u początków. Ale dobra, najgłupiej w tej sytuacji jest się wymądrzać i, nie daj Boże, prawić kazania. Nic tak nie bawi chimery, jak kaznodziejski ton. Zresztą nie o to chodzi, a o gwałtowność zmiany. O to, że nagle codzienny świat stał się minionym światem. Nie tak normalnie minionym, jak co dzień, ale skokowo. Skok trwa, więc ten świat teraz dookoła mnie również za chwilę będzie nieaktualny, i w momencie, kiedy ten felieton się ukaże, będzie światem umarłym.

Kiedy czytam dawne dzienniki, wspomnienia, artykuły, zapiski, strasznie ciekawe wydaje mi się w nich to wszystko, co mówi, jak ten świat wtedy wyglądał. Być może to jest zupełnie jałowa i nieużyteczna przyjemność, ale to mnie bierze, w to wchodzę, tego wyszukuję, i bardzo brakuje, jeśli tego nie ma, a są wyłącznie rozważania takie, jakie i w dzisiejszych zapiskach mógłbym sobie poczytać. Porusza mnie, jeśli znajduję w tamtym świecie rzeczy takie, jak w moim. Fascynuje mnie, jeśli znajduję zupełnie inne. A też literatura potrafi to robić. Żadne zdjęcia, obrazy, filmy nie dają mi aż takiego wglądu.

I siedzę, i myślę, co bym opisał, gdybym, bez jakichś wielkich ambicji, bez myślenia o tym, co przekazać, bez wymądrzania się, po prostu chciał opisać świat, który jeszcze jest. Ten najbliższy, dookoła. Co zachować? Co pominąć? Na czym się skupić? To zawsze będzie boleśnie fragmentaryczne, radykalnie wyrywkowe. Czy opisać, co mam na biurku, co stoi na półkach, które widzę przed sobą, i potem powoli i systematycznie zataczać coraz szersze kręgi? Czy raczej zapisywać obrazy opustoszałego miasta i ciszę taką, że na całą ulicę rozlega się syk płonącej bibułki papierosa zagłuszony dopiero syreną karetki? Pozwolić sobie na porównawcze fajerwerki, że na przykład powtarzające się nieustannie syreny karetek jak nawoływania muezzinów kierują myśli ku ostatecznościom? Czy podarować je sobie, bo niepotrzebnie zakłócają opis? Czy porzucić opisywanie miasta, bo takich opisów już pojawia się wiele, i spróbować zachować w literkach pusty las w górach, zupełnie, ale to zupełnie opustoszałe szlaki górskie, nawet te najpopularniejsze, jak czarny szlak z Wisły Czarne wzdłuż Czarnej Wisełki na Przysłop? No ale też co ciekawego, co wyjątkowego na takich szlakach, poza tym, że się nagle zrobiły bezludne? Ptaki opisywać? Drzewa? Trawę? Resztki śniegu? Zapach lasu? Pościnane i poukładane w stosy pnie drzew? Wodę głośno szumiącą? To się akurat raczej nie zmieni, więc może nie warto tracić słów? Może lepiej ludzi, których się spotyka teraz głównie w sklepach, ostatnich wspólnych miejscach, do których trzeba w miarę regularnie chodzić? Tę młodą sprzedawczynię, której raz powiedziałem, że to fajnie, że codziennie ma inną fryzurę, że ciekawiej do sklepu teraz chodzić, i która od tego momentu za każdym razem uśmiecha się do mnie, przyjaźnie i zarazem ironicznie, a wczoraj zrobiła to jakoś dużo bardziej przyjaźnie i zarazem ironicznie niż zwykle? Tego zatroskanego faceta, którego widziałem w oświetlonym oknie, który starannie opryskiwał jakimś pewnie płynem dezynfekującym swoje biurko? Tę kobietę z małym dzieckiem w wózku, która, widząc mnie idącego z naprzeciwka, zeszła z chodnika, żeby zachować maksymalną odległość? Twarze bliskich i znajomych widziane w małych okienkach w laptopie i wnętrza ich mieszkań obejmowane przez kamerki?

A może spróbować opisać dość niezwykłe wrażenie rozsypanego czasu. Dość desperacko próbując nad nim zapanować, wymyśla się jakieś prowizoryczne plany dnia, reguluje się go posiłkami, lekcjami z dzieckiem, podobną porą oglądania filmu etc. I to niestety tak działa, że jeszcze bardziej czuje się jego niedoświadczaną wcześniej w takim stopniu umowność. Umownie można by rzec: czas jeździ po nas, jak chce. I jeszcze jedno wrażenie, które być może warto by było zapisać. Wrażenie, że pewne sprawy, czynności, zajęcia dzieją się jeszcze wyłącznie siłą rozpędu, jakby w próżni. Jak te Animki, które biegną, biegną, mijają przepaść i biegną dalej jeszcze jakiś czas w powietrzu, dopóki się nie zorientują i nie spojrzą w dół.

dramatopisarz, dziennikarz, dramaturg w Teatrze Śląskim w Katowicach. Autor m.in. Żyda Nieskończonej historii; nagrodzony Gdyńską Nagrodą Dramaturgiczną za W środku słońca gromadzi się popiół (2013).